Polskie pismo historyczno- krajoznawcze
na Białorusi


 

Na szlaku Narbutta

 

Para otulała wyziębnięte ciało białą, ruchomą watą. Gdzieś pod ścianą, niewidoczny dla "Rączego" - Tadeusza Bieńkowicza postękiwał z rozkoszy plut. "Matrosow" -Stanisław Śmielewicz, pobrzękiwał garnczkiem, bulgota­ła nagrzana woda; "Rączy" wiedział, co będzie dalej - syk pary bijącej z nagrzanych kamieni i nowa porcja ciepła.

Nie ma to jak bania. Wydusi z człowieka wszelki ziąb, otworzy pory, pozwoli spłynąć z potem wszelkiej zarazie. Potrzebna im była ta bania. Cały grudzień miotali się saniami ze wsi do wsi, z dworku do dworku, cały czas z bronią w pogotowiu, nocując nieraz bez zdejmowania butów. Trzeba więc przynajmniej Nowy Rok powitać godnie i czysto.

Łomot do drzwi przerwał sielankę. Skoczyli obaj ku ścianie, zderzyli się w mleku pary, dopadli bierwion, nerwowo wymacali metal, zerwali z gwoździ i szczęknęli zamkami automatów. Wtedy dopiero "Rączy" zapytał:

- Czego?

- "Rączy", pan komendant wzywają ci - zaciągnął zza grubych drzwi zziajany łącznik. "Rączy" bez trudu rozeznał "Hucuła" - Julka Zdanowicza. - Ale duchem, bo pilno - dorzucił "Hucuł", jakby się bał, że tamci mogą zbagatelizować wezwanie.

- Ot i masz, sylwester nam się szykuje - mruknął "Matrosow" odkłada­jąc broń.

- Może jakaś akcja? - podrzucił "Rączy", choć żal mu się zrobiło tych stołów znoszonych przez chłopaków do wielkiej sieni dworku, choinki sięga­jącej po sufit i tego, że za kilka godzin w gronie wypróbowanych druhów będą sobie życzyli, aby już w tym nadchodzącym roku doczekać. No, ale sam się domagał akcji, więc ją ma. A zresztą skąd wie, że to będzie akcja? A może jakiś podjazd? Ale teraz, w sylwestra, podjazd? Nie wzywałby go komendant "Krysia" - Jan Borysewicz, w tak alarmowym trybie dla zwykłego podjazdu.

Tak medytując wycierali ostrymi ręcznikami rozgrzane, zaróżowione ciała. Przez uchylone drzwi wpadał chłód, ścinał parę i powoli robiło się w łaźni przejrzyście.

Ubrani już, dopucowywali pieczołowicie broń, obficie zroszoną parą. Dałby im komendant, gdyby wiedział, że wzięli automaty do parówki - do takiej wilgoci. "Toż to gangrena dla broni" - grzmiałby "Krysia". "Rączy" i "Matrosow" byli zbyt wytrawnymi partyzantami, aby nie zdawać sobie z tego sprawy, ale też stare ich przysłowie mówiło: "lepiej być opieprzonym niż martwym", więc wzięli broń do pary. Wróg tu miał różne oblicza i nie zawsze był ubrany w uniform niemiecki.

W izbie obok stał stół zastawiony wiejskimi smakołykami. Gospodarz, dowódca miejscowej placówki AK, miał wyraźnie rozczarowaną minę. Chciał ich podjąć sylwestrową kolacją, a tu...

- Rozumiem, rozumiem - mówił, widząc rozłożone gestem rezygnacji ręce "Rączego" - sam wiem, co to rozkaz, byłem przecież w wojsku. Ale tak rozgrzani nie możecie zaraz na mróz. Nastka, daj panom wojskowym mleka z miodem.

Wlali w siebie po pół litra gorącego napoju. Teraz nie tylko mróz, ale i sam diabeł nie mógł im nic zrobić. Życząc więc gospodarzom spokoju w Nowym Roku, wyszli przed chatę.

