Папярэдняя старонка: Мемуары

Wspomnienia z Lagru 


Аўтар: Seheń Jan,
Дадана: 12-07-2019,
Крыніца: pawet.net.



ŁAGIER

Zabrano mnie w nocy 20 I 1945 roku o pierwszej, zaprowadzono do MGB [1] i zamknięto w piwnicy z drzewem opałowym. Rano gdy zaczęło się urzędowanie zaprowadzono na I piętro do gabinetu szefa miejscowej placówki tego urzędu.

Rysunek z łagru (znaleziony w Internecie).

Szef w randze, zdaje się, pułkownika przywitał mnie pytaniem czy go sobie nie przypominam. Wyjaśnił, że był przed wybuchem wojny niemiecko rosyjskiej w Lidzie naczelnikiem miejscowego urzędu NKWD, szczęśliwie ocalał i teraz wrócił na swoje dawne stanowisko. Powiedział, że doskonale mnie pamięta, że ma o mnie pozytywną opinię, zarówno z okresu przed wkroczeniem Niemców jak i na podstawie mego obecnego zachowania się, to znaczy po wycofaniu się Niemców i wkroczeniu wojsk radzieckich.

Wie, że od razu włączyłem się do akcji zabezpieczenia ocalałych obiektów przemysłowych, a następnie do uruchomienia miejscowej szkoły rzemieślniczej, gdzie aktualnie pełnię obowiązki Zaw. Ucz. Cz., i że działalność moją ocenia jako pozytywną, właściwą i skuteczną. Niestety wbrew własnemu przekonaniu musi mnie zgodnie z obowiązującymi go zarządzeniami wysłać do obozu pracy przymusowej w głębi ZSRR, że ma już odpowiednie zeznania świadków miejscowych mieszkańców z okresu okupacji niemieckiej, że są to wierutne głupstwa, ale wystarczą na uzasadnienie zesłania do obozu.

Wymienił świadków, powiedział, co zeznali. Jeden z nich, magazynier F.M.R [2]., w której pracowałem, zeznał, że gdy Niemcy odeszli to ja kazałem mu wydać osie do wozów chłopom zaangażowanym przez AK.

Drugi powiedział, że w czasie okupacji niemieckiej kazałem jemu doprowadzić (pracował w elektrowni) przewody do mego mieszkania chociaż prądu nie włączono, bo elektrownia nie pracowała. (potrzebne były jako linia tel. AK).

Trzeci, mój kolega, zeznał, że w czasie okupacji niemieckiej pracowałem w F.M.R. jako inżynier, kierownik i zabezpieczałem potrzeby AK (sam mnie wcześniej o tym przesłuchaniu zawiadomił).

Wreszcie pułkownik powiedział, że zdaje sobie sprawę z niesprawiedliwości i krzywdy jaka mnie spotyka, ale ma takie polecenie i musi mnie wysłać do Łagru, bo ja mam zaufanie tutejszych mieszkańców i wszyscy będą postępować tak jak im powiem, lub po prostu mnie naśladować.

Zaproponował, żebym wybrał sam gdzie mnie zesłać.

Powiedziałem, że już jeżeli tak to gdzieś gdzie ciepło - może do Kazachstanu, ale wyjaśnił mi, że tam właśnie trudno zimę przeżyć bo nie ma czym palić tylko nawozem wielbłądzim.

Pod tym względem to lasy północne są najlepsze. Zapytał na co ewentualnie choruję, powiedziałem, że na kamienie nerkowe, na to powiedział, że tamto odżywianie raczej pomoże i oświadczył, że najlepiej będzie w północnych lasach w Komi, zapewnił, że napisze tak, żeby było na moją korzyść.

Tego samego dnia wywieziono mnie do Grodna do więzienia przepełnionego do ostatnich granic mieszaniną w większości ludzi porządnych, Polaków ze sporą domieszką zwykłych bandytów z tych co w czasie wojny napłynęli z Rosji.

11 lutego transport nasz przejechał przez Lidę, z postojem, który umożliwił dostarczenie mi przez Rodziców kożucha, ciepłych ubrań, bielizny oraz żywności.

"Ubył po litierie W"

Iżma ! Iżma !

Iżma !

Iżma słuszajet.

