Podróż
Trzeci raz w tym roku wybrałem się do rodziny na Białoruś. Jak zwykle pierwszy etap mojej podróży przebiegał z Poznania do Białegostoku. Pokonałem go bez przesiadki pociągiem TLK. Rzeczywiście są to tanie linie, gdyż za normalny bilet drugiej klasy z rezerwacją miejsca zapłaciłem tylko 56 złotych. Na dworcu autobusowym w Białymstoku okazało się, że tego dnia nie było bezpośredniego połączenia do Lidy. Musiałem wpierw pojechać do Grodna i tam się przesiąść. Na granicy w Bruzgach już po białoruskiej stronie, pogranicznik podejrzliwe oglądał moją polisę ubezpieczenia zdrowotnego, którą wykupiłem w Warcie. Na szczęście okazało się, że była w porządku. Wjechaliśmy do Grodna. Podczas przejazdu przez miasto jak zwykle wypatrywałem Niemna. Kiedy był już w dole pod nami, szybko spoglądałem to w lewą, to w prawą stronę, aby jak najwięcej uchwycić wzrokiem z mijanego krajobrazu. Najbliższa naszym uczuciom rzeka za granicami Polski i bliska w rzeczywistości. I jeszcze bardziej bliska odkąd Kanał Augustowski został otwarty po białoruskiej stronie. Wieczorem dojechaliśmy do Lidy. Wziąłem taksówkę i po 15 minutach dzwoniłem do mieszkania cioci Władzi, najmłodszej siostry mojej mamy. Był piątek 8 września.
Sobotniki
Następnego dnia rano pojechałem autobusem do rodzinnych Sobotnik. W niedzielę po mszy św. stanąłem przed kościołem z moimi książkami. Ziemlacy w większości je znają, ale może akurat przyjedzie ktoś odwiedzić swoją rodzinę, albo zjawią się jacyś niespodziewani goście? No i proszę są! Wycieczka z nadniemeńskiej Brzozówki, znanej z huty szkła Niemen założonej przez Wilhelma Krajewskiego i Juliusza Stolle w 1891 roku. Niewielki autobus z osobami w średnim wieku, wśród których było paru młodych ludzi. Wszyscy mówili pięknie po polsku. Zwiedzili nasz kościół i podziemia, a ja sprzedałem im kilkanaście książek, obowiązkowo z pamiątkowym autografem. Następnie rodacy udali się do pobliskiego Żemłosławia, dawnej rezydencji Umiastowskich, obejrzeć pałac i zachowane budynki byłego majątku.
Po obiedzie wziąłem od kuzyna Janka rower i pojechałem na sobotnicką kolonię koło wsi Dowgiałowszczyzna. Musiałem złożyć chociaż krótką wizytę cioci Zosi, drugiej siostrze mojej mamy i mojej chrzestnej. Jak zwykle zrobiłem spacer po sadzie założonym przez dziadka Jana i nie mogłem się nadziwić rozrastającemu się królestwu bobrów na niewielkiej strudze Łyntupce.
Wracałem do Sobotnik wczesną wieczorową i burzowa porą. Z Łyntupskiej drogi dostrzegłem wspaniałą tęczę nad naszym miasteczkiem. Na czerwoną cegłę kościoła zachodzące słońce nałożyło swoją barwę czerwieni. Jeszcze tylko skok na cmentarz przez most na Gawii, jednej z licznych córek Niemna. Było już ciemno, więc pomodliłem się tylko przy grobach Kononowiczów.
Jabłonie
W tym roku na Białorusi jabłonie obrodziły nad podziw. Gałęzie młodych drzew posadzonych kilka lat temu uginały się pod ciężarem owoców. Nie ustępowały im dziczki wyrosłe z nasion rozwianych przez wiatr. Obudziły się drzewa posadzone rękoma naszych dziadków. Stare jabłonie wyciągnęły ku słońcu gałęzie pełne życia pośród tych, które już bezpowrotnie obumarły. Przypomniały nam o swoim istnieniu, że jeszcze nie zginęły - świadkowie minionego życia naszych bliskich. Nawet drzewa powalone przez wichry i burze, złamane ze starości, których gałęzie rozpaczliwie uczepiły się ziemi i zakorzeniły się, wydały owoce swojego drugiego życia.
