Папярэдняя старонка: Мемуары

Chodźko Ignacy. Boruny 


Аўтар: Chodźko Ignacy,
Дадана: 04-07-2016,
Крыніца: Chodźko Ignacy. Boruny. Warszawa, 1908.



Dalekich dzwonów dźwięk mię dolata,
Kraj przypomina obraz Litwy,
Wspominam moje dziecinne lata,
Mówię dziecinne moje modlitwy!
O d y n ie c . Dumanie ice Włoszech.

I.

Pod opieką słynącej cudami Matki Boskiej w Boninach, wzrastało i uczyło się w szkołach kilkaset corocznie dzieci. Rodzice z dalszych i z bliskich okolic Oszmiany, przywiózłszy tu i zostawując swych synków, prowadzili ich przed ołtarz Bogarodzicy, ze łzami błagali Jej łaski, zlewali na ich dziecinne głowy czułe swe błogogosławieństwa, i ze spokojniejszym sercem wracali potem do domu; nieraz z ostatniego za Borunami wzgórza, z którego krzyż już tylko kościoła dojrzeć można było, zapłakana matka wysiadła raz jeszcze z pojazdu i gorące modły przesyłała ku miejscu, gdzie najmilszą sobie istotę, gdzie duszę swej duszy zostawiła; gdy tymczasem rozdzielony żak od mamuni, płakał stojąc na ulicy, i poglądał na drogę na której pojazd zniknął, i na której tym sposobem spotykały się wzajemnej ich tęsknoty westchnienia!!!

Zdarzyłoż się któremu z moich boruńskich kolegów być teraz w opustoszałych Borunach? O ! nie jednemu zapewne. Lecz czyliż kiedykolwiek z równćm mojemu uczuciem poglądał tu na ślady swej młodości? czyliż z równym urokiem smętnego rozrzewnienia, upadł na kolana przed tym samym obrazem, przed którym niegdyś w ordynku klęczał? Czy rozmierzył duszą tę przestrzeń i różnicę czasu, i tę jeszcze większą różnicę młodzieńczego i starganego przygodami życia, serca? Czy uczuł głęboko wewnątrz siebie to politowanie nad sobą, którem człek oskarża życie przed dawcą życia, i w którem wzywa na siebie jego przychylnego wejrzenia, jak dziecko wzywa przybycia oddalonej a czuwającej nad niem matki.

Boruny leżą w lesistćj części powiatu oszmiaiiskiego:

"Gdzie niedźwiedź miał legowisko,
Lub gdzie łoś swe pastwisko,
Tam grzesznik pokarmem żyje
Niebieskim; etc.

powiada stara pieśii na cześć cudownego Boruńskiego obrazu ułożona. Puszcza to więc była zapewne głucha natenczas, gdy pokorni zakonnicy Ś. Bazylego, obrali tu sobie odludne siedlisko. Wspaniała potem świątynia i obszerny klasztor wzniósł się na tern miejscu słynącem już szczególniej szemi łaskami Matki Boskiej; a nakoniec pustynia ta ożywiła się zbiorem dziatwy wyśpiewującej co niedziela historyę i chwałę miejsca tego.

Z wyobraźnią mocno wzruszoną, z rozrzewnionem sercem, wyszedłem na rynek Borunski z kościoła, do którego się prosto z pojazdu udałem. Mrok właśnie padał pięknego letniego wieczora, i zdawało się mi, iż się zaraz wysypie ze wszystkich domków otaczających rynek, mnóstwo wesołych malców: że się rozlegną huczne ich hałasy; że echa odbiją zaraz taktowe uderzenia piłki o wieże i mury otaczające kościół; że się zwolna wysuną z klasztoru księża professorowie, a nawet i sam ksiądz prefekt dobrodziej; że przypatrując się czas niejakiś z upodobaniem'temu powszechnemu zamięszaniu, temu żywemu obrazowi wesołości, młodsi szczególniej z nich i żwawsi, nie dotrwają nakoniec, jako i nie dotrwali w powadze swego urzędu i stanu, a złączą się w równość braterską i podzielą z całego serca rzeź we i niewinne studenckie swawole! - Ileż to razy bowiem ksiądz iizyk naprzykład, albo ksiądz wymowy, zawinąwszy habit około butów, biegł jak łoś do mety, albo przylepiał szeroką swą łapę do muru na cel koźlistej piłce, lub z pałką na ramieniu zamiast karabina, musztrował rotę wybranych, i równie jak on uzbrojonych rycerzy!!!

Ale oczekiwania moje, omamieniem wzbudzone, nie wywołały mi tu przeszłej ani odmieniły teraźniejszej rzeczywistości. Domki w pół porozwalane nie roiły się dziatwą; po cmentarzu przesuwał się mnich ponury; po ulicach przewlekała się obdarta hołota; na rynku tylko pod kaplicą siedziała baba w łachmanach, i wśród głuchego milczenia, mruczała modlitwę wieczorną, przypadającą szczególnie do tego obrazu nędzy i żałoby. Miałażby to być półtora-wieczna Raducina, pomyślałem, niegdyś postrach i zabawa studentów? Nie zapewne! ale zajmując tu zwyczajne i ulubione jéj miejsce, postać, rysy i czyny Raduciny dawnej, rzuciła mi na wyobraźnię.

Była to prawdziwa Megmeryllis boruńska: baba stara ale czerstwa i wysoka, często półpijana, często półwaryatka. Kiedy szeroko rozpuściwszy łachmany, szła z podniesioną głową przez rynek, czarnym wywijając ożogiem, i chrapowatym głosem wyśpiewując jakąś nienabożną piosnkę, uciekała dziatwa z drogi, krzycząc, czarownica! czarownica Raducina!! Ale kiedy spokojnie i smutno siedząc wieczorem na swém pod kaplicą kamieniu, przywabiła którego ze śmielszych swych faworytów, i ciekawe mu zaczęła prawić historyer o upiorze który oto tu z tego samego sklepu z pod kościoła co noc wyłaził, i szedł prosto na mogilnik, a potem znowu wracał do sklepu, jak mu potém głowę ucięli, i już potem nie chodził; jak leciała szarańcza aż słońca widać nie było, a na skrzydełkach u każdej po żydowsku napisano było, że to kara Boska; jak było powietrze i wszyscy poumierali; jak potém ten kościół murowali i Raducina cegiełki podawała, a mularz jeden zleciał z dachu, ale cudem Matki Boruńskiéj powstał z ziemi żywy i zdrowiuteńki; a jak to wszystko było, zawsze lat sto... Gdy tak opowiadała, to wnet gromadziło się coraz liczniejsze kołko słuchaczów, zapominano Raduciny czarownicy, a biednej staruszce Raducinie w czarne torby i kieszenie, miedziaki pirogi i obwarzanki pakowano.-"Dziękuję wam Jasiu! Antosiu! Leonardku! dziękuje wam, mówiła ona, dajcie łapki, powróżę wam za to. Wnet kilkanaście rąk wysuwało się naprzód: niespokojna ciekawość malowała się na czerwonych policzkach malców. Raducina brała każdą z kolei rękę, a patrząc w oczy ze, złośliwym uśmiechem, improwizowała proroctwa: "Ty będziesz!!! O! tobie będzie dobrze na święcie! ty będziesz ekonomem." Baba wiedziała że to pan marszałkowicz. - Antoś ekonom! Antoś ekonom, krzyknęła cała czereda, i pan marszałkowicz spuścił nos na kwintę. "A ty! ty choć sobie teraz chudy pachołek, szlachtuna z Polennik, ty będziesz... jenerał" - Leoś jenerał: wiwat Leoś jenerał! ozwał się znowu skaczący chór figurantów téj sceny. - Aja? aja? wołają wszyscy razem, tłoczą się jeden przed drugim i gwałtem naprzód wyciskają dłonie. "Ty! ty będziesz wotywę śpiewał, Oremus " - O reverendissime Jasiu! reverendissime! winszujemy, brawo! Oremus, Oremus! i Jaś nie wiedział czy cieszyć się czy płakać nad swem przeznaczeniem! "A ty paniczu! tobie w sobotę pieniek, a w niedzielę pirogi!" Raducina niedawno wróciła z wędrówki okolicznej; wszędzie po domach rodziców przyjmowano ochoczo i uprzejmie babę boruńską, wiedziała więc zapowiedzianą w niedzielę bytność mamuni Tadeuszka, i wiedziała że Tadeuszek naczelny wisus, pewnie nie ujdzie sobotniego rozrachunku. - Nagle wstaje baba, prostuje się okropnie i ryknie chrapliwie:

"Pewny sobie bogaty,
"W złoto, srebro, szarłaty,
"I zbyt kosztowne szaty,
"Miał aksamit, purpury,
"A na mnie łaty, dziury!" [1].

Postać, mina, głos i ożog na którym się wsparła powraca Raducinę czarownicę; spłoszona zgraja rozbiega się w mgnieniu oka, i nie jeden zuch przelękniony zasnąć nie mógł, słysząc jak ponuro i z cicha do północy jeszcze dzieje Łazarza z pod kaplicy, jak z grobu wyciągała.

Zgasły dnia blaski, niebo gwiazdami się osypało, noc piękna i cicha nowego dumaniom moim dodawała powabu, a każde miejsce, każdy krok mój, złote chwile dzieciństwa odnawiały mi w pamięci. Tędy, przez gumniska i płoty stawał co zima groźny z lodu okop; ileż kłębów śniegu wytaczać trzeba było, aby go wznieść i umocnić należycie! Przed nim na straży, jak przed zaklętym pałacem Amadisa, stał potężny olbrzym; głowa sfinxa, z dwóch czarnych węgli zrzenica, tułub Bachusa, a nogi, rodyjskiego kolosu; w ręku trzyma wzniesioną maczugę Herkulesa, i biada temu kto się jej dotknie! Co wieczór, gdy odwilżone powietrze łatwiej dozwalało lepić śnieżki i lodówki, okop ten mocne szturmy wytrzymać musiał. Rynek i ulica Mińska atakuje ulicę Wileńską; z jednej strony dowodzi pan Leon, świeżo przez Raducinę mianowany jenerał; z drugiej pan Justyn, podżyły infimista, trzecioletni weteran klassy I-szej, niemocny wprawdzie na dowodach, że "różnimy się ludzie od zwierząt rozumem i mową," ależ za to biegły gracz w matony, pierwszy rycerz na ślizgawce i wódz w śnieżki najdzielniejszy.