Dajtie wtoruju czaść!

Wtoraja czaść!

Wtoraja czaść!

Wtoraja czaść słuszajet.

Primitie swodku od szestoj kołonny.

Dawajcie.

Prinimajcie:

Wtorych: pierwych 436, 47, 436, wtorych, tretich niet

Czetwiertych 436, 47, 436.

Konwiertnych: pierwych 54, 7, 54, wtorych 1, tretich niet

Czetwiertych 53, 46, 53.

Trudarmiejcew: pierwych 15, 1, 15, wtorych, tretich niet

Czetwiertych 15, 8, 15.

Ubył po litiere "W" konwiertnyj Śledzińskij Sigizmund Władisławowicz 1915 goda rożdienija, statja 58 punkt 1

Bardzo wysoki, z lekka przygarbiony, student z Wilna.

Przypadkowo znałem jego siostrę i szwagra - nauczyciela. (Dziś już nie mogę sobie przypomnieć gdzie mogłem ich poznać i jak wyglądali).

Oczywiście należał do polskiej "białej" partyzantki. Chorował już parę tygodni na zapalenie płuc i oto "ubył po litiere "W" teraz go właśnie krają, taki porządek, za parę godzin będzie już zakopany na pobliskiej piaszczystej "górce"! Nawet krzyża nie będzie na jego mogile i żadnego znaku (napisu), który by pozwolił odszukać jego mogiłkę! Legnie oto obok wielu setek innych zakopanych na tej samej górce, którzy tu przed nim przybyli....

Podobno wówczas było jeszcze gorzej, kolej była dopiero w budowie, szło się więc pieszo, niosąc produkty na sobie zaopatrzenie było nieregularne, transport utrudniony, spało się początkowo w skleconych naprędce szałasach itd. toteż szybko, prędzej o wiele niż baraki mieszkalne wyrastały małe pagórki na owej "górce" piaszczystej.

Meldunki codzienne podawały wówczas codziennie dziesiątki tych którzy "ubyli po literze W", a rekordy dzienne sięgały setek nawet !!

Podobno tę kolej "budowali" polscy żołnierze. Starzy więźniowie, Rosjanie mówili: "здесь под каждым подкладом один из ваших лежит" [3].

Dziś jest "dobrze", dziś mało, nie co dzień bywa nawet jeden. Kierownictwo zmądrzało; wycieńczonych wysyła się zawczasu do "szpitala", tam ich za parę tygodni podreperują trochę, jeszcze miesiąc wypoczną na lżejszej pracy i znowu roczek popracują, a chociażby pół roku.

Takich obrotów przez szpital zrobi każdy kilka nim wreszcie nazwisko jego trafi do meldunku po literze "W" a i to nastąpi to w szpitalu i karta "roboczej kołonny" nie obciąży. Na kołonnie obecnie z wycieńczenia się nie umiera, z wycieńczenia umiera się w szpitalu i to dopiero wówczas gdy organizm wycieńczony kompletnie straci zdolność do regeneracji.

Opowiadano mi jednak o wypadkach masowego zatrucia pokarmowego.

Podobno duża ilość chińczyków (którzy tam byli przed nami) zachorowała na biegunkę, umierali siedząc na "stolcach".

"Kołonna" musi mieć tylko zdrową siłę roboczą to też pobyt na niej trwa zazwyczaj nie więcej roku, najwyżej dwu lat. (Nie dotyczy to stanowisk funkcyjnych).

"Kołonna Nr.6" tak zwana "leśna" zatrudnia ludzi przy pracach najcięższych przy wyrębie lasu. Wszystkie prace z tym związane, a więc zarówno piłowanie drzewa po pas albo i głębiej w śniegu - przy tym przepis głosi, że należy ściąć drzewo nie wyżej niż półtorej średnicy od ziemi (!), a drzewa na dalekiej północy nie są zbyt grube, ale rosną gęsto. Należy więc odkopać warstwę śniegu na głębokość 1,5-2m. Obciąć gałęzie, odciągnąć, najpierw ręcznie, a dalej końmi do wąskotorówki (która co jakiś czas przesuwa się bliżej wyrębu), załadować na platformy i odwieźć do stacji kolei normalnotorowej i tam przeładować na "platformy".