Rosną w starych sadach, gdzie jeszcze stoją chaty zamieszkałe przez nieliczne już osoby. Egzystują w opuszczonych siedzibach świadcząc o niedawnym jeszcze tam życiu. Obok stoi zapadnięty ze starości dom, lub jest to tylko niewielkie podwyższenie - pozostałość po chacie, która gdzieś wywędrowała ze swoimi właścicielami. Stare drzewa. Latami rosły opuszczone i smutne, a właściwie tkwiły jakby uśpione w czujnym i trwożnym oczekiwaniu, aby je nie ścięto i nie wykarczowano. Od czasu do czasu dawały o sobie znać nieśmiałymi iskierkami życia - pojedynczymi owocami. A może właśnie tego roku przyszedł dla nich czas, na który wciąż czekały jak baśniowi rycerze śpiący w skalnej grocie? Otrzymały życie na nowo i śmieją się do nas ukazując w blasku słońca swoje skarby. Stare drzewa rosną swobodnie i mają rozłożyste korony. Są mocno wrośnięte w ziemię, jakby były nierozerwalnie z nią spojone, a jednocześnie gałęzie mają wyciągnięte ku niebu i słońcu. Są przekaźnikiem życiodajnej energii łączącej naszą planetę z kosmosem.
Kosa
Jest wrzesień roku 2006. Nie mam zamiaru podawać osiągnięć w rozwoju techniki rolniczej, które nastąpiły chociażby w ostatnich latach czy dziesięcioleciach. Kosa na białoruskiej wsi jest nadal jednym z podstawowych narzędzi pracy w indywidualnych gospodarstwach. Mogłoby się wydawać, że wraz z odejściem naszych ojców i naszym przemijaniem, kosy zostaną odstawione do lamusa. Ale tak nie jest, skoro uczy się nią posługiwać młodzież męską w szkołach średnich, co zaobserwowałem czekając na dworcu autobusowym w powiatowym Iwiu. A może to jednak dobrze, że młodzi ludzie praktycznie poznają jedno z historycznie najważniejszych narzędzi związanych z pracą człowieka na roli? Może przez to nauczą się poszanowana tradycji i szacunku do ciężej fizycznej pracy?
Jesień. To już jesień. Pojedyncze liście spadają na moja głowę i pierwsze nitki babiego lata przędzie wiatr. Zebrany w snopki brązowy len dosusza się na żemłosławskich polach. Cały sierpień i początek września padało. Jest bardzo duży urodzaj na grzyby, których amatorem zbierania jest każdy mieszkaniec Białorusi. Ale też jest więcej kleszczy niż zazwyczaj. Przezorniejsi zbieracze po jednym, dwóch wypadach do lasu i przyniesieniu kleszczy do domu kończą dalsze grzybobranie.
Wykopki
d dawna jest tradycją, że kiedy nadejdzie wrześniowa pora, to cała Białoruś kopie ziemniaki. Prawie każdy mieszkaniec miasta ma rodzinę na wsi, którą wspomaga w tej fizycznie ciężkiej i bardzo ważnej pracy. Na Grodzieńszczyżnie ziemia jest bardzo kamienista i nie ma odpowiednich kombajnów ziemniaczanych, które by sobie z kamieniami poradziły. Mieszkańcy wsi sadzą ziemniaki na działkach przyzagrodowych i niewielkich areałach od 300 do 800 m2, które otrzymują od kołchozu co roku w formie nieodpłatnej dzierżawy. Wykopki przeprowadzają przy pomocy wypożyczonego traktora od prywatnego właściciela lub pługiem konnym. Można również skorzystać z usług świadczonych przez kołchoz. Zmechanizowana praca jest jednak kosztowna. Wykopane z ziemi bulwy trzeba już ręcznie wrzucać do worków, wyszukując przy pomocy motyki te, które zostały przysypane ziemią wzruszoną przez pług. Następnie ziemniaki zwozi się z pola do swoich zagród, sortuje i zabezpiecza przed zimą. Ziemniaki to bardzo ważny produkt w życiu wsi nie tylko spożywczy, ale i jako dodatek do karmy dla świń.
