Папярэдняя старонка: Мемуары

Korzon T. Mój pamiętnik przedhistoryczny 


Аўтар: Korzon Tadeusz,
Дадана: 12-11-2016,
Крыніца: Kraków, 1912.




NAKŁADEM AUTORA
SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI G. GEBETHNERA J. SP.


SPIS RZECZY.

PRZEDMOWA

ROZDZIAŁ I. Mińsk w połowie XIX wieku.

ROZDZIAŁ II. Na uniwersytecie w Moskwie.

ROZDZIAŁ III. Urzędowanie w Kownie.

ROZDZIAŁ IV. Demonstracye polityczne. Uwięzienie i proces.

ROZDZIAŁ V. Wygnanie.

ROZDZIAŁ VI. Wyzwolenie, pobyt w Piotrkowie, Warszawa.


PRZEDMOWA

Tytuł niniejszy może nasunąć przypuszczenie, że będę prawił o prahistoryi, o tych okresach, kiedy po ziemi naszej chodziły mamuty. Chociaż młodzi postępowcy porównują żartobliwie staruszków z temi kopalnemi zwierzętami, winienem jednakże zwrócić ich uwagę, że w owej epoce nie żyłem jeszcze: więc i do pamiętnika nic nie mógłbym wpisać. Historycy zawodowi wyznaczyli tylko 50 lat na całą działalność moją i obdarzyli mię zaszczytami jubileuszu w bieżącym 1912 roku; ja zaś dla sprostowania kilku pomyłek, jakie się do ich, najpochlebniejszych dla mnie artykułów wkradły i dla oświetlenia kilku niewyraźnych, przyćmionych z latami wydarzeń, podam teraz osobiste wspomnienia o czasach, kiedy nie byłem znany publiczności z prac historycznych, czyli o czasach poprzecinających występy moje dziejopisarskie. Czytelnik dowie się stąd, w jakich warunkach Polak wyrabia się na historyka w XIX wieku [1].

ROZDZIAŁ I.
Mińsk w połowie XIX wieku.

Stary przyjaciel rodziców moich wskazał mi dom, w którym się urodziłem w d. 28 października st. st. 1839 roku - drewniany, zieloną farbą pomalowany, o trzech oknach, patrzących na ulicę Zybicką, która łączyła ulicę Wołoską z Nizkim Rynkiem, a więc w najdawniejszej dzielnicy miasta położony, u stóp wzgórza, na którem wznosi się duży gmach murowany, ale czarno pomalowanemi klamrami na węgłach wyróżniający się z pomiędzy okolicznych kamienic. Był to klasztor o.o. Bernardynów, skasowany w 1868 r. Data urodzin świadczy, że nad kolebką moją zawisła już groźna chmura rusyfikacyi, nakazanej i usystematyzowanej przez wszechwładnego, a przy ówczesnym układzie stosunków mocarstwowych nawet Korzon T. Mój pamiętnik przedhistoryczny. wszechmocnego cesarza Mikołaja I. Nastąpiło już właśnie zniesienie Unii kościelnej, czyli przyłączenie Unitów do Cerkwi Prawosławnej. Przygotowany był ukaz o zniesieniu Statutu Litewskiego czyli o zastąpieniu znakomitego, przez lat 400 wykonywanego, rodzimego prawodawstwa rosyjskim »Zwodem Praw«. W społeczeństwie mojem wytwarzały się dokuczliwe zawikłania i ciężkie utrapienia. Wspomniany nasz przyjaciel musiał zapisać się na wiarę prawosławną, chociaż był w duszy gorliwym katolikiem, miał żonę rzymsko-katolickiego wyznania, córkę ochrzczoną po katolicka, а syna prawosławnego. Jako urzędnik Izby Skarbowej (Kazionnaja Pałata) zyskał wprawdzie drogę do wyższych posad, uniedostępnionych dla katolików: ale jakże udręczał go przymus pokazywania się w cerkwiach i składania poświadczeń z odbytej przed Wielkanocą spowiedzi! Z jakąż goryczą wyrzekał na Polaków za to, że kraj własny zgubili! Będąc z uczuć i z pojęć Polakiem, pamiętając Mińsk jako miasto polskie, nie przypuszczał wcale możliwości odtworzenia rządów polskich i, urzędując w biurze po rosyjsku, marzył poza biurem tylko o niebieskiej ojczyźnie. Przez żonę, bardzo pobożną i dobroczynną, zostawał w serdecznem obcowaniu z duchowieństwem rzymsko-katolickiemi takie dwoiste życie pędził przez lat czterdzieści kilka, aż dosłużywszy się emerytury i sprzedawszy swój dworek, wyniósł się z rodziną do Wilna. Tu jako przybysz nieznany, mógł uniknąć dozoru popów i zamieszkać pod kościołem, w mieszkaniu, wynajętem u proboszcza, z którym odbywał konferencye z rana, i grywał whista wieczorem. Ale nie doczekał się ukazu tolerancyjnego: w 1903 r. córka musiała pogrzebać go na cmentarzu prawosławnym oddzielnie od prochów matki, które spoczywają na Rosie.