Wszystko to robi się przeważnie w zimie przy dużych mrozach (lato jest krótkie i ma swoje "przyjemności": tak zwane "meszka" Potworna plaga! (opowiem o tym dalej).

Zarówno transport kloców końmi do składów przy wąskotorówce (co jakiś czas przedłużanej bliżej wyrębu) gdzie do obowiązku "furmanów" należy układanie go w regularne sztaple na 2 m wysoko, zarówno załadunek do wagonów - platform wąskotorowych, wyładunek na stacji szerokotorowej i znowu układanie w wysokie sztaple i wreszcie załadunek do wagonów szerokotorowych - wszystko to są prace b. ciężkie i stale dostarczana do kołonny świeża siła robocza topnieje przy nich prędzej od śniegu.

Tak stopniał nasz transport "etap" jak się to tutaj nazywa. Przybyliśmy w marcu; w zwartych jednolitych brygadach przetrwaliśmy zaledwie do czerwca. W czerwcu już tylko niedobitki wzmocnione resztkami innych brygad trwały jakoś - bo to lato! Przybyli nowi: Łotysze - ci trwali do późnej jesieni, na sezon zimowy jednak nie starczyło ich, dodano etap z Besarabii, wzmocniono drugim i trzecim turnusem ze szpitala, starych zahartowanych już wielolatek, a w lutym byli już nowi Litwini i tak w kółko! Niedobitki naszych kołatały się najdłużej w brygadach pomocniczych: budowa toru wąskotorówki, budowa baraków. Paru szczęśliwców "fachmanów" utknęło w "mechanizacji" (obsłudze maszyn) paru staruszków trafiło do obsługi (łaźnia, kuchnia, dniewalni -(obsługa baraku) itd..). Paru pracuje nawet w kancelarii (przeważnie kobiety). Praca ta jest szczytem zazdrości dla wszystkich, to nic że się pracuje po 20 godzin na dobę, że się dosłownie upada ze znużenia, ale praca jest lekka i w cieple! W cieple!! To przecież tutaj jest najważniejsze!

Śledziński też pracował "lekko" był dziesiatnikiem - nadzorcą, obliczał metry sześcienne ładowanego drzewa, a jednak ubył....nawet prędzej od innych.

A jakie były moje losy - jestem przecież inwalidą od urodzenia - (zwichnięcie stawów biodrowych)?

Raczej niezwykłe.

Zaraz po przybyciu na miejsce zesłania do szestoj "kołonny" zaprowadzono nas do przygotowanych już baraków. Tu - żeby zrozumieć naszą reakcję muszę wyjaśnić, że podczas bardzo długiej (w czasie) podróży w zimnych towarowych wagonach, upchani jak śledzie w beczkach najbardziej cierpieliśmy z powodu stałego braku wody do picia. Dostarczano nam, i to nie co dzień po parę wiader w czasie postoju na stacjach jeżeli szczęśliwie nasz "Эшел [4]" znalazł się w pobliżu wodociągu. Wszyscy - nie wiem już skąd - mieliśmy jakieś butelki, puszki, manierki, ale wobec niesamowitej ciasnoty uniemożliwiającej poruszanie się z trudem mogliśmy się napić i napełnić swoje butelki. Toteż w czasie całej długiej drogi przede wszystkim marzliśmy (bo nie było czym palić) i ciągle byliśmy spragnieni wody.

Gdy wpuszczono nas do baraku w którym stała duża beczka z wodą wszyscy rzuciliśmy się do picia wody (i nabierania na zapas). Miejscowa obsługa nie mogła nas przekonać, że czego jak czego ale wody to nam nie zabraknie.

"Napitych" i nieco odprężonych zaprowadzono nas do jadalni. Tam na długich, nakrytych białymi czystymi prześcieradłami stołach stały talerze, leżały łyżki, noże i widelce [5]. Stały nawet kwiatki (sztuczne - papierowe).

Zrobiło to na nas kolosalne wrażenie! Obsługa zaczęła nalewać zupę, obok każdego talerza położyli chleb (dokładnie jednakowe porcje). Jedliśmy cicho i grzecznie, nie wierząc własnym oczom. Podano jeszcze na talerzykach dość duże "romby" zastudzonej kaszy [6]. To chyba już wszystko, aha prawda podano jeszcze herbatę i to z "dolewką" ile kto chciał. Nie pamiętam już, może była nawet słodzona.