Był wieczór. Kowalki leżały przed nimi ciche, jakby wymarłe, przysiadłe pod kopami pokrywającego je śniegu. Granatowe, wygwieżdżone - aż ostre od mrozu niebo było bez wymiaru. Oko leciało w czerń, strach brał patrzeć za długo w górę.

Gdzieś opodal szczeknął pies, to ich otrzeźwiło. Wparli się w śnieg po pachwiny i ciężko pracując w białej topieli poderwali się ku dworkowi. Stał opodal, może pół kilometra od wsi. Nie zaciemnione okna gorzały wielkim światłem. Nikt się tu nie bał niemieckiego zaskoczenia, szczególnie dziś, gdy każdy wóz czy transporter utknie w śniegu po pół kilometrze jazdy. Zresztą partyzanckie erkaemy czuwają.

"Rączy" i "Matrosow" okrzyknąwszy się hasłami licznym wartom, otrzepują na ganku śnieg, oblepiający ich po pas. W wielkiej nagrzanej sieni mrużą oczy od świateł bijących z wielgachnej choinki i od bieli obrusa oblekającego długi stół. Wokoło kręcą się ogolone, wymyte, w wyglansowanych butach, jakieś dziś odświętne chłopaki.

Łącznik prowadzi dalej w korytarz. Tu jest ciszej. Tylko w półmroku majaczy sylwetka wyciągniętego jak struna żołnierza z karabinem - trzygo­dzinna karna stójka za ściągnięcie z taboru pęta kiełbasy. Gdzieś obok szumi powielacz wypluwając zadrukowane kartki nowego numeru miesię­cznika "Szlakiem Narbutta", wydawanego systematycznie w trudnych polowych warunkach przez ich oddział dla okolicznej polskiej ludności, choć i białoruska, równie sprzyjająca im, chętnie sięgała po słowo drukowane, przynoszące wieści o tym, że biją wrogów tej ziemi narbuttowskiej.

Wreszcie drzwi. W kręgu światła naftowej lampy nad rozpostartą na stole mapą pochylone głowy komendanta "Krysi" i adiutanta kompanii. Trzask obcasów i ręce podniesione do daszków czapek.

"Krysia" macha ręką "spocznij" - nim wyrzucili z siebie zwarte słowna meldunku. Adiutant sięga za siebie, gdzieś w cień i przez całą długość pokoju rzuca tłumok wprost w ręce "Rączego".

- Przymierz!

"Rączy" rozwiązuje tobół: jakiś mundur, guziki groszkowate, bez orłów, kolor się zaciera w półmroku, ale gapa nad prawą kieszenią mówi wszystko. Niemiecki mundur. Przywdziewa go szybko, portki, bluzę, pas, saperki, szynel, furażerkę.

- No i co? - pyta "Krysia" adiutanta.

Ten liże postać żołnierza jasnym snopem światła latarki.

- Niezły szwab.

Więc jednak akcja - raduje się w duszy "Rączy".

- Dobierzcie sobie z "Bzem" pięciu ludzi i pójdziecie na akcję - mówi "Krysia".

- Taa jest!

- Dziś.

- Taa jest!

- Zaraz.

- Taa jest!

- Weźcie dwa automaty, czeską "sukę" i cztery kabe. Po dwa granaty na głowę.

- Taa jest!

- Nie ciekawi cię gdzie?

- Czekam rozkazu, panie komendancie.

- Dobrze, "Rączy", będziesz miał rozkaz. Zawsze byłeś głodny akcji, teraz pójdziesz na taką, że się zachłyśniesz. Chwila ciszy.

- Za pół godziny ruszacie - ciągnie "Krysia". - Dowodzi "Bez", ty będziesz jego zastępcą. Jutro, w Nowy Rok, wieczorem - "Krysia" zawiesza na chwilę głos, a potem szybko wyrzuca z siebie - rozbijecie więzienie w Lidzie.