"Wysuwa się ochotnik z tej i z owej strony

Z razu poszły na udry, potem na plutony." [2]

Grad śnieżek krzyżuje się w powietrzu, i lubo zmrok wieczorny zacienia walkę, zapalczywość jednak, hałas, krzyk i zamięszanie powszechne coraz wzrasta. "Postrzega pan Stefan, że sprawa po djable [3], że pan Leon grassuje po jego rotach, jak kawalerzysta po rozbitej piechocie, że większa część jego komendy w śniegu się tarza, daje więc hasło odwrotu! Za okopy mości panowie! za okopy! krzyknął: któż wie? może niebezpiecznego nieprzyjaciela na zasadzkę prowadzi? . . . Ale w tym momencie błyska od klasztoru światełko, znajoma to latarka!!! Ksiądz prefekt! ksiądz prefekt! Przestroga ta oblatuje obie strony: przerwana bitwa; światełko się posuwa ! . .. wnet ostatni a obfity grad lodówek leci z obu stron na ten cel jaśniejący zdaleka ... i wszystko pierzchnęło!!! a ksiądz prefekt z kilkakrotną kontuzyą i ze zbitą latarką, znajduje pustym plac pobojowiska. Następuje rewizya po kwaterach; próżne usiłowanie znalezienia winowajców! Siedzą wszędzie malcy spokojnie około stołów, a zatknąwszy uszy i zamrużywszy oczy, wrzeszczą na zabój:

"Byli tacy, byli tacy Aniołowie, Aniołowie, Aniołowie, którzy wojnę przeciw Bogu prowadzili" i t. d. [4].

II.

Ostatni w Litwie pustelnik, żył przed dwudziestą laty pod Boranami. Zaledwo mnie, na liczbę kroków świadomemu odłegłości jego pustelni od miasteczka, udało się wynaleźć to miejsce. Bujne drzewa wzrosły na czystym niegdyś jego ogródku, pasorzytne zielska rozwlekły się po darninie szczupłego dziedzińca, a mały kopczyk z gruzów, oznaczał mogiłę zapadłej chatki. Księżyc łagodnym blaskim oblewał ten maleńki kraj obrazek, wśród którego ja wędrownik daleki, za duszę przyjaciela mych dni dziecinnych, szczerą a prostą modlitwę "wieczne odpocznienie" zmówiłem. Poczciwy starzec! jakże on kochał dziatwę boruńską! Był on sędzią naszych spraw, a często poręcznikiem u pana dyrektora, lub u księdza prefekta; on przewodniczył w zbieraniu na zapas zimowy orzechów, jabłek i gruszek leśnych, których u siebie dla swych codziennych gości niewyczerpany miewał dostatek. To też gdy po rannćm powitaniu wschodzącego słońca pieśnią: "zawitaj ranna jutrzeńko" którą echa do miasteczka donosiły, ojciec pustelnik pokazał się na ulicy, otaczała go dziatwa w około, a.skacząc i witając radośnie przeprowadzała do kościoła na mszę studencką, na którą on nieodmiennie codzień przychodził. Na twarzy jego sędziwej, gęstą i siwą ozdobionéj brodą, widziałbyś natenczas najprawdziwszy wyraz gorliwego uniesienia i głębokiej wiary, jaką prosta dusza jego pałała ku Bogu; łzy toczyły mu się po bladych licach, gdy klęczący z podniesionemi rękami łączył głos swój drżący z chorem dziatwy śpiewającój: "Święty Boże! Święty mocny! Święty nieśmiertelny! Zmiłuj się nad nami." Tak wznosiły się razem w niebiosa modły z obu ostatecznych kresów życia ludzkiego, nadziei życia i nadziei po życiu: modły dziecinnych błagań, uwielbienia i chwały, czyste, żywe, błyszczące, jakby brylanty na ozdobę korony Matki Boskiej na jej ołtarz sypane, i modlitwa żebrzącej pokory, skruchy, żalu, a może i pokuty, głęboka a ciężka jakby bryła głazu z trudem podjęta i na stopniu ołtarza w ofierze złożona.

Zresztą modły pokutne ojca Onufrego nie były zapewne gorzkiemi. Zgryzota sumienia nie wywlokła go z pośród ludzi na samotność, ani truła tej samotności; przeszłość jego powszednia, że tak powiem , nie szła po ostrych szczerbach życia, któregoby wypadki kończąc się pustelnictwem, mogły służyć za osnowę romantycznych powieści. Szlachcic, za młodu żołnierz, potem dworzanin jednego z magnatów litewskich, nakoniec gospodarz na małym własnym kawałku ziemi, ożenił się on i pędził, z przywiązaną, do siebie żoną, życie spokojne obyczajem prostej i poczciwej szlachty naszej, a obyczajniejszéj polorem, w rozmaitych kondycyach, które przebył, nabytym. Pociecha podeszłego ich wieku, nadzieja starości, synek jedyny, wychował się im do lat siedmiu rzeźwo i zdrowo. Hasał on raz na koniku po polu, rodzice nań z wiśniowego ogródka z czułem uniesieniem patrzyli "Tęgi chłopak! powiadał ojciec. - Kochane dziecko! mówiła matka: cóż z niego będzie? - Będzie poczciwy człowiek, Teresiu! oddamy go do szkół.-A potém?-A potém jak się wszystkiego wyuczy powróci do nas. - Apotém moje serce. - Potem, a moja duszko!... cóż potém? dworów niema teraz takich, w jakich ja za młodu sługiwałem: do wojska!..-Jednego jego mamy, a któż naszę starość dochowa? - Więc potém, tak wypada moja duszko, ożenim go. - A potém? - Ha! potém, śmieszna jesteś moja Teresiu; potém będziemy wnuków kołysać, Antoś będzie gospodarzyć, pracować będzie na swoje dziatki i na swoich rodziców. - A potém moje serce, będziemy żenić naszych wnuków. - Oho! moja duszko, tybyś chciała żenić aż do siódmego pokolenia! Nie moja Teresiu! potem będziemy starzy, ty będziesz wnuczkom lalki ubierać, a ja wnukom będę koniki strugał, i będziemy spokojni i będziemy szczęśliwi! - Tak, będziemy szczęśliwi! powtórzyła żona w upojeniu macierzyńskiego rozrzewnienia, będziemy szczęśliwi... Wtem, ach! o Boże! krzyknęła nagle i padła bez duchu! Konik Antosia uląkł się jakiegoś krzaku, śpiął się raptem, zrzucił jeźdźca i poleciał jak strzała . . . . Matka już więcej nic nie widziała, ale ojciec we mgnieniu oka przeskoczył płotek ogródka, i biegł co tchu za koniem, który ciągnął za sobą ukochanego Antosia, uwięzłego za nogę w strzemieniu; nakoniec koń ugrzązł w błotku, i nieszczęśliwy ojciec dopadł syna zbitego, krwią zlanego, i nie dającego znaku życia !!! Otoż nadzieje ludzkie! oto szczęście ludzkie! - Zazdrośny człowiekowi, niewidomy wróg rodzaju naszego, szatan, czatował zda się na ostatnie słowa cieszącej się matki, na jćj najdroższe nadzieje! "Tak będziemy szczęśliwi," chwycił te słowa w swoje szpony, zgniótł je zajadle, zgruchotał i cisnął pod nogi .. . Niestety! już się one nigdy odtąd w tych samych ustach nie powtórzyły.

Przyniósł drżący i zapłakany ojciec ukochane swe dziecię do domu i złożył na łóżku, przyniesiono z ogródka żonę, ocuciła się wkrótce, a pićrwsze jej słowa były: Syn mój! mój Antoś! Wbiegła do drugiej izby, gdzie schylony nad łóżkiem mąż jej tamował krew z ran Antosia i cucił go wszelkiemi sposobami: podjął on głowę na krzyk żony, stanęli oboje nad synem jak wryci, i spojrzeli na siebie wzajemnie ! ! ! Ach! ten wzrok którego wyobrazić nie potrafię, ten wzrok rodziców nad trupem swojego dziecka! nie przedstawiaj go sobie czytelniku, jeżeli jesteś ojcem, abyś sobie wielu bezsennych nie przyczynił nocy. Wzrok ten przebił ich do głębi, wtrząsł całćm ich jestestwem, dobył nakoniec łez krwawych z osłupiałej żrzenicy, chatka rozległa się rykiem obojga rodziców i jękiem przywiązanej czeladki... W lat kilkadziesiąt potem, ojciec Onufry opowiadający tę chwilę męczeńską swojego żywota, znieść jej obrazu nie mógł; przestawał mówić, ciężkie westchnienia tamowały mu oddech i krępowały język, i ledwo po długiej chwili osłupienia, łzy rozwiązywały mu usta i wolniej znowu oddychając, kończył opowiadanie.

