Polskie pismo historyczno- krajoznawcze
na Białorusi

 

Wspomnienia. Kartki z pamiętnika pisanego w Lidzie

 

Praca moja ma na celu przedstawienie przebie­gu tajnego nauczania w Lidzie w latach 1941-1944.

Lida - położona na północy dawnego województwa nowogródzkiego - była 17 września 1939 roku zajęta przez władze radzieckie. Od roku 1939 do 1941 były tam czynne szkoły średnie. Po zajęciu Lidy przez Niemców w 1941 roku szkoły średnie zlikwidowano i trzeba było organizować tajne nauczanie. W 1942 roku zlikwidowano też polskie szkoły powszechne i od tego czasu tajne nauczanie objęło również część dzieci polskich ze szkoły powszechnej.

Aby przedstawić dokładnie, jak odbywało się tajne nauczanie, musiałam odtworzyć warunki, nastroje i niektóre zdarzenia, gdyż inaczej trudno byłoby zrozumieć istotę pracy nauczyciela, uczniów i rodziców. Wspomnienia moje maja charakter pamiętnika, z któ­rego usunęłam wiele osobistych przeżyć, zostawiłam tylko te, które wiązały się z moją pracą.

Notatki prowadzone przeze mnie nie zawierały żadnych nazwisk ani dat i były pisane kryptonimami. Dlatego też podaję tylko te nazwiska, które pamiętam, innych uczniów wymieniam z imienia, wielu imion już nie pamiętam.

 

22 czerwca 1941 roku. Dzisiaj wczesnym rankiem zbudziły nas silne detonacje i warkot samolotów. Wyszłam z domu, ktoś z sąsiadów usiłował mnie przekonać, że to ćwiczenia lotnicze. Trudno w to uwierzyć, wybuchy są tak silne jak 1 września 1939 ro­ku, kiedy zbombardowano lotnisko w Lidzie.

Wracam do domu, nastawiam radio. Przemówienie Mołotowa potwierdza moje przypuszczenia. "Nie od­damy ani piędzi naszej ziemi". A więc wojna.

28 czerwca. Trudno opisać, co przeżyliśmy w ciągu tego tygodnia. Naloty i bombardowania powtarzały się po kilka razy dziennie. Znaczna część miasta spłonęła, wśród zgliszcz i gruzów wymarłe ulice miasta pokryte są splatanymi drutami przewodów elektrycznych. Dużo zabitych i rannych.

Przed wieczorem do Lidy weszli Niemcy. Żołnierze dobrze odżywieni, wspaniale wyekwipowani, jechali ciężarówkami. Kilku wpadło do naszego ogrodu, po­zrywali wszystkie kwiaty, porobili ogromne bukiety, następnie spędzili ludzi z okolicznych domów. Dzieci musiały podąć kwiaty jadącym na samochodach żołnierzom. Scenę tę jeden z Niemców sfotografował. Sielanka i gotowy artykuł do gazety o entuzjastycz­nym przywitaniu niemieckich wojsk.

3 lipca. W pięknym gmachu Gimnazjum i Liceum im. Karola Chodkiewicza w Lidzie naprędce zorganizowano szpital dla ludności cywilnej. Zgłosiłam się do pracy jako pielęgniarka. Brak środków opatrunko­wych, lekarstw, lóżek. Chorzy leżą na podłodze, często na słomie. Wydawało mi się to straszne, ale okazu­je się, że może być jeszcze gorzej, bo oto dzisiaj rano Niemcy kazali nam do wieczora opróżnić gmach. 24 sale, duża sala gimnastyczna i szerokie korytarze na trzech piętrach - pełne chorych. Gdzie ich mamy podziać?

Niemców to nic nie obchodzi, jeśli rozkaz nie zosta­nie wykonany, głową odpowiadają lekarze i obsługa. Mobilizujemy więc jak najprędzej pomoc z miasta do przenoszenia chorych, bo innego środka transportu nam nie przydzielono. Lżej rannych przeprowadzamy, innych przenosimy do szpitala powiatowego. Szpital jest już przepełniony. Układamy naszych chorych pod drzewami w ogrodzie szpitalnym. Oby tylko w nocy nie było deszczu.

Wieczorem, gdy zabierałam ostatnią partię chorych, widziałam jak hitlerowcy rozkradali i niszczyli nasze mienie szkolne. Wynosili okazy wypchanych ptaków, precyzyjne przyrządy fizyczne, mikroskopy, darli ma­py, wyrzucali przez okna słoje z preparatami. Nasz wieloletni dorobek tak podle i bezmyślnie znisz­czony.

17 lipca. Jest bardzo ciężko żyć. Chleba nie ma zupełnie; dobrze, że jest trochę kartofli w piwnicy. Niemcy wprowadzają coraz nowe zarządzenia. Żydzi mu­sza nosić na ubraniu żółte opaski z literą "J" ("Jude"), nie wolno im chodzić chodnikami, muszą iść brzegiem jezdni, a na dziesięć kroków przed każdym Niem­cem zdejmować czapkę. Zarządzenie idiotyczne, ale za niewykonanie - śmierć. Były już takie wypadki.