Krew idzie od serca ku mózgowi szybką gorącą falą. Kto jak kto, ale "Rączy", rodowity lidzianin, wie, co znaczy ten rozkaz. Zna lidzkie więzienie, olbrzymi kompleks budynków otoczonych murami, z bocianami na rogach. A do tego dziesięciotysięczna załoga hitlerowska w mieście, tak że wypada

dosłownie jeden żołdak na jednego mieszkańca, pułk lotniczy z setkami heinkli, meserszmitów, jednostka pancerna, pościgowa brygada antypartyzancka SD - i ich siedmiu, dwie podwody, jeden czeski erkaem, dwa automaty i cztery kabe. Jezu miłosierny, toż to będzie ubaw. Naturalnie dla Niemców.

- Taa jest! - mówi"Rączy" przez ściągnięte gardło.

- Przygotujesz się do akcji. Za pół godziny odjazd.

Za pół godziny stoją przed gankiem w kręgu światła padającego od jarzącej się, widocznej przez otwarte drzwi choinki. Wypoczęte konie podzwaniają wędzidłami, pudła sań wymoszczone obficie sianem zdają się leżeć bezpośrednio na śniegu, tak głęboko zaryły się płozy. Półkrąg kolegów rozstępuje się, a po schodach w wojskowym płaszczu narzuconym na ramiona schodzi komendant.

"Bez" podaje:

- Baczność.

Pręży się siódemka - siódemka straceńców. Na lewym skrzydle, pół kroku wysunięty przed szereg - "Bez". Wysoki, blondyn o niebieskich oczach; w mundurze feldgrau wygląda jak typowy nordyk. Ma dwadzieścia dwa lata. Obok niego "Rączy", także w niemieckim mundurze - lat dziewiętnaście. Dalej - w czarnych szynelach "schutzmanów" - "Szczerbaty" - Zbigniew Hryckiewicz, który ma największe chyba prawo do udziału w uderzeniu na więzienie - tam siedzą jego ojciec i brat, "Saszka" - Wacław Morawski, "Kula", "Leszek", niedawny nabytek oddziału, łącznik z placówki w Gudach, desperat jakich mało i na końcu "Drzazga" - Jan Czerniawski z nieodłączną czeską "suką" na ramieniu, najbardziej kąśliwą bestią z maszynowej sfory ich kompanii.

"Krysia" kładzie rękę na ramieniu wyprężonego "Bza". Chwilę patrzy w milczeniu w oczy sierżanta:

- Liczę, że najlepiej wykorzystasz swoje walory - mówi z namysłem i przyciska "Bza" do piersi.

- Tadek - "Rączy" ze zdumieniem spostrzega, że komendant po raz pierwszy zwraca się do niego po imieniu. - Znasz miasto i na to liczę. Nie wygubcie mi ludzi.

Mocny uścisk i serdeczne słowa do następnego. Dokoła półkrąg kole­gów. Milczą. Zazdroszczą? Chyba tak, bo choć nie znają szczegółów, domyśla­ją się, że oni idą na skok desperacki, samobójczy. Skok ma być jutro wieczorem. Więc może pojutrze będą tu z powrotem?

- Z Bogiem! - żegna ich "Krysia" i szybko odwraca twarz, jakby się bał, że mimo ciemności mogą dostrzec pobłysk łzy w oku.

Trzasnęły bicze i sanie ruszyły sprzed ganku. Jeszcze chwilę przywarli wzrokiem do oddalającego się szybko dworku z gronem kolegów na ganku, a potem została już tylko śnieżna pustynia. Konie szły raźno, choć głęboki śnieg więził kopyta i zgrzytało pod pudłem sań, gdy szorowali po taflach zmarzliny.