Jednakowoż Antoś odżył, ale radość ztąd żywa rodziców, zmieniła się wkrótce na ciągły smutek, tak jak gwałtowfte zbicie się ich syna na ciągłą mu przemieniło się chorobę. Uderzone niebezpiecznie w piersi, schło dziecko i niszczało widocznie; próżno codziennie i doktorskich i domowych używano leków. Niekiedy błysnęła nadzieja: chłopiec na dni kilka polepszał się; natenczas orzeźwiało się i rodziców życie, więdniejące z nim razem; ale gdy rychło znowu wróciła mocniejsza choroba, wracał wnet rażeni coraz wzmagający się smutek. Niespokojna matka tuliła do łona ukochane swe dziecię, i koiła jak mogła jego cierpienia; niekiedy trzymając je na ręku padała przed obrazem Matki Boskiej, a łzami i modlitwą boleść macierzyńską Maryi przy śmierci Syna na krzyżu przypominała; to znowu ojciec biorąc chorego z rąk matki, nosił go, pieścił, całował, własne jakby mu zdrowie chcąc przelać. Chłopczyk zapominał natenczas o swojej chorobie, obejmował szyję ojca, kładł bladą główkę na jego ramieniu i cieszył go mówiąc: "Nie płacz ojcze! ja zdrów będę, mnie już lepiej." Ach! natenczas krajało się serce ojca niemającego żadnej nadziei, a jednak zdawało mu się , że śmierć nie zdoła mu z rąk wydrzeć syna, i dla tego nosił go tak zwieszonego na swych piersiach jak najdłużćj i z trudnością składał na łóżko, od którego ani na krok nie odstępowali oboje. - Nakoniec matka, życiem własnem do życia dziecka przylgnięta, bezustanną gorzką troską dręczona, bezsennemi nocami zmordowana, sama wpadła w chorobę, i obok syna zaległa łóżko. - Albo daj mi Boże wstać z nim razem, lub z nim razem umrzeć! - wołała niekiedy, i codzień słabiejąc los swój zgadywać się zdawała.

Wśród tak smutnego stanu rzeczy, pewnego wieczora chorzy w drugiej izbie leżący, usłyszeli w pierwszćj: "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus" i zaraz potem: "Święty Justyn pozdrawia!" - Kto tam odezwała się słabym głosem gospodyni. - Podróżna, biedna uboga: chodzę po świętych miejscach, po cudownych, prosząc Boga za zdrowie moich dobrodziejów; wracam z Miadzioła od Ś. Justyna, a idę do Borun. Kyrye elejson! Chryste elejson! i t. d. Zwlekła się natychmiast chora z łóżka, i wszedłszy do pićrwszej izby, ujrzała stojącą babę starą, w ubiorze zwyczajnym wędrujących dewotek. Półpłaszczyk gruby sukienny, czarny, dobrze wytarty, z pod niego długa koronka, na końcu której krzyżyk i kilka medalików mosiężnych; na piersiach duże szkaplerze, a z ramienia jakby znak widomy cechu żebrackiego, od którego ją ubiór odróżniać zdawał się, torba łatana wprawdzie, lecz dobrze pękata, i kij podróżny, jakiby przystał raczej silnemu parobkowi, niżeli ubogiej i słabej niewieście; do tego kaptur na głowie trochę na bakier wciśnięty, spojrzenie śmiałe i ciekawe, a postać wysoka i prosta. Figura taka w końcu ciemnej izby stojąca, ponurym głosem mrucząc modlitwę, temże samem uczuciem trwogi i przerażenia napełniła chorą, jakiem nieraz w postaci czarownicy studentów boruńskich nabawiała. Była to bowiem znajoma nam Raducina, w podróżnym a uroczystym swym ubiorze, ze świątobliwych wracająca wędrówek, które corocznie w rozmaite strony, nie tak dla dewocyi jak raczej dla odwiedzenia znajomych dworów, zebrania zapasu nowinek na rok cały, i sowitej na odpustach jałmużny, odbywała. - Acb! moja babko, pomódl się za zdrowie mojego syna, - przemówiła ośmielona pani Onufrowa. - Dobrze dobrodziko: ale zdaje się że i dobrodzika nie bardzo zdrowa jesteś! - odpowiedziała Raducina - Tak moja babko! ale mniejsza o mnie! - Pan Bóg z nami, dobrodziko, jak to mniejsza? pomodlę się i za matkę i za syna, a mam modlitewkę doświadczoną; tylko dobrodziko opowiedz mnie o chorobie, jak co jest? i skąd licho się wzięło? Może kołtun, może czary, uroki?-Nie moja babko; - i tu opowiedziała gospodyni całą historyę przypadku Antosia, i nawet zaprowadziwszy babę do alkierza ukazała jej chorego. - Źle zrobiliście dobrodziko, że zaraz po przypadku nie ofiarowaliście synka do miejsc świętych: do Żyrowic, do Budy, do Borun. Oj! do Borun dobrodziko! do Borun! Nieraz widziałam sama, jak chory ledwo się tam przywlókł, a przecież za łaską i cudem naszej boruńskiej Opiekunki, wrócił zdrowiuteńki jak rybka! do Borun dobrodziko wieźcie synka! - Błysnęła nadzieja, chwytali się jej nieszczęśliwi rodzice. Po krótkićj więc naradzie, postanowiono za przewodnictwem Raduciny odbyć pobożną peregrynacyę do Borun i od jutra wybrać się w podróż; a tym czasem utraktowano babę hojną wieczerzą i na świeżćm sianie w odrynie, wygód na noc wyznaczono gospodę.

Nazajutrz ledwie kur zapiał i zwiastował świtanie, pan Onufry już przyrządzał wóz podróżny. Wyszła i Raducina z odryny z koronką w ręku i przechadzając się po guinnisku, odmawiała różaniec, przerywając niekiedy modlitwy uwagami względem zapasów podróżnych tak dla chorych, jako i dla zdrowych nieodbicie potrzebnych. Wyniósł nakoniec parobek schorzałego Antosia, za którym wywlekła się i słaba matka jego; oboje umieścili się na wozie, parobek siadł za woźnicę, pan Onufry obok piechotą, a Raducina na przodzie prowadzić miała tę karawanę. Już wyruszali, gdy wysypała się wierna ą poczciwa czeladka, ostąpiła powóz, całowali wszyscy ręce pani, panicza i pana, ze łzami polecali ich Bogu, i życzyli szczęśliwej drogi. Pan Onufry poruczając im swoją chudobę i domek, rozpłakał się także; Antoś żegnał zapłakaną rzewnie swą mamkę, a pies Bozbój pełzał i łasił się około nóg panów swoich, prosząc jakby pozwolenia na drogę. Raducina usiadła na ganku pod spichrzem, oparła ręce i brodę na kiju, i kiedy niekiedy kiwała smutnie głową. Jedźmy, rzekła nakoniec, więcej od wszystkich zalana łzami pani Onufrowa, bądźcie zdrowe dziatki! proście Boga, abyśmy do was wrócili.... a jeśli nie wrócimy, módlcie się za naszą duszę! - Ruszyli więc. - Zatrzymajcie psa odezwał się pan Onufry. Ujęto Rozboja za szyję, ale łagodne zawsze psisko, na ten raz prawdziwym okazało się rozbojem; warknął zajadle, wyrwał się z rąk trzymającego chłopca, przeskoczył zamknięte wrota i złączył się z podróżnemi. Pan Onufry nie miał już serca odpędzić go, owszem pogładził łaskawie, a Rozbój podskoczył raźnie i pobiegł szczęśliwy naprzód. Był on potem jedynym towarzyszem i stróżem pana swojego na pustyni, a faworytem i pieszczochem całćj szkoły borunskićj. O ileż go razy, moją własną ręką głaskałem! codziefi prawie nawiedzał on swoich przyjaciół w miasteczku, zachodził nawiasem do księdza kanaparza w klasztorze, oddawał potem wizyty po kwaterach naszych, a jakby instynktem trafił zawsze tam, gdzie był świeży od mamuni transport. Położywszy natenczas pysk na kolanach malca, rozdzielającego kolegom wyborne przysmaki, czekał Rozbój spokojnie swojej porcyi, i porcya Rozboja nie była najmniejszą.

Trzeciego dnia pod zachód słońca, idąc na przodzie Raducina, upadła na drodze na kolana: zdziwieni podróżni zbliżyli się do niej i postrzegli krzyż kościoła borunskiego, uczynili więc toż samo oboje rodzice Antosia. O! mogłyż być czyje kiedykolwiek gorliwsze modły jak ojca i matki, błagających o zdrowie dla jedynego dziecka, i w głębokiej wierze oddawane jakby osobiście obecnej opiekunce nieszczęśliwych! Podnieśli i Antosia na wózku, i jemu modlić się kazali, ale z przerażeniem postrzegli rodzice zupełną słabość dziecka; nie miał siły zmówić pacierza, tylko konwmlsyjnie chwycił za szyję ojca i matkę, i ostatnim wyrazem jedyne uczucia całego krótkiego swego życia i ostatniej swej chwili wymówił: Matko! Ojcze! Jakże ja was kocham bardzo!!! jakże ja was kocham!... I odpadł na wózek. Śpiesznie ruszano ku miasteczku, w nadziei jakiegokolwiek ratunku, ale niżeli dofi dobiegli, Antosia już niebyło.... Okropny był natenczas widok tego śmiertelnego wozu. Matka nie płakała; nie łez ale życia jej ostatnie krople dosączały się nad trupem dziecka; ze zsiniałą, twarzą i z osłupiałem okiem trzymała ona na kolanach bladą głowę zmarłego, obraniając starannie, aby się od wstrząśnienia wozu nie uderzyła. Nieszczęśliwa! była pewną, że syn jej nie żyje a piastowała go jeszcze!... Ojciec, któremu ten nagły i okropny cios, ścisnął serce, usta, i powieki, padł pośród wozu pod nogi dziecka; nakoniec przerażona, i bezprzytomna Raducina, siedziała obok furmana. Widząc jćj twarz bladą i zeschłą, włosy rozczochrane, postać wychudłą i dziką, widząc jak długie i suche ręce naprzód wyciągając nagliła konia do biegu, rzekłbyś, że to śmierć naładowawszy cały wóz swych ofiar, prze ich gwałtownie na mogiły.