Wczoraj mąż mój widział 60-osobową grupę Cyga­nów, których hitlerowcy prowadzili na rozstrzelanie. Cyganki z małymi dziećmi na rękach rwały sobie włosy z głowy, a płacz ich przechodził w zwierzęcy niemal ryk.

15 sierpnia. Mija lato. Od września mają być czyn­ne szkoły powszechne. Szkól średnich naturalnie nie będzie. Co robić ze starsza młodzieżą?

Często rozmawiamy na ten temat z Leną Jodkówną i Wandą Lewkowiczówną. Trzeba zapewnić młodzieży szkołę, nie powinna tracić czasu, nie możemy jej zostawić bez nauki i oddziaływania wychowawczego w tych trudnych czasach. Nie wiadomo, jak długo potrwa wojna, a każdy rok nauki tak wiele znaczy w życiu chłopaka lub dziewczyny. Obliczamy nasze możliwości, okazuje się, że wspólnymi siłami zdołamy obsadzić zarówno przedmioty matematyczno-przy­rodnicze, jak i humanistyczne.

Uczniowie przy spotkaniu mówią, że chcieliby się uczyć, niektórzy rodzice też rozmawiają z nami na ten temat.

15 września. Już zaczęłyśmy lekcje z kompletami w zakresie I, II, III i IV klasy gimnazjalnej. Uczniowie klas wyższych nie mogą regularnie przychodzić na lekcje, bo pracują, ale jesteśmy z nimi w kontakcie, pożyczamy im książki i w miarę możliwości zachęcamy do pracy samokształceniowej.

Jeden z moich uczniów - Andrzej Szczepański, za­palony przyrodnik, przyjeżdża od czasu do czasu aż z dalekiego Iwja i pożycza ode mnie dzieła przyrod­nicze, książki popularnonaukowe już mu nie wystarczają.

5 października. Coraz więcej młodzieży zgłasza się do nauki. Uczniowie każdego kompletu chodzą na lekcje przez dwa dni w tygodniu do Wandy, przez dwa dni do mnie i przez dwa dni do Leny, ale nie można tego utrzymać przez dłuższy czas. Należy zmieniać miejsce lekcji, by nie zwracać uwagi. Porozumiewamy się z rodzicami, niektórzy zgadzają się, by lekcje odbywały się u nich, więc w poniedziałek u Lusi, we wtorek u Danusi itd. Lepsza jest konspiracja, ale za to my tracimy dużo czasu na chodzenie. Z każdym kompletem lekcje trwają dwie godziny i trzydzieści minut (pięć lekcji po trzydzieści minut bez przerw). Wobec napływu młodzieży trzeba znaleźć czas dla nowych uczniów. Więc młodsze klasy mają zajęcia cztery razy w tygodniu, a starsze - piec. Ferie za to będą krótkie.

14 października. Spośród wszystkich kompletów na czoło wybija się zespól klasy drugiej : Lusia Wiśniew­ska, Terenia Harniewicz, Danusia Olechowicz, Nata Songin i Janka Stępień. Solidnie odrabiają lekcje, dużo i chętnie czytają. Wyjątkowo i wszechstronnie uzdolniona jest Lusia, gra na fortepianie, dobrze ma­luje, z przyjemnością poprawiam jej wypracowania. Pierwsze wypracowanie, jakie im dałam, miało te­mat: "Moje ulubione zajęcia". Chciałam trochę poznać nowe uczennice. Lusia prawdziwie po poetycku opisała swój ogródek i hodowlę królików. Następny temat: "Pierwszy dzień wojny". Chciałam wiedzieć, jakie miały przeżycia, by nie potrącić czasem o zbyt bolesne struny. Lusia, opisując pierwszy dzień wojny, wspaniale odtworzyła spokojne, pełne opanowania zachowanie ojca, modlitwy i płacz matki, krzątaninę i spazmy sąsiadek, a wszystko na tle płonącego mia­sta i przy akompaniamencie wybuchów bomb.

To dziecko ma duże zdolności literackie. Lusia od­znacza się także talentem recytatorskim, dlatego też bardzo ożywia nam lekcje literatury bądź przez prze­czytanie urywków, bądź przez recytowanie utworów, które uprzednio miały zadane do nauczenia się na pamięć. Zamiłowanie do poezji potrafiła przeląc na swoje koleżanki i cały zespól chętnie uczy się wierszy. Obecnie opracowują Pana Tadeusza; dziew­czynki już dużo urywków umieją na pamięć. Wielkie znaczenie przypisuję pamięciowemu opanowaniu utworów poetyckich przede wszystkim dlatego, że o wiele mocniej przeżywamy to, co umiemy na pamięć, wzbogacamy swój język i styl.