Padał drobny, prawie niewidoczny pył. Było sielsko jak na kuligu, jak przed wojną, nie było Niemców, okupacji, tylko śnieg, śnieg i pochrapujące konie. Boże, ileż by człek dał, żeby to była prawda. Bo to nie kulig przecież, chłopcy, to pęd ku śmierci. Siedmiu i dziesięć tysięcy, ich pukawki, a tam wozy pancerne i samoloty. Ale jak się ma dziewiętnaście lat, a tyle mieli wszyscy prócz "Bza", to nie ma rzeczy strasznych, niemożliwych.

Opatuleni w kożuchy woźnice już po chwili drzemią, muszą więc czuwać sami. Mróz wciska się coraz brutalniej pod cienkie tkaniny niemieckich mundurów, szczypie w uszy, ręce. Nic dziwnego, że tak ubrana armia herrenvolku przymarzła do Wołgi pod Stalingradem i nie dało się już jej stamtąd wyciągnąć. Czuwać muszą zresztą nie tylko z powodu zimna; mają na sobie mundury niemieckie i faszystowskiej policji, a więc w tym partyzanc­kim kraju z myśliwych stali się naraz zwierzyną. Niech no wychynie zza pierwszej śnieżnej kopy brodaty partyzancki patrol, niech ujrzy gapy na ich furażerkach, przejedzie po nich ognistą lufą, nim zdążą powiedzieć "amen".

- Czy my dobrze jedziemy do tej Doliny? - pyta "Rączy" "Bza" nie dlatego, żeby miał wątpliwości, ale by coś powiedzieć, by przerwać milczenie, by odpędzić sklejający oczy sen.

- Chyba dobrze - odpowiada "Bez" - zresztą, czy się tu wyznasz w tym bezdrożu? Musimy zaufać woźnicom.

- Jak im ufać, kiedy całe bractwo śpi? Słyszysz, jak chrapią?

- Konie same znajdą drogę - uspokoił go "Bez". - Ale cholerny mróz.

Wtulili się jeszcze głębiej pod siano, podnieśli wyżej kołnierze i znów zapadło milczenie. Ziąb trzymał bezgłośny, bez poszumu wiatru, tym groź­niejszy bo cichy.

Osiem miesięcy partyzanckiego życia. Jak to szybko zleciało. A ileż wojennej treści zmieściło się w tych dniach. "Rączy" już dawno tkwił w lidzkiej siatce konspiracji, czytał i nosił gazetki, przepadał ku przerażeniu matki na całe noce na dywersyjne wypady, ćwiczebne i ostre, ale w zasadzie jedną nogą wiódł żywot legalny. Aż w końcu marca ten cholerny Ripper, o którym wcześniej różnie gadano, ale przecież gimnazjalny koleś, zaintereso­wał się Tadkiem. I wtedy w wiosenny wieczór przyszło opuścić rodzinny dom przy ulicy Kolejowej, pożegnać ojca, matkę i zanurkować już w pełną konspirację. Skierowano go na placówkę do Bińkiewicz koło Krupowa, o kilka kilometrów od Lidy, choć bardzo chciał do lasu. Bo już nad Niemnem jakiś "Ragner" (Czesław Zajączkowski - CC) tworzył leśny oddział i serce się rwało tam, pod rozkazy, ale przełożeni zdecydowali - Bińkiewicze. Siedział więc na chłopskiej kwaterze i słuchał wieści, które cisnęły się coraz liczniej. Co jakiś czas coś za Niemnem "tąpało" i wtedy lud mówił: "ruskie partyzanty". Z wiosną ruszył się i "Rączy" - na razie szkolił się wraz z innymi pod kierunkiem porucznika "Sybiraka", robił z kolegami stukilometrowe rajdy nocne, aż pod tor kolejowy ku Mołodecznu wiodący, podkładał pod złącza szyn styki min, potem zaszyty w krzakach cieszył ucho łomotem, a oko łuną oblewającą pół nieba.