Podobną maskaradą osłaniał domowe ognisko i stanowisko swoje społeczne mój chrzestny ojciec, Spasowicz, lekarz o praktyce rozległej i prezes urzędu lekarskiego (inspektor wraczebnoj uprawy), doktór medycyny Uniwersytetu Wileńskiego, niezmiernie uczynny, troskliwy o swych pacyentów, Polak z mowy i z całego trybu życia, żonaty z Polką wyznania rzymskokatolickiego, ale prawosławny. Rodzina tedy była podzielona wedle płci na dwa wyznania. Synowie wyprawieni do Petersburga, chociaż mieszkali tam przez długie lata, pozostawali w ścisłej łączności ze społeczeństwem polskiem.

Oto są cechy psychologiczne pierwszych neofitów prawosławija mikołajewskiego, typowe, powszechne. Mnóstwo rodzin rzymsko-katolickich, spokrewnionych lub spowinowaconych z unitami, ujrzało ich niespodzianie w rynsztunku wielkorosyjskim, wcale nie przystającym do ich postury i natury. Dowiedziałem się z czasem, że kochana moja ciotka, Weltczkowa, miała męża i syna prawosławnych, oraz że jedna z jej córek była zamężną za prawosławnym, lecz nie odczuwałem tej różnicy wrażeniami dziecinnemi, obcując z nimi. Nawet duchowieństwo prawosławne, o ile składało się z osób miejscowego pochodzenia, zachowywało w domu mowę i obyczaje polskie. Wszak byli tacy popi, jak np. Placyd Jankowski, którzy dawali do druku swoje utwory literackie, pisane w języku polskim, ale podpisywane pseudonimem: John of Dycalp. Więc przez parę dziesiątków lat utrzymywały się stosunki osobiste dawniejsze pomiędzy rozróżnionemi obrządkiem religijnym grupami współrodaków. W mniejszych miastach, jak np. w Ihumeniu katolicy w pierwsze święto Wielkiejnocy po nabożeństwie szli z powinszowaniem do swego proboszcza, a potem do »błahoczynnego« czyli dziekana prawosławnego, który miał niemniej obfite święcone na długim stole a witał gości trzykrotnym pocałunkiem i wesołem Alleluja, albo starosłowiańskiem: »Chrystos woskresie«.

Nie zapomniano przecież sprawców przewrotu, z których dwaj (Antoni Zubko do 1848 i Michał Hołubowicz do 1868) sprawowali rządy eparchii prawosławnej. Otaczała ich groza rządowej opieki i pamięć prześladowali, jakich doznali najwierniejsi i najwytrwalsi kapłani uniccy. Opowiadano, ale tylko zaufanym osobom, na ucho, o wywożeniu parochów opornych do Kurska lub do innych miast wielkorosyjskich »na poprawę sposobu myślenia«, o dręczeniu mnichów w łaźni parzeniem i pragnieniem, o mękach zadawanych Bazyliankom na Trojeckiej górze i ucieczce przełożonej Makryny Mieczysławskiej za granicę. Rozmowy takie i ubolewania trzeba było ukrywać ostrożnie; w życiu publicznem nie ujawniały się one pod żadnym pozorem.