Najważniejsze jednak jest to, że żyjemy w czasach tak niepewnych i jedyną naszą własnością jest to, co umiemy. Wyłącznie przez nauczenie się na pamięć niektóre arcydzieła literatury mogą pozostawać z nami na długo i tak było u tych, którzy znaleźli się w więzieniach i obozach i udostępniali je innym. Oczywiście i na innych kompletach zadaję uczenie się wierszy na pamięć, ale ten zespól osiąga najlepsze rezultaty.

17 listopada. Zgłosiła się do mnie pani M. z prośbą, bym chociaż trzy razy w tygodniu mogła do nich przyjść i uczyć małego Berka S. Rodzice jego, przewidując bliskie odejście do getta, zostawili u niej swego jedynaka. Chłopiec nie może wychodzić na ulicę, bo zdradzają go semickie rysy twarzy. Pani M. mówi to wszystko szeptem, bo wie, co grozi za przetrzy­mywanie żydowskiego dziecka.

Ja też doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co gro­zi za moją działalność. Nie tylko zresztą mnie, ale także całej mojej rodzinie. Odmówić jednak nie mogę.

29 listopada. Rocznica Powstania Listopadowego. Już przed miesiącem z myślą o tym dniu starszym kompletom poleciłam nauczyć się Reduty Ordona, młodszym - Emilii Plater. Niektórzy uczniowie bardzo ładnie deklamowali. Szkoda, że musimy wykluczyć śpiew w naszej pracy. Lusia bardzo ładnie zagrała nam na fortepianie Warszawiankę . Z melodią tą tak mocno wiążą się pierwsze dni września 1939 ro­ku - oblężenie Warszawy i jej bohaterski prezydent, Stefan Starzyński.

30 listopada. Lekcje z 11-letnim Berkiem S. są cie­kawe, ale bardzo trudne. Syn bogatego lekarza, rozpieszczony jedynak, zniechęca się łatwo każdą trudnością. Przeżycia ostatnich miesięcy - wojna, prześladowanie Żydów, utworzenie getta i rozłąka z ro­dzicami - mocno naruszyły równowagę psychiczną dziecka. W jego oczach czai się lęk. Gdy widzi przez okno, zasłonięte gęstą firanką, przechodzących Niem­ców, ucieka w najciemniejszy kąt pokoju lub wchodzi pod stół i ma wygląd zaszczutego zwierzątka. Ileż potwornej grozy przeżyło to dziecko. Udało mi się zainteresować go geografią, przynoszę mu pocztówki z widokami różnych miast europejskich, opowiadam jak ludzie żyją w tych krajach, a potem wspólnie wy­szukujemy na mapie omawiane miasta i kraje, pozna­jemy góry i rzeki. Na jednej z pierwszych lekcji chłopiec drżącą pięścią zakrył na mapie Niemcy i powiedział: "O tym kraju i tych ludziach niech mi pani nigdy nie mówi".

Czytanki muszę dobierać mu tak, by nie było tam mowy o stosunkach i uczuciach rodzinnych. Przy słowie "matka" lub "ojciec" chłopiec wybucha płaczem i długo nie można go uspokoić.

Nie mogę poświęcać mu dużo czasu, ale muszę tak obmyślać zadania domowe, by Berek miał dzień wypełniony. Całe szczęście, że lubi malować, więc zadaję mu ilustrowanie czytanek, robienie prostych wykre­sów, rysowanie map. Berek najchętniej maluje akwarelą, obrazki jego, przeważnie utrzymane w zimnych tonach, mają ponury koloryt, a chmury na niebie składają się zwykle w kształty potworów o fantastycznych, powyginanych ramionach.

1 grudnia. Zima. Mróz siarczysty. Dobrze, że udało mi się kupić trochę drzewa brzozowego. Muszę znaleźć czas na piłowanie. Staram się jak najszybciej zjeść obiad, ugotowany przez Wandzię (córkę) i zabieramy się wraz z Jasiem (synem) do piłowania. Ileż to rzeczy człowiek jeszcze nie umie. Zdawałoby się prosta rzecz ciągnąc piłę tam i z powrotem. A idzie nam tak nieskładnie, piła zacina się, nie chce się ruszać, tnie krzy­wo. Pokonujemy nareszcie pierwsze trudności, znaj­dujemy wspólny rytm pracy. Piła przyjemnie dzwoni na mrozie, a na śnieg spadają kremowe, pachnące świeżym drzewem, trociny. Triumf. Pierwsze polano przepiłowane. Następne pewnie pójdą łatwiej. Palimy w piecu tylko w jednym pokoju, bo drzewa mało, a dom drewniany, roztrzęsiony w czasie bombardowa­nia, wieloma szczelinami przepuszcza zimno. Z nie­którymi kompletami mam u siebie lekcje.

A oto w jakich warunkach się one odbywają. Pośrodku pokoju stoi duży stół, wygodnie może przy nim pisać osiem osób i to jest duży plus, bo w żadnym domu, w którym uczę, nie ma takiego stołu, ale też nigdzie nie jest tak zimno jak u nas. W pokoju na­szym pod jedną ścianą stoi tapczan, na którym leży Hanka (siostra męża), obłożnie chora od dwóch lat, pod drugą ścianą stoi otomana, na której bawi się moja dwuletnia wnuczka - Krysia. Rączki maleństwa są czerwone i opuchnięte od odmrożenia. Krysia bar­dzo interesuje się dziećmi, które przychodzą do mnie na lekcje i wie, że jak dzieci biorą do ręki ekierki, to będzie... ABC.