Aż w maju szef sztabu okręgu, kapitan "Sawa" - Władysław Stawowski, który ich tu trzymał do ochrony swego punktu kontaktowego w Bińkiewiczach, przywiózł na kwaterę krępego mężczyznę.

- "Rączy", chciałeś do lasu, to i pójdziesz - powiedział. - Ale nie na południe, nad Niemen, do "Ragnera", a na północny zachód, nad Dzitwę. Melduj się, to twój nowy dowódca, porucznik "Krysia".

Przybysz wydawał się od pierwszego wejrzenia równym chłopem. Mel­dującego się "Rączego" objął ramieniem i powiedział:

- No co, chłopcze? Pójdziemy razem tworzyć oddział?

- Na rozkaz, panie poruczniku.

Poszli z Bińkiewicz w wyjątkowo gorący tego roku maj, w piątkę: prócz dowódcy i "Rączego", "Myśliwy" - Michał Tietianiec (stracony po wojnie - CC), "Czarny" (zginął w 1944 r. na Nowogródczyźnie - CC) nie znający polskiego języka, ale Polak z krwi i kości oraz "Matrosow" (zamordowany jesienią 1944 r. na Nowogródczyźnie przez nieznanych sprawców).

Przekradali się nad Dzitwę do przyjaznych im Paszkiewicz. Stali się oddziałem partyzanckim nr 314. Tam "Krysia" zaczął obrastać w siłę i sławę. Wystarczyło zrobić kilka wypadów przeciwko renegatom ubranym w mundu­ry litewskich szaulisów czy białoruskich schutzmanów w Werenowie, Iwju, Bieniakoniach, rozbroić zaskoczonych, obatożyć zbyt wysługujących się i już wieść poszła wokół.

Po dwóch dniach "Cichy" z placówki w Białogrudzie przywiózł dwunas­tu ludzi, wśród nich "Lalusia" - Władysława Janczewskiego, "Klina" - Kazimierza Kiedyka, "Burzyńskiego" (NN. Zginął 9.I.1944 roku przy odbijaniu więźniów pod Wawiórką - CC), "Natana" - Alberta Dubrownika, "Głośnego", "Janka". Podjęty w kilka dni potem rajd aż pod Wilno i przetrze­panie agentów, werbujących po wsiach młodzież do niemieckiego wojska i szaulisów wzbogaciło ich i w ludzi, i w broń. W połowie lata oddział liczył ponad dwudziestu ludzi, a na stanie uzbrojenia mieli dwa erkaemy: diegtiara i "tankavika" z podwójnym magazynkiem, wymontowanego ze spalonego czołgu, pięć dziesięciostrzałowych radzieckich "samozariadek", skrzętnie zebranych w czerwcowe dni 1941 roku na polach bitewnych i pieczołowicie ukrytych, dwa automaty PPD, kilkanaście karabinów wszelkiej maści - i polskich kabe i niemieckich mauzerów i radzieckich mosinów, do tego dużo amunicji, granaty i broń krótką na co drugiego.

Raz i drugi przepędziła ich obława, tłukli się po nieznanym lesie całonoc­nym, trzydziestokilometrowym marszem, poganiani seriami, których nie szczędziły obsadzające okoliczne wsie formacje. "Krysia" był wtedy twardy i bezwzględny. Dla nich i dla siebie. Gdy narzekali, że już nie mogą, poganiał brutalnie, mówiąc: "dziś ja ci dam w dupę, a jutro mi za to podziękujesz". A rano, gdy dopadli jakiejś podleśnej zagrody, gdy padli bez sił i czucia na klepisko stodoły, gdy sen ich zmorzył nim zdążyli zdjąć buty, on, zmęczony nie mniej niż inni, trzymał nad nimi wartę.