Nastąpiło swego rodzaju odprężenie. Zdawało nam się - zresztą chyba nic nam się nie zdawało, po prostu byliśmy oszołomieni.

Spaliśmy w ciepło nagrzanych barakach na czystych pościelach.

Nastąpiło po prostu odprężenie po piekle transportu.

Była to niedziela. Wszyscy więźniowie odpoczywali (spali) w barakach, tak że z wyjątkiem obsługi w naszym baraku i w jadalni nikogo jeszcze nie widzieliśmy.

Następnego dnia odbył się przegląd i sortowanie naszego transportu.

W ogrzanym baraku - należącym do łaźni i pralni stały pod oknami stoły, na stołach dokumenty i papiery, za stołami liczni członkowie komisji. My byliśmy zgromadzeni w sąsiednim pomieszczeniu, rozebrani do naga (w baraku było dobrze napalone) i czekaliśmy na przegląd (ocenę naszej przydatności).

Maszerowaliśmy pojedynczo przed komisją, która mając przed sobą nasze "papiery" (dokumenty przyszły z transportem) oceniała nasze możliwości i przydzielała do różnych brygad.

Kiedy przyszła moja kolej zza stołu wybiegł, jak się potem dowiedziałem "med-pom" komendanta kołonny [7]. Podbiegł do mnie i zaczął demonstrować wadę mojej "budowy ciała" ściślej zwichnięcie obustronne stawów biodrowych.

Operował nawet łacińską nazwą mego kalectwa (luksacja stawów biodrowych) wyjaśniając moją nieprzydatność do pracy fizycznej. Biegał ze mną jak cygan z koniem na rynku.

Następnie odprowadzono mnie do dużej pustej sali (wszystko w budynku łaźni - pralni), tam zastałem już innego delikwenta, współtowarzysza podróży, dobrze mi znanego pół krwi Rosjanina (w czasie okupacji niemieckiej był "niewyraźny"). Siedzieliśmy tam dość długo samotnie, potem przyszedł do nas jakiś więzień funkcyjny. Przedstawił się nam jako miejscowy "Normirowszczyk" ten co oblicza na podstawie podręczników [8], dla każdego rodzaju pracy, jaka w danych warunkach powinna być "wyrabotka". (Dla każdego rodzaju pracy są w ZSRR ustalone takie normy. Biorą one pod uwagę i warunki atmosferyczne i odległości itp.).

Najpierw zwrócił się do mnie i wyjaśnił, że ja jako inwalida zostałem przeznaczony do wysłania do specjalnego obozu inwalidów gdzie hodują krowy, a na ich nawozie w szklarniach jakieś tam warzywa - sałatę itp. (dla obozowych dygnitarzy wyższego rzędu). Podkreślił, że inwalidom tam pracującym nie należą się żadne dodatki za wykonaną pracę, tylko podstawowa norma tak, że dłużej jak kilka miesięcy - no może do pół roku nikt tam nie wyżyje - po prostu umierają z niedożywienia (a praca jest ciężka! i dzień pracy długi). Powiedział, że on potrzebuje tutaj kogoś do pomocy obliczania wykonanej pracy, szczególnie teraz gdy tak duży "transport" przybył, i że on uzyskał zgodę Komendanta obozu na zostawienie mnie tutaj jemu do pomocy, jeżeli sam wyrażę na to zgodę. Był to Polak, ale rosyjski - tzn. nigdy w Polsce nie był, jest obywatelem ZSRR, żona jego jest Rosjanką, no a on jest takim samym jak my więźniem, tylko funkcyjnym. Podkreślił, że zgodę Komendanta uzyskał ponieważ jestem z wykształcenia i zawodu inżynierem.

Koledze mojemu powiedział, że jego też chce wziąć na pomocnika miejscowy Szef Rachuby [9].

Ja wyraziłem zgodę, a mój towarzysz z transportu (znałem go zresztą od dawna, był on synem mieszanego małżeństwa: Polki z Rosjaninem z carskich czasów) zdecydował się na wyjazd do obozu inwalidów.