Prowadząc lekcję muszę mieć na uwadze i chorą, i dziecko. W innych domach, gdzie mam zajęcia, też nie ma należytego spokoju. Warunki mieszkaniowe w spalonym mieście są bardzo ciężkie. Lekcje muszę przygotowywać dopiero wtedy, gdy wszyscy zasną, a przecież uczę też przedmiotów, z którymi nie miałam do czynienia od czasu złożenia matury, to jest od ro­ku 1913.

W zimowe wieczory, gdy trudno jest czytać przy słabym świetle naftowej lampki, urządzamy w rodzinie konkursy polegające na przypominaniu tego czy innego działu wiedzy. Lojalnie wykluczamy przedmioty będące naszą specjalnością. Julek - z wykształcenia humanista - doskonale pamięta matematykę, a zwłaszcza wzory trygonometryczne, a przecież zdawał maturę w 1901 roku. Ja pamiętam matematykę gorzej od niego, ale za to umiem na pamięć wiele ut­worów poetyckich z literatury polskiej, francuskiej, niemieckiej. Córki moje, które zdawały maturę: jedna w 1937 roku, druga - w 1939 roku, były dobrymi uczennicami, pamiętają również wiele.

5 grudnia. Dzisiaj znowu była łapanka. Duży tran­sport młodzieży wywieziono do Niemiec. Ze starszego kompletu ubyło dwóch chłopców. Złapano ich na ulicy. Jakie będą ich losy? Niepokój targa serce i wzmaga się troska o tych, co zostają. Trzeba pomyśleć o własnym synu. Chłopak ma już piętnaście lat, mogą go zabrać. Rysiek Kazubowski - mój dawny uczeń - pracuje w drukarni i namawia Jasia, by tam objął prace. Trzeba to zrobić, chociaż chłopiec nie będzie miał czasu na naukę.

6 grudnia. Irka (córka) i Edek powiedzieli mi dzi­siaj, że chcą wziąć ślub w końcu grudnia. Ira ma dopiero 19 lat, Edek jest o dwa lata starszy. Bardzo młodzi. Przed wojną zaledwie zdążyli skończyć liceum. Gdyby to były normalne warunki, radziłabym ślub odłożyć i skończyć studia. Teraz nic nie wiadomo, może tak będzie lepiej. ,

19 grudnia. Już od dwóch tygodni Jaś pracuje w drukarni. Wychodzi o świcie, a wraca wieczorem. Jest bardzo zmęczony. Nie chce mówić o swojej pra­cy. Na pytanie, jak tam jest, mówi: "Wytrzymam". Z trwogą patrzę na jego ręce, popękane i poranione od ciągłego zmywania terpentyna. Inaczej farba drukarska nie schodzi. Koszul też doprać nie mogę, a mydła wciąż brakuje.

20 grudnia. Mam taki komplet chłopców: Mietek Szabłowski, Zbyszek Parzniewski, Miś Siemak, Witalis Giecewicz. Niedawno do tego kompletu doszedł uczeń Romek Sadowski, miły, ładny blondynek. Matka oznajmiła mi, że Romek pisuje wiersze i ma zdolności literackie. Na razie widzę, że ma on wielkie braki w zakresie ortografii i kaligrafii i nad tym musi pracować. Na słowotwórstwo ma całkiem swoisty pogląd. Gdy mieli dąć mi przykłady na wyrazy złożone z dwóch tematów, Romek powiada: "Papierosy" - ­papier i osy. Wywołało to wielką radość wśród ko­legów.

Mietek Szabłowski i Zbyszek Parzniewski mają tros­kliwą opiekę w domu. Lekcje odrabiają starannie i systematycznie. Witkowi nauka idzie trudno, ma duże braki, a mało czasu na odrabianie lekcji. Chłopak ma lat czternaście i jest najstarszym z sześciorga rodzeństwa. Pomaga dużo matce, a nadto handluje, by pomóc w utrzymaniu rodziny. Witek często opusz­cza lekcje, gdyż wyjeżdża na wieś, gdzie sprzedaje drożdże, sodę itp. Doskonale orientuje się w procesie wytwarzania alkoholu, o czym przekonałam się na lekcji botaniki, gdy była mowa o fermentacji alko­holowej.