Nazajutrz matkę obok syna na katafalku, ojca na łóżku u księdza aptekarza złożono; któżby zniósł tyle razem nieszczęść!!!

Czas, starania i religijne pociechy, któremi poczciwi zakonnicy osładzali codzienie dolę nieszczęśliwego, wróciły zdrowie ciału i niejakie uspokojenie umysłowi jego; a może więcćj niż to wszystko, ktoby się spodziewał, rozmowy częste z Raduciną, która codziennie prawie jakby wiadomości od żony i syna z tamtego świata, sny mu swoje o nich, lub zdanie się opowiadała, sprawiały na nim ten skutek. - Dobrodzieju! dziś widziałam przez senimość nieboszczkę w ogrodzie i z Antosiem. Panie świeć nad ich duszeczkami! Oboje w bieli: ale jaki ogród, dobrodzieju! jak raj. Imość chodzi, a kwiatki zbiera i ubiera niemi panicza: podchodzę ja dobrodzieju, daje mnie kwiatek, a jakiż kwiatek? kluczyki; zanieś, powiada, memu mężowi to ja i wzięłam kwiatek i... ocknęłam się. A cóż to znaczy? koniecznie dobrodzieju, że sama z synkiem w raju, i nam daje kluczyki od raju. - To znowu widziała matkę i syna klęczących przed ołtarzem Przeczystćj borunskiej, a zawsze w bieli, więc zawsze taki wniosek: "już to darmo dobrodzieju, taka wola Pana Boga, żyć dłużej nie mogli, ale oni w opiece Matki Boskićj szczęśliwsi od nas, bo i w niebie i modlą się za jegomościa! W chorobach duszy, tak jak w chorobach ciała, często gdy sztuka wyczerpnie napróżno wszystkie mądre sposoby, proste lekarstwo ręką życzliwą podane, a z zaufaniem przyjęte, uleczy. Podobnież opowiadania Raduciny, tak zgodne z pojęciem i wyobrażeniami nieszczęśliwego ojca, ujęły proste i pełne wiary serce jego, i wzbudziły w nim pokorne poddanie się woli Boga, ale też razem przywiązały go do oniejsca w którem cień od mogiły żony i syna padał mu codziefi na serce, i w którćm codziefi duszą i modlitwą z niemi obcował. Pozbył się więc łatwo i rychło pan Onufry swojej chudoby, a gdy brak odpowiedniego usposobienia, przeszkodą mu był do wzięcia zakonnego habitu, zajął więc od lat kilku opuszczoną małą pustelniczą pod Borunami chatkę, i odtąd pustynia, kościół i. cmentarz składały krąg, po którym obiegało codzienne jego życie, i tąż samą koleją przeszły zwłoki jego raz ostatni na wieczny obok żony i syna spoczynek.

Dumania te moje, w opowiadanie dziś zamienione, nowem westchnieniem do Boga za duszę ojca Onufrego kończyły się, gdy echo uderzenia zegara na wieży boruńskiej, oznajmiło mi północ. Wróćmy, pomyślałem, do miasteczka, złóżmy znużoną głowę w kątku, w którym się tak spokojnie niegdyś usypiało, wezwijmy świętej Opiekunki lat dziecinnych, aby usunęła z powieki troski dojrzałego wieku!... obym usnął snem słodkim, snem łagodnym, snem studenta umiejącego swą lekcyę na jutro! snem, w którym ostatnia myśl wesoła zlewa się z pierwszćm miłem marzeniem!

III.

Marzyć o przyszłości, czerpać słodycz z przeszłego szczęścia, jest to brać procent od kapitału szczęścia złożonego w sercu własnćm. Życie ludzkie ubiega między wspomnieniem a nadzieją. Wspomnienie, idzie za człowiekiem, zmordowanemu podaje czarę słodkiego nektaru orzeźwiającego w nim siłę i cierpliwość na dalszą drogę: na przodzie nadzieja, unosząc w ręku błyszczące widmo szczęścia, ulatuje przed człowiekiem, goni ją człowiek z całćj siły, i gdy mu się zdaje że ją dosięga, ona oddala się znowu jak cień fantastyczny, i człowiek goni ją znowu!... Tak się .przybywa na granicę życia; tu nadzieja odrywa się od ziemi, przebywa nagle tę granicę, i staje niewzruszona w wieczności; idzie tam za nią człowiek, a ludziom zostawia... wspomnienie!

Jakże czystćm i miłćm było to, do którego cofnął mię ranek w Boranach! ranek to majowy, pogodny i cichy, lekkim tylko i wonnym chłodzony powiewem, któż nie zgadnie, że mógł być rocznicą nie jednej majówki, najweselszej chwili studenckiego życia. Życie to w całym swoim okresie, nie jest wszakże najweselszem: praca nudna i przymuszona, posłuszeństwo bezwarunkowe, oddalenie się od najmilszych swoich, a zatem tęsknota i smutek, kara często niezasłużona, wszystko to daje dziecku kosztować jakby pierwiastków goryczy życia dalszego! Ale jak w dniu wiosny najposępniejszym, jedno błyśnienie słonecznego promyka, rozpędza w mgnieniu oka chmury i rozwesela naturę, tak w wiośnie życia, jedna chwila szczęśliwa, pogrąża w niepamięć całą dotkliwą przyszłość; orzeźwia, unosi, swawoli w dziecku, szaleje w młodzieńcu!... Ach! czemuż tak nie jest w jesieni roku? czemuż tak nie jest w jesieni życia?

Majówka więc. O! dzieje majówki od poprzedzającego ją wieczora zacząć należy.

Rozsypana młodzież na rynku swobodnie używa wieczora; piłka szybuje przez powietrze, ksiądz fizyk wyżćj kościoła wybija ją w palanta. Walnyż to był nasz Reverendissiinus fizyk! brat za brat z nami! On najlepiej wypuszczał długo-ogoniaste żmije, co dowodziło jak sam powiadał, jego biegłości w mechanice; on wynalazł wielki sposób piłek koźlistych, radząc zwijać je na gummie elastyce; on nieraz wyprosił u księdza prefekta pardon dla rozbójnika, który z za płotu kamuszkiem, lub zimą kawałkiem lodu żydowi sińca na łbie posadził.-Nie wolno, powiadał, żydom mosanie, jako nieprzyjaciołom patronki tego Ś. miejsca, mieszkać w Borunach, po cóż więc włóczą się po ulicach! drażnią tylko mosanie dzieci i nic więcśj! Nie bójcie się chłopcy, jeszcze będziemy żydów na kamieniu przed szkołami mosanie plażyć; daj pokój księże prefekcie, to wyborny malec, dobrze się uczy, won żydzie z klasztoru! bo sam cię mosanie kijem wyłatam. - I sprawa skończona: cóż takićj przeważnej wymowie oprzeć się mogło, i co bardziej ująć dlań serca pospolitej rzeczy? Otoż ksiądz fizyk odchodząc zmordowany całowieczorną przepędzanką, spojrzał na zachód, i jakby od niechcenia rzucił uwagę: jutro dzień piękny, wartoby dzieci o majówce pomyśleć. Ksiądz fizyk nigdy się w proroctwie nie myli; jutro dzień piękny, więc wnet wielka pod kościołem składa się rada, kilku z ichmość dyrektorów jej przewodniczy, i na niej jednomyślnością stanęło prosić o majówkę na jutro. Wyprawiona tuż w tropy za księdzem fizykiem do księdza prefekta delegacya, a wybrana ze śmielszych zuchów i mających łaskę u księdza prefekta, powraca w kwadrans z klasztoru. Krzyczą zdaleka posłowie: Majówka! Majówka! okrzyk się powtórzył na rynku: Majówka! na to hasło, pan Kazimierz arcydobosz szkolny, wie co ma czynić; bieże do kościoła, porywa z choru bgromny bęben, i waląc weń co ma siły, maszeruje po całein miasteczku, za nim biegnąc liczna tłuszcza głuszy huk bębna nieprzestannem wołaniem Majówka! zaś gdy zemdlały ręce panu Kazimierzowi, a krzykaczom zachrzypło w gardle, rozbiegli się nakoniec wszyscy do domów, padli na pościele, i każdemu śni się majówka. Ledwo nazajutrz dzień zaświtał, leniwe w każdym innym czasie chłopcy na primus i na secundus, zrywają się ochotnie z pościeli: każdy skwapliwie pakuje zapasy podróżne; wtóm pan Kazimierz daje hasło w taraban, a emeryt szósto-klasista, otoczony liczną assystencyą, wynosi z kaplicy studenckiej szkolną chorągiew. Na niej z jednej strony wyobrażenie patronki szkolnej, Bogarodzicy, bogato na białym atłasie wyszyte, na drugiej zaś stronie kłosisty snop zboża, godło plonów z nauki: a jak tłómaczył ksiądz professor wymowy, że snop ten oznaczać miał Tpo łacinie: "Disce puer latine, ego te faciem Mościpanie/" a po polsku: "ucz się ośle dobrze, to będziesz miał cJileb.Q Około tej chorągwi tłum dziatwy coraz liczniej się gromadził, rozmaite głosy i krzyki rozlegały się po całem miasteczku, a jednoczyły się i zlewały w jedno w tłumie. Scena to nadzwyczaj ruchawa i żywa; tu skaczą z radości, ztamtąd biegną bez pamięci, wyrzucając czapki w górę i łapiąc je na powietrzu, tam się czubią i godzą, a w powszechnym wrzasku słychać pisk strojonych klarynetów, brzęk fałszywego stroju skrzypiec, i pomrukiwanie jakby godzącej te spory poczciwej basetli. Otoż wychodzi z klasztoru sztab główny tej armii maroderów; ksiądz prefekt, naczelny wódz, i księża professorowie otaczający go substytuci. Ogromnym palantem' wywijając zręcznie ksiądz fizyk, jak niezważający na jenerała partyzant, uprzedził wszystkich, stanął w tłumie i głośno zawołał: "dokądże pójdziemy dzieci? - Do Giejstun, wołają jedni, do Olan drudzy, do Zahorza! krzyczą inni: Któż rozdzielone zdania zjednoczy? tenże sam ksiądz fizyk który i sprzeczce dał powód. "Do Zahorza pójdziemy księże prefekcie! - Do Zahorza dzieci! już ja ręczę mospanie, że będzie tam dobrze!" W tern nie czekając odpowiedzi, pchnął w kark chorążego: "Do Zahorza marsz, mosanie cymbale! marsz, krzyknął, marsz." Zabrzmiały klarynety, skrzypce i basetla, ruszyła chorągiew, a za nią hurmem wszyscy. Rozweselony ksiądz fizyk nie dał kończyć muzyce marsza, huknął z całej siły:' "Ozdobo twarzy pokrętne ivąsy" [5]. a wszyscy chorem za nim; klarnecistą zmienił notę i dął ile miał duchu, skrzypak opuścił smyczek, a przeszedł na dyszkantu, organista podpierając się basetlą jak kosturem, piłował co mu się podobało! a echa okoliczne zabrzmiały pochwałą wąsów, głoszoną przez tych, którzy ich jeszcze nie mieli.