Czas wykopków na Białorusi ma pozytywne zalety dla tych wszystkich, którzy mają coś do załatwienia w urzędach. Jest tam swobodniej i luźniej nie tylko z powodu mniejszej ilości petentów, ale i urzędników, którzy okazuje się też mają rodziny na wsi i też spieszą im z pomocą. Jednak czasami zdarzają się sytuacje wręcz odwrotne. Będąc kiedyś w tym okresie w Lidzie chciałem się zarejestrować na milicji, jako obcokrajowiec mający zamiar być dłużej na Białorusi niż trzy dni. Niestety nie mogłem tego uczynić, gdyż na drzwiach wydziału paszportowego wisiała kartka z napisem: Dzisiaj zamknięte z powodu wyjazdu na kopanie ziemniaków.
Świat
Na Białorusi coraz bardziej przemija świat naszych rodziców, a świat dziadków dawno już odszedł. Podczas wizyt obserwuję wymierające chutory, kolonie i wsie. Starsi ludzie doszli już do kresu swojej drogi i tylko oczekują, aż Pan przywoła ich do niebiańskiego, lepszego życia. Część osób urodzonych po wojnie nie potrafiła się znaleźć w sowieckiej, teoretycznie wyidealizowanej rzeczywistości. Ludzie ci popadli w alkoholizm trudny do wyleczenia w białoruskich warunkach.
Łuniniec
Miałem mało czasu, więc pojechałem tylko na jeden dzień do kuzyna Tadeusza do Łunińca. Chciałem przede wszystkim odwiedzić siostrę mojego taty Janinę, którą córka Irena wzięła z Sobotnik do siebie do Sienkiewicz. Samej Irki nie widziałem chyba z 20 lat.
Pociąg relacji Grodno-Homel przez Łuniniec odjeżdżał z Lidy o 22.26. Na dworcu byłem godzinę wcześniej, kupiłem bilet i poszedłem do poczekalni. Podróżnych było zaledwie kilku. W dworcowym sklepiku obsługiwanym przez młodą i ładną blondynkę, zamówiłem lidzkie piwo Żygulowskie i przeglądając gazetę zostawioną na stoliku oczekiwałem na pociąg. Wreszcie przyjechała białoruska czyhunka ze spalinową lokomotywą na czele. Jak widniało na bilecie był to pociąg ekspresowy. Przed każdym wagonem stał jego opiekun, który sprawdzał bilety wchodzącym pasażerom. Można było u niego za 3 zł zamówić pościel i ukojony rytmem jazdy smacznie przespać wszelkie niewygody. Można było go poprosić o obudzenie czy też powiadomienie o zbliżającym się końcu podróży. Opiekunami wagonów są głównie młode dziewczyny.
Z Lidy do Łunińca jest około 210 kilometrów i mój ekspres pokonał tę odległość w 4 godziny. Niemen przejechaliśmy w Sielcu. Następnie była Nowojelnia, gdzie w przedwojennej Polsce znajdowało się największe sanatorium klimatyczne na 500 łóżek. Dalej Mołczadź i Baranowicze. Wreszcie wjechaliśmy w poleską krainę i pierwszym naszym przystankiem były Hancewicze, a następnym Łuniniec.
Tadeusz już na mnie czekał. Wsiedliśmy do samochodu i po 5 min byliśmy przed blokiem, w którym mieszkał z żoną Marią. Tadeusz i Maria są lekarzami. On jest neurologiem, a ona anestezjologiem już na emeryturze, ale pracuje na pełen etat w poliklinice. Mają córkę Bożenę, która studiuje na ostatnim roku akademii medycznej w Grodnie. Bożena jest młodą mężatką, a jej mąż początkującym lekarzem. Po tej rozbitej nocy nie spałem długo. Zjadłem śniadanie i wyszedłem zwiedzić miasto
Łuniniec to nieduże, ładne, czyste i przyjemne miasto, oddalone 7 km od Prypeci. Na ulicach, skwerach, placach i przydomowych ogródkach rośnie dużo kwiatów, wśród których przeważają turki. W centralnej części miasta znajdują się położone tuż obok siebie dworce kolejowy i autobusowy, wielobranżowy rynek handlowy, dom towarowy oraz inne mniejsze sklepy. Przed rynkiem akurat można było kupić świeże karasie sprzedawane prosto z samochodu, zjeść kawałek szaszłyka zapijając go piwem, którego wybór był spory. Dominowała produkcja z browaru w Brześciu, ale było też zachwalane piwo z Rzeczycy, z uznanego browaru w Lidzie, a nawet Wielkopopowicki Koziel.