21 grudnia. Ślub Irki ma odbyć się 27 grudnia 1941 roku. Trzeba cos sprzedać, by urządzić święta i najskromniejsze choćby wesele. Na biurku znalazłam kartkę, na której Irka wypisała sobie rzeczy niezbędne na nowym gospodarstwie. Wykaz jest bardzo skromniutki. Gdybym handlowała, jak wielu moich znajomych, mogłabym jej kupić wyprawę i meble. Podzielę się z nią tym, co jest w domu. Inaczej wyobrażałam sobie wesele i wyprawę Irki. Ale nie trzeba się roztkliwiać, raczej wziąć się do roboty. Wybrałam kil­ka swoich najlepszych sukienek i garnitur Julka (wieś kupuje tylko modne i mało noszone ubrania), poszłam z tym na rynek. Przewiesiłam sukienkę przez ramię. Stanęłam, przestępując z nogi na nogę, by się rozgrzać. Mróz był trzaskający - minus 25 o C. Postałam godzinę, zmarzłam, ale nic nie sprzedałam. Nagle pod­biega do mnie Witek: "Tu pani nic nie sprzeda mówi - trzeba stanąć tam, gdzie gromadzi się szlachta zaściankowa, oni maja pieniądze. Ile pani chce za to?" - wskazuje na jedwabną sukienkę. Mówię cenę. "To za mało - orzeka. - Ja pani pomogę" - chwyta suknie i biegnie z nimi wśród tłumu. "Suknie, sukienki - dla pani, dla panienki. Ostatnia moda pa­ryska! Komu, komu - bo idę do domu" - wola zachrypniętym głosem. Po upływie pól godziny wszy­stkie suknie i garnitur są sprzedane. Witek przynosi mi sumę znacznie większą niż przewidywałam.

"Tak się sprzedaje - mówi z dumą. Ale pani źle ro­bi, ze pozbywa się swoich rzeczy, trzeba handlować, tu kupić, tam sprzedać, a nie wynosić z domu. Kiedy pani sobie kupi takie ubrania? Ja obecnie handluję drożdżami - zwierza mi się - to się opłaca, zarabiam dziesięć razy więcej niż mój ojciec cieśla. Beze mnie nie wiem, jak mama dałaby rade wyżywić nas wszystkich."

Tak więc Witalis, któremu trudno uporać się z naj­prostszymi zadaniami, doskonale radzi sobie w życiu.

1 stycznia 1942 roku. Nowy Rok witamy z nadzieją, że będzie ostatnim rokiem wojny. Dzieci z kompletów przynoszą mi różne wiadomości o wróżbach, jakie jasnowidz w Bieniakoniach przepowiada, że wojna skończy się, jak kartofle zakwitną. Inna wróżba głosi pomyślne zakończenie wojny, gdy koń turecki napije się wody w Wiśle, a trzech króli padnie...

16 marca. Mam dwoje nowych uczniów: Dosia i Ta­dek Laskowiczowie. Mieszkają niedaleko mnie i mogą na lekcje przychodzić przez ogrody, nie widziani przez nikogo. Dosia miła - różowa, zawsze uśmiechnięta dziewczynka o wielkich błękitnych oczach. Tadzik dobrze wyrośnięty, silny, pewny siebie chłopiec. Za­wsze mają dużo do powiedzenia, co dzieje się w mieście, a często mają wiadomości z Warszawy. Ojciec ich bardzo interesuje się postępami dzieci w nauce i często mnie odwiedza. Za lekcje płaci mi rybami­ - 2 kg tygodniowo. Znakomicie poprawia to stan wyżywienia mojej rodziny. Często brak mi pieniędzy na za­kupienie potrzebnych artykułów, a zawsze brak czasu. Lekcje zaczynam od 7.30 do 14.00; potem godzinna przerwa na obiad i od 15.00 do 19.00 wieczorem popra­wiam zeszyty, załatwiam sprawy domowe.

Matki moich uczniów często robią mi zakupy lub informują o okazjach nabycia mięsa, słoniny itp. Wczo­raj matka Mietka poinformowała mnie, że na Sło­bódce pani M. ma do sprzedania mięso. Wspaniała okazja. Od Nowego Roku nie mięliśmy mięsa na obiad. Okazało się, że pani M. to matka mojego daw­nego ucznia - Tadzika. Pani M. z dumą opowiada mi, że Tadzik już od kilku miesięcy pracuje w aptece i bardzo sobie tę pracę chwali. Początkowo było mu trochę trudno, bo nie miał żadnego przygotowania, ale powoli wciągnął się do pracy.

W trakcie tego opowiadania doznałam po prostu olśnienia. Praca w aptece byłaby wymarzona dla Jaśka. Zawsze lubił chemię, z zapałem przeprowadzał doświadczenia, jest dokładny, uważny i ma doskonałą pamięć. No i pracowałby w cieple, a wtedy wygoiłyby mu się te biedne, poranione ręce.

Myśl ta nie opuszcza mnie ani na chwilę. Pójdę do doktora Stasiewicza i poproszę go o pomoc w tej spra­wie. Zrobię to zaraz jutro. Na jednym z kompletów uczę córeczkę doktora Stasiewicza - Irkę. Jest to bardzo zdolna, staranna i pilna dziewczynka. Myśl o zmianie pracy Jasia ani przez chwilę nie daje mi spokoju. Byle szybciej - do jutra!