Miła jest nader okolica Borun po drodze ku Mińskowi. Po wzgórkach, jakby po falach podnosi się ona i spływa, a z każdego wzgórza coraz to nowe a zawsze przyjemne odkryjesz obrazy. Najpiękniejsze gaje z rozmaitych drzew i w rozmaitych występach i formach wznoszą się gęsto na góry, lub schodzą na łąki, między rozległemi i okrytemi bujnem zbożem polami, w dolinach rozesłane; gdzie niegdzie małe szykowne wioseczki, rozłożystemi dęby i kosatą brzozą ocienione; po obu stronach drogi, w gronie drzew owocowych lub stoletnich lip, wznoszą się dwory i dworki, w szybach przejrzystych stawów, jak w zwierciadłach odbite, dróżki wązkie wijąc po wzgórkach i polach łączą sąsiadów, a strumyki z jednego do drugiego przebiegając stawu, szumią na młynkach tu i ówdzie rozrzuconych i ożywiają tę piękną, ludną i powabną krainę, która całością zachwyca a szczegółami przynęca. Lecz gdy o wiorst parę od Borun na najwyższą na drodze wstąpisz górę, nagle zmienia się obraz, i rozległy ci na mil kilka rozwija się widnokrąg, wzrok twój panuje nad nim, opiera się na ciemnych massach lasów i w głębokie jary i parowy przenika. Na lewo znaczą się ledwo dojrzane we mgle rozwaliny z czerwonćj cegły Kiejstutowego więzienia [6], ponuro i krwawo, jak pamięć samegoż Kiejstuta w odległej przeszłości; na prawo, dalej jeszcze i niewyraźniej bieleją gruzy zamku i kościół [7], siedlisko i grób Jana Sapiehy, starosty uświackiego, walecznego niegdyś litewskiego hetmana, a przed nim jeszcze książąt Holszahskich; nakoniec myśl, oko i wyobraźnia unosząc się i bujając nad tym całym wspaniałym horyzontem, po nad lasy, góry, jary i gruzy, gubią się i toną w mglistym i nieokreślonym błękicie.

Po tej to drodze, wysypawszy się z miasteczka ciągnęła czerń szkolna wesołym pochodem przez półtory najmniej godziny, potem zwróciła się małą drożyną na prawo ku dworowi blizko wzgórza dającemu się postrzegać; to cel wędrówki, Zahorze! Maszerujemy więc w porządniejszym szyku, przy odgłosie samej tylko muzyki, prosto na dziedziniec; gdy się zbłiżamy, widać zdaleka w oknach mnóstwo pięknych, świeżych, rumianych twarzyczek, wyglądających przez szybki ciekawie, jakby obrazki Aniołów za sżkłem w ramkach: a gdy pod bramę chorągiew się zbliża, występuje na powitanie uprzejmy gospodarz, pan szambelen Bujnicki. Któż z moich kolegów nieprzypomni jak poczciwy staruszek rad był swoim gościom, jak się uwijał między dziatwą,, jak poprawiając pasa na niskiej, krępej a rubasznej figurze swojej, błyskał szeroką łysiną kłaniając się na wszystkie strony; za nim wysypuje się liczne grono marnuniek, i rój jakby różnobarwnych motylków, onych twarzyczek różowych, napełniających pierwej okna. a teraz rozsypujących się po dziedzińcu i podlatujących w powietrze! Na ten widok chłopcy krzyczą z zadziwienia, ksiądz fizyk odzywa się z uśmiechem, a cóż dzieci? nie mówiłem mosanie, że tu nam będzie dobrze?-he! Oj bo ksiądz fizyk wysłał na całą noc Raducinę do bliskich dworów, uwiadamiając mamunie o majówce i zapraszając do Zahorza; wiedział więc kto się tam znajdzie, a zatem śmiało zaręczał że tam będzie dobrze. Pieszczota dziatwy z rodzicami budziłaby zazdrość w innych, gdyby wesołość powszechna nie tłumiła wszelkich innych uczuć i myśli. Między gromadą siostrzyczek studenckich są i dla starszych panów dyrektorów ponęty; kilka dziewcząt co niedziela widywanych w kościele, a na których bliższy widok, panowie dyrektorowie poprawiają chustek na szyjach,- i stroją miny zalotne. Nareszcie prefekt i professorowie wchodzą do budynku, za nimi starszyzna, panowie dyrektorowie, za nimi malcy, którzy tu rodziców znaleźli, nakoniec muzyka i wszyscy którzy mają ochotę, proszeni i nieproszeni sute tam znajdują śniadanie: a tym czasem główny tłum majówki zwraca się na równinę, szeroko u spodu wzgórza, na którym dom się wznosi, rozciągającą się i bujnemi brzozami zrzadka porosłą, tak, że i cień przed śpieką w południe gotowy, i miejsca na zabawy wystarcza. Tam się rozmierza meta, obok wyznaczają place do zająca, do przepędzanki, do palanta, indziej ścisłe sadowi się koło i boleśna skręca się pytka na szydło; ówdzie usiedli gracze w matony, oh! to pewnie kiedyś szulery! - tam w'ysypano przyniesione kręgle; ówdzie kupią się gracze w ponę! słowem każdy wybiera co lubi i od jednej do drugiej swawoli przebiega. - Pod drzewem w oddaleniu usiadło dwóch chłopców; nie dzielą .oni powszechnej zabawy, ale szczęśliwsi może od innych, oni też używają serdecznej słodyczy, przypomnienia i nadziei! Na jednej urodzeni grzędzie, wychowali się razem na jednym dziedzińcu; rodzice ich bliziuteńcy sąsiedzi, wudzieli z pociechą zawiązującą się przyjaźń chłopczyków, i z uśmiechem dozwolili Rózi, siostrzyczce Adasia, podzielać zabawki braciszka i jego przyjaciela Ignasia to też Adaś i Ignaś mają już swoję miłą przeszłość, wakacyę; rozpamiętywają o niej i wyliczają godziny, za któremi uśmiecha się znowu ich szczęśliwa. Przyszłość - także wakaeya; a w jednym i w drugim obrazie, Rózia, ich cacko ulubione, bawi się z nimi i pieści. Adaś kocha Rózię siostrzyczkę, Ignaś kocha Rózię więcej niżeli Adaś, sam nie wiedząc jak i dla czego! - Byłażby to już miłość? - nie jeszcze: jest to tylko instykt czułego serca, objawiający wcześnie przeznaczenie przyszłe człowieka! Czułość ta zapłonie kiedyś miłością, ogarnie potem całe jestestwo, przepali je, wytrawi w nićm cały zapas namiętności i szczęścia, i zostawi w sercu jak po wygasłćm ognisku popioł i żużle... Takiź by miał być los Ignasia? Niestety! takim był rzeczywiście!!!