Obok rynku znajduje się nowy zbór ewangelicki, a trochę dalej kościół katolicki pw. św. Józefa. Katolików, a w domyśle Polaków, jest w Łunińcu około 40. Dlatego nie mają oni stałego duszpasterza i ksiądz dojeżdża do nich z innej miejscowości. Największą świątynią w Łunińcu jest cerkiew pw. Podwyższenia Krzyża Świętego położona w innej części miasta, ale w sumie też niedaleko. Ulice w Łunińcu są przestronne, a mi najbardziej podobała się ulica Prypecka. Położona trochę z boku centrum, cicha, z wieloma starymi drewnianymi domami ozdobionymi ciekawymi elementami stolarskiej snycerki. W płot przed jednym z domów, uczepiła się wieloma pędami dynia ukazując przechodniom lekko żółte owoce.
Po obiedzie pojechaliśmy do Sienkiewicz oddalonych od Łunińca o 38 km. Drogi w tej części Polesia są wszędzie asfaltowe i szerokie. Wioski, przez które przejeżdżaliśmy: Jażewki, Jaźwinki, Witycze, Cna, Drewsk są większe, czy też szerzej położone niż u nas na Grodzieńszczyźnie. Teren jest płaski, a rolnicza ziemia nie rodzi kamieni i podobno jest też bardziej urodzajna.
Sienkiewicze to spora prawosławna wieś z drewnianą cerkwią pw. św. Jerzego. Kuzynka mieszka na skraju wioski o rzut kamieniem od rzeki Łań wpadającej do Prypeci. Spotkałem się wreszcie z ciocią Janką, którą zawsze miałem niejako pod ręką ilekroć byłem w Sobotnikach. Teraz nasze kontakty będą o wiele rzadsze. Irka była jeszcze w pracy. Miała się zwolnić wcześniej z okazji mojego przyjazdu, więc udaliśmy się po nią do Mikszewicz.
Odległość 16 km przejechaliśmy dobrą międzynarodową drogą, która prosto prowadzi do Homla, a z stamtąd jest już blisko do Rosji i Ukrainy. Przed miastem minęliśmy ukryte za koronami drzew wysokie hałdy odpadów z granitowego urobku. Mikszewicze słyną na Białorusi z wydobycia granitu, którego złoża ciągną się także w kierunku Sienkiewicz. Miejscowość uzyskała niedawno prawa miejskie dzięki rozwojowi właśnie na bazie wydobycia granitu. Powstało tam także wiele firm, które zajmują się jego obróbką z przeznaczeniem do różnych celów budowlanych. Ludzie, których praca związana jest bezpośrednio z granitem zarabiają bardzo dobrze jak na białoruskie realia. Także ci mieszkańcy, którzy pracują w innych zawodach i branżach. A nawet w miejscowym kołchozie, gdzie dojarka otrzymuje pensję około 900000 białoruskich rubli (około 1300 zł). Takie pobory ma lekarz specjalista z wieloletnim stażem w Łunińcu.
Wróciliśmy do Sienkiewicz. Ciocia energicznie krzątała się już po kuchni przygotowując smakowite dania z okazji rodzinnego obiadu i wizyty gościa z Polski. Kiedy wszystko było już gotowe usiedliśmy za stołem. Wznieśliśmy toast za wspólne spotkanie, a dalej toczyły się zwykłe rodzinne rozmowy. Kuzynka większość swojego zawodowego życia pracowała jako agronom w miejscowym kołchozie. Dwa lata temu zmieniła posadę i obecnie pracuje w prywatnym sklepie z damska bielizną, firankami i zasłonami w Mikszewiczach. Ma o wiele lżejsza pracę i nie gorzej płatną. Mąż Irki jest inżynierem radiotechnikiem zatrudnionym na pobliskiej stacji RTV. Mają dwie córki, Karolinę i Weronikę. Karolina chodzi do ostatniej kasy liceum w Łunińcu, gdzie mieszka w internacie. Należy do wyróżniających się uczniów. Umysł ma ścisły, szczególnie interesuje ją informatyka i programy graficzne. Dobrze zna też języki polski i angielski. Po mamie jest żywą ciągle uśmiechniętą dziewczyną. Weronika chodzi do siódmej klasy szkoły podstawowej w Sienkiewiczach. W odróżnieniu od swojej siostry jest spokojna i trochę jakby nieśmiała, a swoje zainteresowania ma jeszcze niesprecyzowane.