13 kwietnia. Poszłam na lekcje do Berka S. Zastałam jego opiekunkę w łzach. Berek uciekł w nocy do domu i przekradł się do getta, gdzie byli jego rodzice. Zostawił dla mnie obrazek. Namalował długi plot z kol­czastego drutu, na niebie ciężkie, ciemne, szare chmu­ry o kształtach potworów, pod płotem postać czołgającego się dziecka. Podpis: "Do mamy".

28 kwietnia. Czas wolny - po lekcjach z Berkiem­ - zajął nowy komplet: cztery dobrze odżywione i świetnie ubrane dziewczynki. Widać, że rodzicom, którzy handlują, doskonale się powodzi. Jedna z dziewczynek jest kaleką. W czasie bombardowania Lidy straciła nogę. Lekcje odbywają się u niej w ciepłym, pięknie urządzonym pokoiku. W domu często odbywają się przyjęcia i huczne zabawy. Dziwie się, że są ludzie, którzy mają na to dość humoru i pieniędzy. Większość moich uczniów nie ma żadnych rozrywek. Nawet do kina nie chodzą, w myśl powszechnie obowiązującego bojkotu, bo wyświetlane są tylko filmy niemieckie. Propaganda bojkotu zawiera się w krótkim zdaniu: "Tylko świnie siedzą w kinie". Pewnego razu Władek, zapalony kinoman, nie mógł oprzeć się pokusie i poszedł na film. Interesującą była reakcja jego kolegów na ten czyn. Na lekcji języka polskiego zaproponowali, że chcą przypomnieć niektóre urywki z Maratonu Ujejskiego. Wiersza tego uczyli się na pamięć kilka miesięcy temu. Jurek pięknie zadeklamował. Gdy mówił:

Kto chce być sługą, niech idzie, niech żyje.

Niech sobie powróz okręci na szyję,

Niech jak pies głodny czołga się bez końca

Za pańską nogą, która nim potrąca

wszyscy patrzyli na Władka, zaczerwienionego aż po białka oczu.

25 maja. Od biegania na lekcje do domów położonych w różnych krańcach miasta podarły mi się trzewiki. Kupienie nowych to cały problem w moich wa­runkach. Udało mi się nabyć drewniaki. Wierzchy ma­ją dosyć dobre, z miękkiej skóry, ale chodzenie na sztywnych drewnianych podeszwach męczy bardzo i sprawia wiele hałasu. Jeden z naszych kolegów zaj­muje się szewstwem, poszłam więc do niego. Stosun­kowo niedrogo przerobił mi te buciki, dał skórzaną zelówkę.

20 czerwca. Doktor Stasiewicz umieścił Jaśka w ap­tece. Dał mu świadectwo, na podstawie którego będę mogła swego chłopca zwolnić z drukarni. Jasiek wygląda bardzo mizernie, boję się o jego płuca. Pracę w aptece ma objąć od 1 sierpnia.

28 czerwca. Jasiek ma już zwolnienie z drukarni, cieszy się perspektywą pracy w aptece. Teraz odpoczywa.

Uczniowie na kompletach będą mieli miesiąc wa­kacji. Starsi - na prośbę rodziców - dwa tygodnie będą odpoczywać w lecie, a dwa - w okresie kopania kartofli.

Postanawiam na te dwa tygodnie wyjechać z Ja­siem do Niemna (miejscowość letniskowa w pobliżu Lidy, położona nad Niemnem).

Niemen, 1 lipca 1942 roku. Tyle razy wyjeżdżaliśmy z dziećmi na letnisko. Zwykle odnajmowaliśmy dwie izby. Obecnie nie mogę opłacić czynszu nawet za jedną. Za niedrogie pieniądze uzyskujemy noclegi na sianie w stodole. Czujemy się jak na wycieczce. Kąpiemy się w Niemnie, pływamy, chodzimy na wycieczki. Lasy są tu takie, jak opisuje Mickiewicz:

...Lasy litewskie, tak potężne i tak pełne krasy

Czeremchy oplatane dzikich chmielów wieńcem.

Jarzębiny, ze świeżym panieńskim rumieńcem

Leszczyna, jak menada z zielonymi berły

Ubranymi jak w grona w orzechowe perły.

Zdumiewa nas niezmiernie wierna i dokładna pamięć Mickiewicza. Nazwiska wymienione w Panu Tadeuszu , jak Kaszyc, Obuchowicz, Maleski spotyka się tu często.

W siódmej księdze Jankiel mówi: "Ja Żyd, o woj­nach nie wiem, a byłem w Bielicy..." I właśnie Bielica położona jest nad Niemnem niedaleko stąd. Zabrałam z sobą zbiorowe wydanie Dzieł Mickiewicza. Najczęściej wracamy do Pana Tadeusza , czytujemy go w lesie lub nad brzegiem Niemna. Jakże mocno odczuwa się piękno mickiewiczowskiej poezji w tym otoczeniu.