Po sutćm śniadaniu, wśród którego pan Bujnicki po kilkakrotnie z flaszką staruszki i sporym kieliszkiem przystępując do ichmość księży professorów i prefekta, nie znalazł nigdy niegrzecznego odmówienia lub wstrętu, f marcowy wdowczyk] musnął się po łysinie, i jakby odmłodniał. Pan Dziewałtowski, metr muzyki, zrozumiał chęć gospodarza; chwycił skrzypce i urżnął poloneza: reszta panów wirtuozów stanęła obok, a ucieszony pan szambelan huha! zawołał i stanął w pierwszą parę z panią mostowniczyną. Dziatwa wybiegła do gaju, panowie dyrektorowie stanęli za panem szambelanem, i zaczęły się taiice. Mamuniek i córeczek było wiele; było między kim wybierać! tafice więc szły hucznie i rzeźwo! ale jak wysmuklejsza lilja między towarzyszkami, tak między wszystkiemi jaśniała panna Katarzyna, hoża, ładna i wesoła dziewica. Emulacja wyraźna objawia się między panami dyrektorami, gdy ją przyszło brać do tańca; na wyścigi i hurmem biegli oni po jej rączkę, a którą niestety! najczęścićj piastował pan aplikant z Oszmiany, jak na nieszczęście tu przybyły, śmielszy, bo niedbający o księdza prefekta i niegodziwy, bo wyszydzający śmieszność studenckich zalotów. Po kilkunastu polonezach, odbijanych i nieodbijanych, panna Katarzyna na zgrabnym staniku opasawszy różowy fartuszek, stanęła do kozaka, w niedostatku równćj partyi, mały jej braciszek stanął na przeciw za iiguranta. Sama jedna więc Kasia powszechną zajęła uwagę; wszyscy kołem otoczyli dziewczynę, księża postawiali na stoliku niedopite lampecżki trójniaku i ciekawe na środek pokoju obrócili oczy. Z rzeżwą, wiejską, niewymuszoną wesołością wbiegła dziewczyna w koło, i w różnych podskokach od koftca do końca przelatywała pokój, fartuszkiem swym raz zakrywała figlarnie czarne swe oczy i mocniejszym rumieńcem okraszane jagody, to znowu chłodziła się jakby szeroko roztoczonym wachlarzem, to zwijając go zręcznie, piękną zeń i zalotną koło siebie tworzyła szarfę. Brawo! brawo! wołali wszyscy klaskając z zapałem w dłonie; bravissimo! krzyczeli młodsi i zapalefisi czciciele wdzięków panny Katarzyny! bravissimo in superlativo gradu!! wrzeszczał pijany pan Dziewałtowski, pochyliwszy brodę, i aż głowę położywszy na skrzypcach, na których rznął zamaszysto kozaka; nakoniec tancerka wykręciwszy na środku smagłego młynka, dygnęła z wdzięcznym uśmiechem całój kompanji, i osypana oklaskami, pobiegła spocząć w drugim pokoju. Zachwyceni i zakochani panowie dyrektorowie poszli za nią; tam się każdy wysadzał na pochwały i komplementa. Pan Mateusz przez cały czas tańców przemyśliwał coby pięknego miał powiedzieć pannie Katarzynie; tłómaczył on już Telemaka, czytał nieraz Gonzalwa z Korduby i Nurnrnę Pompiliusza, ale żadnym sposobem nie mógł nic przypomnieć ani przystosować do pięknych oczu Kasi, a natomiast te nieszczęśliwe wypisy na klassę pierwszą, które codzień z uczniami swymi repetował, plątały mu się gwałtem po głowie: "Parentes carissimos habere debemus" i znowu i zawsze; - "parentes carissimos i t. d." obronić się od tego nie mógł! Cóż począć? nagle wyborna przychodzi idea. Położywszy, pomyślał, pannę Katarzynę w liczbie pojedyńczćj na miejscu parentes, i wytłómaczywszy to na język polski, będzie wyśmienita lokucja! Przystąpił więc uradowany pan Mateusz do Kasi, i uchyliwszy czoło jakby się do boksów gotował, rzekł: "pannę Katarzynę za najmilszą mieć powinniśmy/' wziął razem piękną jéj rączkę i już do ust podnosił, gdy niezbożny zdrajca pan Hyacynt, aplikant z Oszmiany, szepnął nagle z tyłu: "ksiądz prefekt idzie!" Upuścił rękę kochanki i odskoczył zmięszany pan Mateusz... księdza prefekta nie było, pusta dziewczyna rozśmiała się na cały pokój i uciekła do ogrodu, za nią pobiegł pan aplikant, a pan Mateusz opuszczony i zaambarasowany, stał i nie umiał z miejsca się ruszyć; nakoniec przyszedłszy do siebie i przypomniawszy aplikanta: "ośle przeklęty! pomruknął zapalczywie, ale tymczasem aplikant już był z Kasią w ogrodzie.

Tak dzień przelatywał wesoło; gdy godzina podwieczorku nadeszła, pan szambelan z całą kompanją wychodził do gaju, tam w zgromadzonym tłumie dziatwy stanąwrszy, równie grzecznie i uprzejmie jak przy powitaniu kłaniając się, zapraszał na podwieczorek. O jakże go kochano w szkole boruńskiej! dzieci i rodzice zarówno mu wdzięcznemi byli. Pan Bujnicki szanował i jednał sobie miłość nowego pokolenia swych ziomków; była to uprzejmość obywatelska, którą każdy z sąsiadów boruńskich, z równąż jak pan Bujnicki rozkoszą i chlubą nawet wyświadczał, gdy miał gościem całą szkołę borunską. Proszę też było zagabnąć którego malca o panu szambelanie; za każde wątpliwe o nim słowo, dostałbyś siftca na czole, choćby wnet na pieńku odpokutować przyszło. Podwieczorek wiejski! kredens sejmikowy! w długich stodołach i odrynach ustawione wzdłuż i nakryte stoły, zedle i ławy zastawiono garnkami wybornego kwaśnego mleka; chleba i soli dostatek, misek i łyżek drewnianych mnóstwo, apetyt studencki, podniecony kilkogodzinną swawolą, wilczy! Lecz harmonja i zgoda przy piłce, szydle i kręglach, pomięszała się przy miskach i garnkach: kłócą się, wrzeszczą, odbierają sobie łyżki, rozlewają mléko i biją czerepy; wszystko uchodzi bezkarnie, bo pan szambelan poprowadził księży i starszyznę na podwieczorek, na mleko zaś w odrynach została loźna hołota.

We dworze wyśmienita kawa z wyborną wiejską śmietanką i cwejbaczkami ocukrowanemi, których mamunie kopami nawiozły, i których większa część w professorskich potém osiadła celach, zasila uczone grono, i wesołych przed chwilą towarzyszy w poważnych i mądrych przemienia statystów; smakowite kożuszki łagodzą figle trojniaczku, nim go w powrocie chłodny wieczorny wietrzyk do reszty nie wywieje.

Przeciągły podwieczorek doprowadził aż do zachodu słońca, zatem na skinienie księdza prefekta dano niespodzianie hasło w taraban. - Ach! ach! krzyknęły przelęknione damy. - "Czas wracać" rzekła smutno dziatwa, i gromadziła się około chorągwi wbitej na środku dziedzińca, na który i cała kompania wyszła z pokojów. Rozpoczynały się więc pożegnania i powszechne i szczególne; księża prawili panu szambelanowi podziękowania, pan szambelan znowu się kłaniał na wszystkie strony; chłopcy czepiali się szyi matek, dziewczynki całowały braciszków, panowie dyrektorowie zbliżali się do panny Katarzyny: jeden tylko pan Mateusz stał od niéj zdaleka.... Ten pan Mateusz był to poeta szkolny, nie wiem jak go potém na świecie Apollo sekundował, ale w szkołach, on wszystkim na potrzebę komponował wiersze, on układał orację studentom jadącym na Boże Narodzenie lub na Wielkanoc do'rodziców; księża professorowie nawet do niego się udawali czasami, gdy któremu pegaz zachromał. Mógłże on znieść cierpliwie konfuzję od aplikanta w obec kochanki sobie zadaną, on poeta? Genus irritabile? Miłość i zemsta, dwie najgwałtowniejsze namiętności serca ludzkiego, bez których ani romansów, ani tragedyj nie byłoby na świecie, nie dały kosztować panu dyrektorowi, ani pokoju, ani powszechnej wesołości, ani podwieczorku. Chodził on po gaju i dumał, niekiedy mruczał, rozliczał palcami sylaby i średniówki, nakoniec pobiegł do stancyi ekonoma i tam z regestrów wydarłszy kartę, napisał prędko co wydumał i wsunął kartkę za nadrę.... Miłość i zemsta we czterech wierszach! wielkiż poeta z pana Mateusza!!! Gdy więc szły pożegnania, a pan Mateusz stał zdaleka, Józio braciszek panny Katarzyny porwał ją za rękę i ciągnąc do ogródka: chodź chodź Kasiu, mówił zcicha; mam do ciebie wielki interes!" - "Cóż takiego? pytała niechętnie oderwana od kompanji panna Katarzyna, mów prędzej" - "Na! masz, rzekł figlarny chłopiec wciskając jej w rękę kartkę papieru: "masz to od pana dyrektora, czytaj!"- i uciekł. Ciekawa dziewczyna rozwinęła kartkę i przeczytała takie wiersze:

"Ani Wenera, ani Prozerpina,

"Nie jest tak piękna, jak ty Katarzyna!

"Wartaś miłości i ślicznego kanta,

"Od samego Jowisza, nie od aplikanta."

Zarumieniła się Kasia, schowała prędko kartkę do woreczka i wyszła z ogródka. Wtenczas zbliżał się po razy kilka do niej pan Mateusz, ale ona tak zawsze stawała obok mamy, że słowa do niej przemówić nie mógł. Tymczasem pan Kazimierz bił na zabój w bęben, zabrzmiał marsz, ruszyła zatćm chorągiew za bramę, a za nią wszyscy. Jednakowoż panna Katarzyna miała czas chwycić Józia za rękę i szepnąć mu do ucha: "dowiedz się Józiu jakkolwiek od swego dyrektora, kto jest panna Prozerpina i czy daleko mieszka? a powiesz mnie jak przyjedziesz na wakację: pamiętaj Józiu? panna Prozerpina." - Kasia bowiem tak rozkalkulowała sobie wierszyki borunskiego poety: "o Wenerze wiem, bo to jest w kilku pieśniach światowych: była ona niegdyś jakąś boginią - Jowisz?... ponieważ pan Hyacynt jest aplikantem Jowisza, więc Jowisz musi być mecenasem w Oszmianie; ale JProzerpina? to sęk; pewnie to jakaś ładna panienka, a może i mężatka... dowiem się o wszystkiem przez Józia."

Gdyby Kasia trzydziestą laty później się urodziła, gdyby w dzisiejszych czasach w świetnych naszych pensyonach brała wychowanie, w dwunastym roku wieku swego wiedziałaby kto Jowisz a kto Prozerpina, i gdzie oni mieszkają; tańczyłaby z prześlicznem wymuszeniem kontradanse; ale... czy byłaby tak czerstwą, i wesołą dziewczyną? czyby tak rzeźwo i zręcznie wyskoczyła kozaka?