Własne moje spostrzeżenia poczynają się od lat pacholęcych t. j. mniej więcej od 1845 r. Mieszkaliśmy wówczas przy zaułku Archirejskim, który stanowił przecznicę pomiędzy ulicami Jurewską i Zacharzewską, najdłuższą ze wszystkich ulic Mińska, zaczynała się bowiem od rogatki traktu Kojdanowskiego, ciągnęła się pomiędzy domostwami drewnianemi rozmaitej wielkości i okazałości, następnie pomiędzy szeregiem kamienic i placem Nowego Synku do posesji archireja, dalej już niebrukowana spuszczała się dość łagodnym stokiem góry pomiędzy parkanami ogrodów, między pensyą żeńską Sznejderowej oraz siedzibą żandarma gubernialnego i letnią siedzibą gubernatora do mostu na rzece Świsłoczy. W tem miejscu rzekę obejmował ogród publiczny; piękniejszy wówczas, niż dzisiaj, ogrodzony od strony ulicy wysokim sztachetem i ozdobiony bramą z napisem łacińskim: »Hortus Urbis«. Łacinie takiej miałby może coś do zarzucenia Rzymianin, ale na lepszą nie mógł się zdobyć założyciel ogrodu, Karniejew około 1800 r., drugi gubernator Mińska. Jest to pamiątka administracyi rosyjskiej najudatniejsza i najprzyjemniejsza, legowana mieszkańcom polskiego miasta, które nie dosięgało tej okolicy m czasach przedrozbiorowych.

Archirejski zaułek musi pochodzić z okresu porozbiorowego, boć pierwszym archirejem mińskim był mianowany przez Katarzynę II-gą, a dobrze znany dziejopisom Wiktor Sadkowski. Nie miała ta uliczka bruku, chodników, rynsztoków, niezbędnych przy spadzistości stromej względem ulicy Jurewskiej; wyglądała przeto jak droga wiejska, pokiereszowana w środku przez wody deszczowe. W części górnej spadzistość była złagodzona rydlem, ale z boku pozostał pagórek bujną trawą porastający na wiosnę. Po obu stronach stały domy drewniane; z tych dwa w samym środku na połowie góry zbudowane, dziś nieistniejące, a raczej przebudowane do niepoznania, należały do Ławrynowicza, sławetnego mieszczanina, szewca, a zarazem rolnika. Posiadał on kilka morgów gruntu za miastem, coś tam zasiewał i plony zwoził jesienią do »odryny«, odgradzającej jego podwórze od sąsiedniej posesyi adwokata Drzmewicza. Mieszkaliśmy przez lat parę w domu parterowym, zajmując połowę przednią; drugą połowę wynajmował Antoni Prószyński, właściciel majątku ziemskiego (Osińce) czyli, jak wówczas mawiano »obywatel«, żeby mieć pied-a-terre na czas przyjazdów do miasta za interesami. Cieszyłem się, gdy przez otwartą zwykle bramę wtoczył się powóz lub wsunęły sanie tego ziemianina. Biegłem przez sień z wizytą i doznawałem łaskawego traktowania od jednego z dorosłych synów. Któżby przepowiedział wtedy, że wnuk zostanie zięciem moim: »pisarz Gazety Świątecznej«, »Promyk« wynalazca obrazowej nauki czytania i pisania dla samouków?

Wiedza moja geograficzna przekroczyła następnie granice posesyi Ławrynowicza, posunęła się przez ulicę Jurewską na prostopadłą do niej Dominikańską, a ta nastręczyła oczom moim dużo ciekawych widoków. Na rogu ulicy Wołowskiej wznosił się ogromny kościół, o którym powiedziano mi że był zbudowany z »kopytkowego« czyli ze składki od kopyt końskich, ofiarowanej przez wracające z wojny rycerstwo polskie. Widziałem tam liczne ołtarze, ale zanim się napatrzeć zdołałem, zawarły się na zawsze drzwi wspaniałej świątyni; po dokonanych w niej przeróbkach urządzono dla kleryków świeckiego seminaryum kaplicę na poddaszu dość wszakże obszerną, gdy (nie pomnę, w jakie święta) wchodził do niej lud, wspinając się po kilkopiętrowych schodach. Klerycy razem ze swym rektorem i profesorami byli osiedleni w klasztorze po-dominikańskim.