W rozmowach z ludźmi też co chwila przypomina się Mickiewicz. Gospodyni chwali się, zaciągając z wileńska: "Ot, kartofla pięknie wyrosła, a mąż myślił, że w tym roku nie uda się". Innym razem narzeka, że ogród burzanem zarósł i trzeba pleć. "Omijam ko­ralowe ostrowy burzanu" - dźwięczą mi w uszach Stepy Akermańskie .

Odpoczęliśmy, opaliliśmy się, no i trzeba wracać do domu. Wychodzimy obładowani plecakami i słyszymy, jak gospodyni wola: "A kysz, a kysz". Przy­stajemy zdumieni i patrzymy, co za gusła ona tutaj odprawia. To nie gusła, tym zawołaniem przepędza kury z ogródka. Tajemnicze i ponure: "A kysz, a kysz" z Dziadów nabiera nowej treści i rumieńców życia.

30 sierpnia. Jaś od miesiąca pracuje w aptece. Chłopiec odżył, jest zadowolony, pogodny. Bardzo przejmuje się swa praca. Kiedy zabraknie w aptece jakiegoś lekarstwa, chodzi strapiony, natomiast cieszy się bar­dzo, gdy otrzymują nowy transport leków, tym bar­dziej że wtedy może zakupić najpotrzebniejsze rze­czy dla partyzantów.

Jaś ma teraz więcej czasu i trzy razy w tygodniu może chodzić na lekcje. Kolega Zygmunt Manke zgodził się udzielać matematyki i fizyki na jednym z kom­pletów. Na te lekcje Jaś będzie mógł chodzić.

5 października. Irusi urodziła się córeczka. Przełożyłam niektóre lekcje na kompletach na inny dzień i poszłam do szpitala. Przed kilkoma godzinami przyszła na świat córeczka Irki, ale ona i jeszcze kilka położnic leżały na sali porodowej. Gdy przyszłam, salowa akurat zamiatała, podnosząc szczotką tumany kurzu i kłaki włosów. Z przerażeniem patrzyłam na taki sposób sprzątania i drżałam z trwogi o zdrowie i życie Irusi i dziecka. Przyniesiono maleństwo do matki, ależ jaki smutny to był widok. Dziecina zawinięta była w zgrzebne płótno i kawał wełnianego koca koloru khaki. Irusia naszykowała dla dziecka bieliznę, pielusz­ki i becik, ale nie pozwolono jej tego zabrać do szpitala.

7 października. Irusia dostała gorączkę. Jestem przerażona. A malutka wnuczka ma odparzoną szyjkę, skórkę w zgięciach rąk i pod kolankami. Taka fatalna opieka w tym szpitalu. Oby tylko obie wyszły zdrowo.

15 października. Wszystko szczęśliwie się skończyło. Irusia z córeczką już jest w domu. Mała ma na imię Helena, ale nazywają ją Ilonką. Helena - to imię matki Edka.

16 października. Wielu rodziców prosiło, by zrobić przerwę w nauce na czas kopania kartofli. Wobec tego zawieszamy zajęcia od 1 do 15 października.

Tereska Harniewiczówna powiedziała mi, że ktoś z jej znajomych poszukuje robotników do kopania kar­tofli i płaci dwa pudy ( 32 kg ) kartofli dziennie. Tere­nia i kilka jej koleżanek mają zamiar pójść do ko­pania, by pomóc rodzicom w zdobyciu kartofli na zimę. Ja również postanawiam podjąć się tej pracy. Kilkanaście pudów kartofli to coś znaczy, a w dodatku będę razem z moimi dziewczynkami.

18 października. Kopanie ziemniaków to wcale niełatwa praca. Trzeba pracować równo z innymi, bo jak się zostanie w tyle, to trudno jest donosić kartofle do worków.

Terenia pracuje starannie, równomiernie, potrafi zorganizować sobie pracę tak, by jak najmniej tracić czasu. Jadzia stara się wszystkich wyprzedzić, ale trudno jej to idzie, dużo kartofli kaleczy lub zostawia w ziemi. Muszę na nią zwrócić większą uwagę przy nauce, trzeba ją uczyć solidnego traktowania obowiązku. Mam ze sobą kilka pudełek, do których zbieram okazy pędraków, drutowców itp. Przyda mi się to na lekcjach biologii, przecież rozporządzam znikomą liczbą pomocy naukowych.

Gdy kopałyśmy kartofle pod samym lasem, złapałam jaszczurkę o rozdwojonym na końcu ogonie. Co za wspaniały okaz do lekcji o regeneracji.

25 listopada. Kilku uczniów ze starszych komple­tów poszło do partyzantki, pozostałych uczniów tego kompletu połączę z dziewczynkami.

7 grudnia. Staram się przerobić według programu materiał z literatury polskiej, ale z lekturą jest bardzo trudno. Pożyczam uczniom książki z własnej biblioteki. Podczas omawiania wojen krzyżowych dałam uczniom do przeczytania Krzyżowców Kossak-Szczuc­kiej, piękne wydanie, w barwnej, ślicznej oprawie. Chłopcy przeczytali dosyć prędko i z dużym zaintere­sowaniem, aczkolwiek pogardliwie wyrażają się o ów­czesnym sposobie wojowania: "E, prośże pani, co doza wojna, nawet samolotów nie mile".