Później dowiedziałem się, że wszystko to zorganizował mój kuzyn [10], znany w Lidzie lekarz (przedstawiciel Rządu Polskiego w Londynie na terenie Lidy), który był przywieziony wcześniejszym transportem, a jako lekarz został natychmiast zatrudniony w charakterze "sanitariusza". Była to dla miejscowego lekarza (oszusta) wielka gratka, gdyż nie był on żadnym prawdziwym lekarzem (może kiedyś w jakimś szpitalu pracował jako sanitariusz). Ale stanowisko jakie tu w obozie jako "lekarz" zajmował dawało mu duże korzyści: miał on prawo dawać zwolnienia rzekomo chorym więźniom nawet do dwóch tygodni i robił to za łapówki od bandytów, którzy (z pomocą swoich pomocników) rabowali wszystko co miało wartość z nowoprzybyłych transportów, głównie z ubrania (więźniom wydawano ubrania służbowe). Ja nie przyjąłem ubrania obozowego i przez cały czas pobytu nosiłem własny kożuch, walonki, czapkę, ubranie i bieliznę. Wyróżniałem się tym od normalnych brygad roboczych. Nie zabroniono mi tego może dlatego że do żadnej brygady nie należałem, byłem "pojedynczym" pracownikiem.

Inicjatywa mojego kuzyna, który od razu mnie w przybyłym nowym transporcie zauważył i wszystko zorganizował zadecydowała o dalszym moim losie.

Zostałem więc przydzielony do pomocy tego "Normirowszczyka" jako pomocnik "ponadetatowy" niestety na tak zwanej podstawowej normie żywienia, ponieważ etatu takiego nie było, a na takiej normie to rychło byłaby śmierć głodowa. Dojeżdżałem więc konno lub na saniach do "podkamandirowki", jakiś czas mieszkałem tam.

Potem został tam skierowany Niemiec (nadwołżański) M…, a ja wróciłem do głównego obozu VI kołonny i zostałem mianowany normirowszczykiem. Kiedy i dokąd wysłano mojego poprzednika nie wiem, musiałem być wtedy na podkamandirowce. Pamiętam, że były upalne dni lata, a zatem w 1945 roku.

Pamiętam, że z jakiejś okazji, może na Nowy Rok, składaliśmy sobie życzenia w szpitaliku z Dzieczkańcem i kimś tam jeszcze. Wypiliśmy nawet po małym kieliszku.

Nie wiem kiedy wyjechał do kraju Dzieczkaniec.

Nie wiem gdzie i kiedy chorowałem cały tydzień bez przytomności, chyba w zimie. Leżałem w baraku, a nie w szpitalu, odwiedzał mnie codziennie lekarz, Żyd, ale czym i jak mnie leczył? Pamiętam jedynie, że w pewnym momencie dotarła do mojej świadomości rozmowa: współmieszkańcy baraku, oczywiście funkcyjni, domagali się od lekarza, żeby mnie zabrał z baraku, a on im odpowiedział - pust' jeszczo da zawtra poleżit [11]. Przytomność wróciła mi jeszcze tego dnia i jakoś wyzdrowiałem. Gdzie to było? Czy jeszcze na szestoj Kołonnie już po wyjeździe Dzieczkańca, czy może już w Iżmie gdzie mnie przeniesiono na stanowisko normirowszczyka w Zakładach Remontowych Iżemskoj Żeleznoj Dorogi?

W obozie tym pracował jako Szef Kuchni sławny, jak się później dowiedziałem, na terenie całej Rosji - tej obozowej Gruzin Szewardnadze sławny z tego, że tam gdzie On jest Szefem Kuchni więźniowie na pewno dostaną to co im się należy. Toteż w usianej obozami bolszewickiej Rosji, gdzie tak zwane "Stachanowskoje Dwiżenije" działające nawet w obozach pracy przymusowej, gdy werbowano więźniów do jakiego specjalnego czynu (na przykład do kopania sławnego Biełomor - Kanału) więźniowie domagali się żeby na szefa kuchni wyznaczono właśnie jego.