W lecie komendant jakby nieco osłabił tempo akcji. Mniej było wypadów bojowych, więcej za to rozjazdów na patrole, kontakty, rozmowy. "Krysia" przygotowywał teren na zimę, organizował magazyny żywnościowe, szyko­wał punkty sanitarne, motał sieć wywiadowczą, bez której oddział byłby ślepy, raz i drugi do późna w noc konferował z partyzantami radzieckimi. Słowem - tworzył silne zaplecze na przezimowanie.

Mimo zamiatania za sobą śladów lisim sposobem przy licznych przerzu­tach, na każdym postoju meldowali się nowi ochotnicy, którzy Bóg wie jak potrafili ich odnaleźć. Oddział pęczniał w ludzi, gorzej było z bronią i amunicją. Co starczało dla dwudziestki, przy siedemdziesięciu było prawdziwą nędzą. Już wtedy z małego oddziału nr 314 stali się l kompanią Nadniemeńskiego Batalionu Partyzanckiego, dowodzonego przez rotmistrza "Lecha".

Ruchliwość broniła ich przed zaskoczeniem. Niemcy mieli niestety informatorów, o których nie było trudno na terenach o takiej mieszaninie ludnoś­ciowej. W jednej wsi, niejednokrotnie płot w płot, mieszkali ludzie sprzyjający jedni - szaulisom, drudzy - radzieckiej partyzantce, trzeci - renegatom schutzmanom, czwarci - oddziałom AK. Bywało, że kompania wchodziła do wsi z jednego końca, a drugim, chyłkiem, na kobyle na oklep wymykał się w stronę posterunku żandarmerii wyrostek wysłany przez przebiegłego, podejmującego partyzantów jajecznicą sołtysa. I może przyszłoby "Krysi" krótkim i krwawym rozrachunkiem uczyć niektórych obywatelskiej postawy, gdyby nie wyręczyli go sami Niemcy.

Pielasa była wsią wielką i mieszkała tu spora grupa znana z prohitlerowskich sympatii. Oddział kwaterował tam krótko, jedną noc, rano wymaszerował nie wiedząc, że goniec powiadomił o tym Niemców. Minął jeden dzień i drugi po odejściu oddziału, gdy naraz trzeciego dnia w południe znad lasu wypadły z rykiem nad słomiane strzechy dwa niemieckie bombowce, zawiro­wały hukiem w upalnym powietrzu, wykręciły aby się upewnić, że to tu, i sprawdziwszy, sypnęły stukilowe bomby i serie kaemów wprost w zadarte głowy ludzi. Niewidoczny w upale płomień trawił chaty jedną po drugiej, krew obficie rosiła rozgrzany piasek, ale w Pielasie nie rozeznano mechaniz­mu i zależności wydarzeń. Dopiero gdy w dwa tygodnie później sytuacja powtórzyła się w drugiej - równie służalczej wsi - pojęto.

Nie chcąc zwalać ciężaru utrzymania leśnego wojska tylko na barki mieszkańców polskich wsi, "Krysia" od czasu do czasu musiał także kwatero­wać i w białoruskich, i litewskich. Przeważnie spotykał się z przyjaźnią, życzliwością i współpracą. Ale dla pewności obstawiano wieś gęstym szpale­rem placówek i wojsko odpoczywało. Lecz oto po wydarzeniu w Pielasie coś się odmieniło. Bywało, że do komendanta zgłaszali się starsi gospodarze i prosili, aby pozwolono im - obok partyzanckich - wystawić własne warty, bo łatwiej będzie upilnować, gdyby jakiś idiota chciał dać znać Niemcom. I odtąd te wsie stały się równie bezpieczne jak polskie.

Tak uporządkowawszy z niemiecką pomocą teren, przeszli przez lato. Na jesieni problem zdobycia nowej broni i amunicji stał się tak palący, że trzeba było podjąć jakąś większą akcję. Padł projekt rozbicia potężnych koszar szaulisów. Wtedy to, na dwa tygodnie przed wypadem na Koniawę w okolicz­nościach niezwykłych zjawił się w oddziale "Bez".

 

Cezary Chlebowski

??????.???????