Wracamy więc; rój nas około księdza prefekta i chorągwi, jak pszczoły około matki, ciemnym, gęstym i szumnym posuwa się kłębem, reszta odlotków długiem po gościńcu ciągnie się pasmem, i odstrzela się pojedyńczo na boki. Znowu wchodzimy na górę, ale we wstecznym kierunku, i przeciwny z niej uderza nas widok. Horyzont tuż za Borunami głębokim w półkole ogranicza się lasem, na nim jak na tle czarnćm odbite gmachy białe kościoła, klasztoru i wież boruńskich, dokończony od razu a poważny i uroczysty dają obraz. Gdy daleki wędrownik do Borun, z pobożnćm i religijnem uczuciem, zbliża się tu z pokorą i nadzieją cudownej łaski i pociechy w smutkach i utrapieniach, lub po największe dobrodziejstwo w dolegliwościach ciała, po zdrowie, przedstawujący się mu natenczas z tćj góry we wspaniałym i smutnym razem obrazie cel jego drogi, pokrzepia mu zapewne siły i czułą ufnością napełnia serce. My bez żadnego względu, z jednostajnym wesołym odgłosem, schodzimy z góry i zbliżamy się ku Borunom: lecz tu raptem hałas na przodzie ustaje, a w tylnej straży powiększa się gwałtownie: dwa przeciwne zjawiska, razem na obu przeciwnych ukazały się stronach. Obudzona naszym marszem, odpoczywająca w krzakach przy drodze po nowym kursie po dworach okolicznych i po sutych traktamentach Raducina, ukazała się nagle chłopcom, z których jeden zostawszy zającem, wodził za sobą po zaroślach docierających gęsto kilkunastu strzelców. Nagle i ź wierzy na i myśliwi zaczęli uciekać do gromady, a za niemi wyszła na drogę z wielką zieloną gałęzią w ręku czarownica. - "A czegóż uciekacie? czy to mnie nie poznaliście" wołała ona. "Jasiu! Leonardku! Antosiu! a wiecie wy kto wam mamunie i siostrzyczki do Zahorza sprowadził? Moje to stare nogi przez noc całą mordowały się za tym interesem. Ksiądz fizyk powiedział marsz Raducina! i Raducina nogi za pas i marsz! a wy krzyczycie na mnie jak na hamana! poczekajcież!..." Pędziła więc przed sobą baba, wywijając gałęzią jak miotłą czarowniczą, zgraję maroderów uciekających z wrzaskiem; lecz wkrótce zwolniła kroku poczuła bowiem niepewność w nogach i zawrót niejakiś w niewyspanej jeszcze głowie: podpierając się więc tąż śamą brzeziną, wlokła się z tyłu za nami, słaniając się po trochu i wyśpiewując piskliwie, jakby nas do powrotu napędzała: "Pójdźcie! pójdźcie! gąski moje do domu. " - O kilkanaście kroków od drogi, na stoku wzgórka, jest cmentarz wiejski kilką, krzyżami i mnóstwem plit kamiennych jakby z ziemi wyrosłych uderzający, a kilką staremi sosnami ocieniony; miejsce wiecznego spoczynku poczciwych naszych boruńskich gospodarzy, a kiedy niekiedy i młodego chłopca kończącego śmiercią naukę! Miejsce to nie odmieniło się i teraz bynajmniej: pomnożone tylko głazy i krzyże, świadczą coraz liczniejszych do ziemi przybyszów, a też same, i ani jedną gałązką nieuszczhplone jodły, żyją tam wśród powszechnej martwości, żyją jakby na przekor śmierci w jej własnym domu, i ssąc jak upiory zastygłą krew cudzą na własne soki, długo jeszcze żyć będą i przyjmować codzień pod swe stare konary zmarłych boruńskich mieszkańców!!! Pod jedną z nich ojciec Onufry pogrzebał syna i żonę swoją; dla tego co wieczór, gdy dzwony z wieży kościelnćj głosiły godzinę zadusznego pacierza, obaczyłbyś między głazami cmentarza, klęczącego na ich grobie i równie jak głaz niewzruszonego, tego nieszczęśliwego ojca i męża. Chwila powrotu naszego z majówki, zbiegła się właśnie z chwilą modlitwy pustelnika, i jedna drugiej ujęła gwałtowniejszych wzruszeń: w płaczu i śmiechu jedna złagodziła drugą; pustelnik otarł łzę postępując ku zbliżającym się swym przyjaciołom, studenci poprzestali hucznego śpiewu widząc łzę nieszczęśliwego swego przyjaciela. Powitany więc serdecznie, złączył się z nami ojciec Onufry i postępowano dalej... aż przy wejściu do Borun marsz tryumfalny ozwał się znowu; natenczas dziatwa złamawszy szyki i porządek, rzuciła się do miasteczka jakby je szturmem zdobyć chciała; muzyka umilkła na rynku, zmordowana tłuszcza rozsypała się po kwaterach, księża niknęli jeden za drugim w ciemnych korytarzach klasztornych, pustelnik szepcąc pacierz wieczorny przeciągnął powoli po ulicach, zmierzając ku swojej chatce, i gwar ustawał ciszej i coraz ciszćj; aż nakoniec noc piękna majowa ogarnęła to siedlisko odpoczywającej wesołości, na setne rozdzielonej serca.

IV.

Kościół i szkoła, są to dwa różnych zupełnie i przeciwnych sobie uczuć i pamiątek studenckich składy; jak niebo do ziemi, jak raj do piekła, a właściwićj do czysca, jak pogoda do słoty, tak się ma jedno do drugiego, zwłaszcza w Borunach, gdzie gmach kościoła wspaniały zewnątrz a ozdobny wewnątrz, zawiera wszystko co oko i umysł dziecka zdumieć i przywiązać może. Gdy brzmienie dzwonów ranne, niedzielne, zapowiada studentom dzień odpoczynku i zabawy: to w każdy inny dzień powszedni, dzwonek szkolny przeraźliwym brzękiem, jako swarliwy gdera budzi ich ze snu miłego, i po dwakroć powtórzoną zrzędą pędzi do kłopotów i pracy. Gdy w uroczyste święta kościół się ubiera wspaniale, gdy przyzywa dzieci do posługi u ołtarza, gdy je obleka w piękne białe komże, jako w szaty niewinności i wesela: szkoła natenczas, jak złośliwy zazdrośnik, zamyka drzwi swoje i czeka w milczeniu końca uciechy, aby ich znowu ogarnąć i gnębić; w kościele hymny i pieśni chorem hucznym powtarzane, miłe sercu i uchu studenta, bo im echo z domowej, przedszkolnej jeszcze odzywa się bokówki: w szkole płacz powszedni codzień, a arcy-płacz co sobota! W szkole za piecem na pieńku, z grożnem okiem z dyscypliną w ręku, strach, starzec nieznośny, wychudły, na łzy chciwy, na modły i prośby nieczuły! biada gdy on swój pieniek na środek szkoły wytoczy, biada natenczas, biada!!! I nakoniec, dla dokonania i usprawiedliwienia niejako tej różnicy, oczekiwany utęskliwie przychodził w końcu czerwca Piotr Ś-ty, i w jednejże chwili kluczami swemi zamykał szkołę, a otwierał studentom drzwi kościoła, na uroczyste podziękowanie Bogu za przebycie i dokończenie pracowitego terminu nauki, i na publiczny z niej popis, a potem puszczał i ich wszystkich do raju, to jest na wakację do domu. To też w perygrynacjach moich po miasteczku ozięble minąłem opustoszały dom szkolny, trąciłem nogą, jakby wyschłą czaszkę głowy nieprzyjaciela, spadły na ziemię i walający się na dziedzińcu wyszczerbiony dzwonek, a poszedłem wnet do kościoła abym zakończył wspomnienia dziecinnego wieku tam, gdziem też i sam wiek dziecinny zakończył; gdzie złożywszy dowód niby doskonałości w naukach, student wyzwala się na młodzieńca, bierze błogosławieństwo kościoła, życzenia nauczycieli, i z ciasnych dróżek szkolnych, wychodzi na szerokie rozdroże świata... Rozpamiętywając akt ten publicznego popisu i pożegnania szkoły, stajemy na granicy jednej najpierwszej cząstki naszego życia, którą przechodzimy z niesmakiem, kończymy z radością, a jednakże wspominamy z tęsknotą, i ubiegłej zazdrościm!