Chociaż studiowanie na państwowych wyższych uczelniach na Białorusi jest na ogół bezpłatne, to dla niezbyt zamożnych rodziców wysłanie dwoje dzieci na uczelnię jest niemożliwe ze względów ekonomicznych. Nawet studia jednego dziecka są dla rodziny dużym obciążeniem. Często na pokrycie miesięcznych kosztów nauki i życia studenta, musi być przeznaczona jedna z pensji rodziców. Przeważnie są one niewysokie w stosunku do cen obowiązujących na Białorusi.
Do Łunińca wracaliśmy wieczorową porą. Nie kluczyliśmy już przez wioski, ale mknęliśmy tą samą międzynarodową drogą, która tuż za Mikaszewiczami ma połączenie z Mińskiem, a prosto wiedzie do Brześcia. Podczas jazdy po prawej stronie obserwowałem cudowne zjawisko. Były to wieczorne mgły unoszące się miejscami nad ziemią. Wyglądały jak cienkie delikatne pasemka o barwie biało szarej, może z odrobiną niebieskiego koloru. W jednej z mijanych mgiełek zauważyłem stado krów, które niedługo będą wracały z popołudniowego wypasu. Zwierzęta były częściowo zanurzone w tej mlecznej szarości, co nadawało całemu obrazowi tajemniczego wyglądu.
Lida
14 września. Odpust w najstarszej lidzkiej świątyni pw. Podwyższenia Krzyża Świętego. Kościół zwany farnym, został ufundowany przez króla Władysława Jagiełłę w 1387 roku. Była piękna wczesnojesienna pogoda. Chociaż największe święto parafialne przypadało w dzień roboczy, to już w wigilię uroczystości została odprawiona pierwsza msza św., a w czwartek były ich cztery. Na wszystkich mszach kościół nie mógł pomieścić wiernych w swoich murach. Za zgodą księdza proboszcza ustawiłem skromne stoisko z moimi książkami dotyczącymi Polaków na Grodzieńszczyżnie. Obok mnie inne osoby oferowały dewocjonalia i święte obrazy. Sprzedałem kilka egzemplarzy Białoruskich podróży z dedykacjami dla konkretnych pań, pięknie mówiących po polsku. Uroczysta msza odpustowa o godz. 13.00 zakończyła się procesją wokół świątyni. Położona jest ona przy ruchliwej ulicy Sowieckiej (dawna Suwalska), z której hałas uliczny trochę przeszkadzał uroczystościom. Budującym dla mnie widokiem był umundurowany milicjant przeciskający się przez zgromadzony przed świątynią tłum, który przechodząc zdjął czapkę z głowy.
Trokiele
Był już piątek, kiedy wcześnie rano pojechałem na parę chwil do Trokiel autobusem relacji Lida-Gieranony. Wieś i diecezjalne sanktuarium maryjne pw. Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny jest ciche i puste o tej porze dnia i roku. Dwa miesiące temu w drugą sobotę lipca, Trokiele zaludniły się kilkoma tysiącami pielgrzymów przybyłych pokłonić się Matce Bożej z okazji jej święta.
Powrót
Tego samego dnia wracałem z Grodna pociągiem do Polski. I znowu wypatrywałem Niemna. Był bardzo nisko w dole pod mostem kolejowym. I były na lewym brzegu rzeki: dwunastowieczna cerkiew na Kołoży, stary i nowy zamek królewski. Za sobą zostawiałem zapachy pierwszych jesiennych liści, utkane nitki babiego lata, tasiemki mgieł na poleskich polach i pszeniczno-lniane włosy kobiet. Do domu jak zawsze zabrałem tęsknotę za ziemią rodzinną, za baćkowszczyzną, za ajczyną.
Kazimierz Niechwiadowicz
Ur. 06.07.1957 r. w Sobotnikach na Grodzieńszczyźnie.
1 maja 1958 r.
wyjechał z rodzicami do Polski.