Był to mówiąc nawiasem sławny Rewolucjonista, ale pozostający w "politycznej" niezgodzie ze Stalinem i Berią. Ciekawostką jest także to, że żona jego też z tych "sławnych" pracująca też na jakimś ważnym stanowisku w przemyśle pozostawała nadal w łaskach Stalina i Berii. Sam Szewardnadze był już po 10-cio letnim pobycie w obozach (na tyle był skazany) - zwolniony, ale ponieważ w dalszym ciągu po powrocie z obozu krytykował głośno rządy Stalina o Berii, to rychło wrócił do obozów.

W czasie gdy go poznałem zbliżał się do końca drugiej 10-cio latki obozowej. W międzyczasie przeżył jakąś katastrofę kolejową, po której stracił już "wigor", ale poglądów nie zmienił.

Żona jego pojechała jednak do Berii (którego jako również ideowa komunistka dobrze znała) z interwencją, żeby go wreszcie puścili do domu. Beria nie miał nic przeciwko temu, ale zażądał, żeby on jednak złożył oświadczenie, że "był w błędzie". Żona chciała do niego pojechać i jakoś go do tego namówić. Beria zaproponował sprowadzenie jego do Moskwy, żeby tu od razu sprawę załatwić; zaraz wydal polecenie. Szewardnadze dostał odpowiednie polecenie i zaraz przyjechał do Moskwy. Spotkanie odbyło się w gabinecie Berii, gdzie już czekała zaproszona żona. Rozmowa była nawet niezbyt długa ale dosyć burzliwa. W pewnym momencie, to wezwany zamiast przyznać się do swoich błędów zrobił swego rodzaju awanturę, wytykając Stalinowi (nieobecny) i Berii ich błędy i nie czekając dłużej trzasnął drzwiami, wyszedł z gabinetu, ryknął na swego strażnika: "paszli" (czy coś w tym rodzaju) ten poderwał się z miejsca i "polecieli" na dworzec. Beria tylko rozstawił ręce i powiedział: "sama Pani widzi" cóż ja mogę zrobić?

Pytałem go, czy rzeczywiście nie żałuje tego co zrobił (miał jeszcze około 2 lat do końca wyroku) ale nadal uważał, że nie.

W lipcu 1945 roku (chyba), dziennik Prawda opublikował informację, że mieszkańcy terenów zachodniej Białorusi, które przed wojną należały do Polski, narodowości polskiej i żydowskiej mogą prosić o wyjazd do Polski "i nie będzie im to odmówione".

Zostałem zwolniony z obozu [12].

Nastąpiło to na skutek starań doktora Dzieczkańca, którego zwolniono wcześniej i ministra Mikołajczyka, w tym czasie członka rządu polskiego w Warszawie.

Wracałem przez Kazań, Moskwę, Baranowicze i Lidę.

12 czerwca byłem w Baranowiczach i załatwiłem wyjazd do Białegostoku, ważny do 30 lipca. W Lidzie nawet nie nocowałem, przyjechałem z Baranowicz nad ranem i po parogodzinnym pobycie w domu Rodziców zaraz wyjechałem do Białegostoku.

14-16 czerwca byłem w Białymstoku, ale do PUR-u [13] zgłosiłem się dopiero 28 sierpnia. Zatrzymałem się u pani Koryckiej, byłem chory i najpierw wracałem do normy, nabierałem sił! Następnie pojechałem do Warszawy…

Jan Seheń (1911-1994)



[1] Ministerstwo Gosudarstwiennoj Biezopastnosti, dawne NKWD, potem KGB

[2] Fabryki Maszyn Rolniczych, istnieje do dziś!

[3] tu pod każdym podkładem leży jeden z waszych

[4] Eszelon, transport

[5] za noże i widelce nie ręczę

[6] prostuda

[7] pomocnik komendanta w sprawach medycyny

[8] Norm państwowych

[9] Główny Księgowy

[10] Bolesław Dzieczkaniec. Szef Służby Sanitarnej AK Okręgu Nowogródek.1902-1982,

po wojnie w Grajewie.

[11] Niech jeszcze poleży do jutra

[12] W czerwcu 1946 roku

[13] Państwowy Urząd Repatriacyjny

 
Top
[Home] [Maps] [Ziemia lidzka] [Наша Cлова] [Лідскі летапісец]
Web-master: Leon
© Pawet 1999-2009
PaWetCMS® by NOX