Wspaniała nawa boruńskiego kościoła, w dniu pożądanym 29-go czerwca, napełniała się około nieszpornej godziny gośćmi rozmaitej płci wieku i stanu nawet. Obok pięknych i ozdobnych piórami i kwiatami kapeluszów, na wesołych główkach młodych mamuniek lub młodszych jeszcze siostrzyczek, obaczyć można było gredyturowy kaptur, lub nastrzępiony dziwacznie czepek nad czerstwém i rumianem licem pani ekonomowéj obok zgrabnej i bogato litemi potrzebami sznurowanéj na piersiach pana szambelana lub pana budowniczego taratatki, jakiej nigdzie już teraz nie obaczysz, stał w kapocie szarej szlachcic z okolicy, lub w wytartym żupanie, jedwabnym pasem przepasany, stary dworzanin po paniczów przysłany.. W ławkach po prawej stronie i od ławek aż do ołtarza na kilku rzędach krzeseł, umieszczał się ten tłum różnowzory; babunie, mamy, siostrzyczki, ciocie, wujenki na przodzie: dziadulkowie, ojcowie, wujaszki i stryjaszki z tyłu. We sto par i więcej wchodzi młodzież i klassami szykuje się naprzeciw publiczności, a témczasem ksiądz fizyk ustawia z boku na stoliku machinę elektryczną i bateryę butelek lejdejskich; ksiądz matematyk zawiesza na kozłach wykreślone na przepych geometryczne figury, a sam ksiądz prefekt porządkuje na drugim stoliku pięknie zrysowane erazty, wyformowane wzory charakterów i ogromny stos Tcwestyj z koperdymentami, mającemi potem w ramkach i za szkłem figurować na ścianach domowych, jako pamiątki talentów szkolnych; kładzie księgę złotą, zawierającą imiona celujących uczniów, i naciska to wszystko globusem, jakby znakiem widomym chciał dać poznać, że wszelkiej doskonałości ludzkiéj głową... świat! Nakoniec wszystko się uszykowało, i wszystko pójdzie jak spłatka, bo całe programma już kilkanaście razy przeprobowane. Więc na skinienie z dołu, symfonja studenckiej muzyki na chorze otwiera obrzęd; po niéj występują jedni po drugich malcy i wszelkiemi językami witają publiczność! Ach! czemuż tych oracyj nie pamiętam! jakiż wymowny i rozmaity apendix utworzyłbym z nich na końcu! Po minie, a czasem i rozrzewnieniu mamy lub tatulka, poznałbyś czyj syn oratorem. Rozniesione wnet potém i rozdane jakby kwiaty z kosza koperdymenta, zajmują bardziej płeć piękną, niżeli całe popisy; ta dostała różę rozkwitłą i wielką jak talerz, tej przypadł tulipan błyszczący jak dzbanek ze złota, inna piastuje na ręku kolumnę marmurową z całym koszem kwiatów na kapitelu: u tamtéj kupidynek mierzy strzałą do ogromnego rycerza, u którego godłem na tarczy napis "Kwestye szkoły borunskiéj na klassę V-tą - Pannie Katarzynie dostał się z podziału piękny domek wiejski w gaiku nad strumykiem, z takimże napisem na kominie, jak u rycerza na tarczy; wszędzie dowcip w pomysłach i równyż talent w wykonaniu!!! Z aproszenia examinatorów pan podkomorzy, pan szambelan i pan budowniczy, wystąpili na środek; nie byłoby żartów z tymi panami, gdyby oni alwar swój przypomnieć chcieli: ale mając kwestye w ręku nie sądzili przyzwoitem ambarassować uczniów i nauczycieli innemi pytaniami, które, któż wie, jakby się powiodły: na zadane zaś z pisma, odpowiadano wyśmienicie, bo nieukom w wigilją wyjechać dozwolono. Szedł tak popis klass pićrwszych z pochwałami sypanemi szczodrze każdemu chłopcowi i przedłużałby się dalej, ale stojący przy swojej elektrycznej machinie ksiądz fizyk, zniecierpliwiony zawołał: "Klassa czwarta mosanie z fizyki! Co to jest piorun?-odpowie pan Leonard" Piorun, odpowiedział głośno i śmiało pan Leonard, jest to elektryczność, a dowodem tego butelka lejdejska.- "Brawo! wyśmienicie mosanie! a zatem proszę do machiny i zrób nam wasan piorun mosanie!" Powszechna protestacja przeciw temu experymentowi objawiła się w damach, ale świadomsi rzeczy examinatorowie ośmielili wszystkich, i pan Leonard pokręciwszy przez kilka minut banie, nabił baterję i dał ognia, a piorun nikogo nie przestraszył a wszystkich zabawił. "Pan Ksawery powie nam mosanie o balonach odezwał się znowu ksiądz fizyk. - "Wielki ten wTynalazek" - ... na złamanie karku, przerwał któś z tłumu-ksiądz fizyk spojrzał ostro w tamtę stronę, lecz nie dostregł winowajcy, a pan Ksawery niezmieszany, historję i sposób tego wynalazku ogłosił publiczności. - "Teraz z matematyki," zagadnął pan podkomorzy, podobno dla honoru urzędu swojego.-Ale mosanie, jeszcze niechby powiedzieli o gazach, o ziemi, o powietrzu, o wodzie, o ogniu: wszystko umieją upewniam!"- "To się znaczy o elementach odezwał się pan szambelan."- O jakich elementach mosanie? nie masz już elementów, skasowano je. - Jakte skasowano? w Imię Ojca i Syna! któż, chyba sam Pan Bóg.- Nie mosanie, pan Lavoisier, jak zaczął rozbierać po jednemu, przyszło do tego że i żadnego nie zostawił, a natomiast mosanie wynalazł kwas..."-Zwarjowałeś księże fizyku! co gadasz! rzekł zadziwiony pan szambelan, i zajśćby mogło na wielką dysputę, lecz z nienacka trzecioklasista przy tablicy wykrzyknął cieńko a dobitnie: Centum bovum!- "Masz panie szambelanie, rzekł uśmiechając się ksiądz fizyk, masz alimenta, centum bovum, sto wołów, a to na kwitę za elementu; litera nocet, litera docet mosanie a powtarzam panu, że elementa skasowano."-Proszę uniżenie! do czego to przyszło mruczał pan szambelan, na miejscu elementów... Kwas!... kwadrat z przeciwprostokątnej, równa się dwóm kwadratom z dwóch innych boków" i t. d. wrzeszczał tymczasem malec, i zwrócił przecież uwagę na swoję stronę. Tam przebiegano a raczej prześlizgiwano się lekko po wszystkich naukach. Wymowa i poezya dała powód do deklamacyi wierszów i prozy z celujących naszych ośmnastego wieku autorów; z historyi prawili uczniowie szerokie opisania oblężenia Troi, piramid egipskich, ogrodów babilońskich i urodzajów assyryjskich! jakim podobnych, że nigdy w Litwie nie było, przyznali zgodnie słuchacze. Był na placu i globus! a pośrednie między jeografją a astronomją trzymając miejsce, koleją dla piérwszéj lub dla szóstej klassy pękate swe wychylał lice. Powstał nakoniec ksiądz prefekt, i roztworzywszy księgę złotą, po krótkiej przemowie odczytał zapisanych w niej imiona celujących w każdej klassie uczniów, i promocje ich do klass wyższych. Nie wiem jak to się zdarzało, że synowie obecnych na examinie rodziców, najczęściej w niéj zapisanymi byli: i rozjaśniały się twarze rodziców i synków radością niewymowną, rzuciliby się pewnie w objęcia jedni drugich, lecz subordynacja szkolna, równie ścisła jak wojskowa, zatrzymuje malców w szeregach, i dręczy niecierpliwością jak najrychlejszego ukończenia parady. Lecz zostaje jeszcze mowa - mowa to pożegnalna, do której występuje uczeń kończący kurs szkolny, i mająca swą doskonałością przynieść zaletę mówcy i szkole. Sam ją niegdyś dla siebie w pocie czoła układałem, i sam ją perorowałem z powszechnym aplauzem! Zawierała ona, tak jak i inne podotme kollegów moich, 1-ód wyrażenie wdzięczności dla nauczycieli: 2-re pożegnanie kollegów, 3-cie filozoficzne myśli o marności świata, a o wielkiéj ważności nauk; 4-te o Arystotelesie nauczycielu Alexandra Wielkiego, i nakoniec 5-te uprzejme życzenia zdrowia i wszelkiej pomyślności sobie i całemu prześwietnemu publicum. Po skończeniu tego arcydzieła elokwencji, ruszano się z miejsc... Wtém w śród huku trąb i kotłów, opadła, zasłona ołtarza i obraz cudowny Matki Boskiej w świetnej gwiaździe z drogich kryształów i kamieni, zajaśniał nad zgromadzeniem. Tłum cały napełniający świątynie, upada na kolana, starzy i młodzi, dziatwa i rodzice, kapłani, pospólstwo, ubodzy napełniający kruchtę, wszyscy pokorne do ziemi schylają czoła, natenczas kilkunastu młodzieńców powstaje i występuje Z szyku, zbliżają się wprost do ołtarza, klękają na stopniach, i wnet rozległ się chór dobranych, czystych, dźwięcznych a mocnych głosów: Sub tuum praesidium confugimus!!! etc. Ileż to serc razem, ileż westchnień i modłów wzniosło się na ten czas do Boga! ileż wzajemnie nadziei i wesela spływało z ołtarza w serca ojców! matek i dzieci! Śpiew się ukoficzył; chwila potćm cichćj powszechnej modlitwy; aż znów!... zwolna podniosła się zasłona i zakryła obraz. Podniosło się więc razem i zgromadzenie, a na twarzach wszystkich wesołość prawdziwa, i zupełne z obecnćj chwili zadowolnienie jaśniały. Zabrzmiał nakoniec marsz huczny, przeprowadzający gości wychodzących z kościoła i siadających do pojazdów, których liczna kalwakata cały napełniała rynek. Pożegnania się kollegów, bardzićj szumne niż tkliwe, gwar powszechny tak licznego zebrania, turkot odjeżdżających pojazdów, trzaskanie z biczów podpiłych furmanów, przerywające jakby wystrzałami z pistoletów cieftkie wykrzykiwania płci pięknej, wszystko to razem tworzyło scenę malowniczą i ruchomą, lecz która całemi szmatami od ogólnego odrywała się obrazu, i coraz wolniejszym zostawiała samo tło onego, to jest rynek borunski. Nakoniec wszystko się w rozmaite rozpierzchło strony, a rynek został pustym i głuchym tak, jak jest głuchym i pustym teraz, gdy oto ja oparty o drzwi kościoła, stoję samotny i okiem mej duszy widzę tu rozsypanych przedemną i rozpoznaję wszystkich towarzyszy mozolnych lub miłych chwil dni moich dziecinnych. Gdzież są oni??? gdzie są moi wspól-wędrowcy...? [8] ach! trąba już chyba Archanioła, zbudzi nas wszystkich i zgromadzi kiedyś, dla wydania ostatniej pensy, przed wielkim Audytorem całego świata!



[1] Pieśń o Świętym Łazarzu.

[2] Amfitryon, tłómaczenie Zabłockiego.

[3] Tamże.

[4] listorya kościelna na klassę I-szą.

[5] Piosenka Kniaźnina

[6] Krewo.

[7] Holszany.

[8] Zaleski - Duma ukraińska.

 
Top
[Home] [Maps] [Ziemia lidzka] [Наша Cлова] [Лідскі летапісец]
Web-master: Leon
© Pawet 1999-2009
PaWetCMS® by NOX