18 grudnia. Podsumowujemy wyniki naszej pracy. Mamy duże trudności w prowadzeniu niektórych przedmiotów. Najtrudniej prowadzić matematykę, gdy objaśniamy coś nowego, uczniowie gromadzą się przy nas i robi się wtedy bardzo duszno. Zupełnie inaczej przebiegałyby lekcje, gdyby można było dowody twierdzeń geometrycznych lub rozwiązywanie zadań algebraicznych przeprowadzić na tablicy. Nig­dy nie myślałam, że tak bardzo będę tęsknić za tabli­cą. Zwykły sprzęt, a jak pomaga w pracy nauczyciel­skiej. Rodzice postaraliby się nawet o tablicę, ale nie moglibyśmy umieścić jej u nikogo w mieszkaniu ze względu na konspiracyjny charakter naszej pracy.

1 stycznia 1943 roku. I znowu minął rok. Wojna nie kończy się. Coraz trudniej żyć. Zaczyna też szwankować moje zdrowie. Bardzo dokuczają mi bóle wątroby. Na lekcje chodzę z paczką "Cholekinazy", bo mu­szę ją pić kilka razy dziennie. Matki moich uczniów chętnie parzą mi ziółka i mogę je wypić po lekcji.

5 lutego. Od kilku miesięcy mam lekcje z niezwykłym uczniem. Nazywa się Stanisław Barszczewski. Poznaliśmy się w zabawny sposób. Była niedziela i od samego rana zabrałam się do prania. Nad balią unoszą się kłęby pary, bo przed chwilą wyjęłam bieliznę z kotła. Nagle ktoś otwiera drzwi, do kuchni wtargnęła fala zimnego powietrza i wytworzyła się przy drzwiach gęsta mgła, z której dochodzi glos:

- Czy tutaj mieszka pani Kleindienstowa?

- Tutaj - odpowiadam, ale nie widzimy się na­wzajem.

Po chwili mgła się rozprasza i widzę młodego, nie­znajomego mężczyznę, który zapytuje mnie:

- Czy to prawda, że pani uczy?

- Ja piorę, jak pan widzi - odpowiadam. Na twarzy przybyłego maluje się zawód.

- A mnie Wacek K. mówił, że pani uczy i mogłaby nawet do matury przygotować.

Wacek, to mój dawny uczeń. Jeśli on go przysyła, mogę się nie bać. Nieznajomy mówi prędko:

- Skończyłem przed wojną siedem klas szkoły powszechnej, muszę jak najszybciej przerobić kurs gimnazjum i liceum, a następnie zdać maturę.

- A gdzie pan chce składać maturę?

- Tu, albo w Wilnie - pada odpowiedź.

W głosie Stanisława jest taka pewność, jak gdyby komisja egzaminacyjna już na niego czekała. Tym optymizmem i wiarą podbija moje serce, godzę się, by go uczyć. Stanisław mieszka w Wołdaciszkach, 30 kilometrów od Lidy. Pracuje w młynie i na lekcje może przyjechać tylko w niedzielę. Trudno mi się zdecydować, ponieważ zwykle w niedzielę robię pra­nie i porządki domowe. Z pomocą przychodzi mi mąż. Podejmuje się wziąć z nowym uczniem łacinę i matematykę, co zajmie trzy godziny, pozostałe przed­mioty ja wezmę, na co poświęcę cztery godziny. Za lekcje Stanisław będzie nam płacił chlebem, prawdziwym wiejskim razowcem: 4 kg tygodniowo i ponadto 1 kg masła miesięcznie. Chleb, który dostajemy na kartki w bardzo skromnej ilości, zawiera dużą przymieszkę łusek od kaszy gryczanej i naprawdę kole w ząby. Stanisław przyjeżdża na lekcje konno, nawet przy 30 o mrozie. Nie odstrasza go ani deszcz, ani śnieg, ani zawierucha. Wykazuje tyle zapału i wytrwałości, że można z nim szybko przerabiać materiał. Właściwie jest on samoukiem, my służymy mu tylko pomocą i wyjaśniamy trudniejsze zagadnienia. W nie­dzielę trzeba mu wyłożyć tyle materiału, by miał co robić przez cały tydzień. Stanisław odrabia lekcje starannie, a wszystko stara się gruntownie zrozumieć. Przy trudniejszych zagadnieniach mocno trze ręką czoło, jak gdyby w ten sposób starał się wtłoczyć wiadomość do głowy.

Zupełnie inny jest mój uczeń - Aleksander G. Niby to przerabia kurs pierwszej klasy licealnej, ale uczy się byle zbyć, powierzchownie. Myśli jego pochłonięte są robieniem interesów. Jest zawsze elegancko ubra­ny, pali doskonałe papierosy, a uczy się dlatego, że tak wypada. Postępy robi niewielkie.

Józefa Kleindienst

??????.???????