Dalej oglądałem ruinę spalonego pożarem w 1835 r. kościoła Bazylianów i bramę bez wierzej, czyli łuk murowany pomiędzy tym kościołem a klasztorem, przekształconym już na pomieszczenie konsystorza prawosławnego. W jakim celu zbudowano tę bramę? Czy miała posługiwać Bazylianom do komunikacyi z kościołem przez korytarz, w górnej części ponad otworem zwykle urządzany w staroświeckich murach, czy należała do jakiego obwodu fortyfikacyjnego i kiedy? Nie byłem zdolny zbadać, a Syrokomla, w r. 1853, oprowadzany przez malarza artystę i domorosłego archeologa Adama Szemesza, nie wspomina o niej w swoim artykule opisowo-artystyczno historycznym [2]. Była już rozebrana przy uprzątaniu ruiny, na której miejscu stanęły »sobór« czyli cerkiew katedralna prawosławna (1850) i gmach biur rządowych (1852).

W pobliżu stał dawny Katusz - piętrowa kamienica z podwórkiem obmurowanem, ale otwartem dla każdego przechodnia i bardzo niechlujnie utrzymywanem. Zapewne miał niegdyś wieżę, lecz moja pamięć nie przechowała jej kształtu. Został rozebrany do szczętu dla rozszerzenia placu, zwanego Wysokim Rynkiem. Nazwa ta stosowną była właściwie dla części, otoczonej z trzech stron »kramami« z towarem bławatnym, galanteryjnym, norymberszczyzną i suknami, poza kamienicą Kistera, która stała pośrodku i ciągnęła się prawie do połowy placu. Były to małe kramiki bez wystaw, z otwartemi na roścież drzwiami, przez które wchodziło światło i - zimno. Handlujące żydówki wynalazły oryginalny sposób ogrzewania kostniejących od mrozu członków swego ciała, dolnych przynajmniej: zasiadając na stołku, ustawiały garnek z żarzącymi węglami w ten sposób, iżby promieniujące z nich ciepło zatrzymywało się pod spódnicami. System taki panował też na ciasnej ulicy, spuszczającej się w dół ku Nizkiemu Rynkowi i przy straganach, zapełniających ten błotnisty, ale tłumny rynek, sympatyczny zresztą dla mnie, ponieważ tam można było kupować gliniane koniki z dziurką w ogonie, przez którą łatwo było wydmuchać gwiżdżące tony. Niemuzykalne zaś koniki lub koguty z piernika bawiły oko złocistemi ozdobami, a nareszcie dogadzały słodkim smakiem podniebieniu - przy zjadaniu.

Po drugiej stronie od kamienicy Kistera w prostopadłej długiej kamienicy znajdowały się na parterze ogromne sklepy kupców rosyjskich: Rakowa, Pulaszkina, Diechtiarowa, a na piętrze sale t. zw. redutowe, w przeciwległej zaś i równoległej posesyi, na rogu ulicy Kojdanowskiej imponująco wyglądał handel win z nazwiskiem firmowem Delpace, wymawianem zwykle: Delpesz (zamiast Dilpes). Właściciel musiał być potomkiem jakiegoś Anglika lub »Szota« czyli Szkota, osiadłego tutaj po długiej wędrówce kupieckiej z portu bałtyckiego Prus Królewskich lub Książęcych w głąb Litwy. Obok narożnej kamienicy tenże właściciel posiadał drugą w podwórzu, za sztachetem żelaznym, dość okazałą. Zajmował ją bogacz Horwat Otton, gdy piastował urząd marszałka gubernialnego z wyboru szlachty. Odbywały się jeszcze sejmiki szlacheckie raz na trzy lata, nazwą czepiające się tradycyi politycznej W. Księstwa Litewskiego, ale pod rządem rosyjskim ograniczone do obioru sędziów i marszałka na swoją gubernię. Ożywiały jednakże miasto na parę tygodni, ściągały bowiem setki ziemian do hoteli, zajazdów, mieszkań wynajętych lub do własnych dworków i drewnianych pałaców, jak n. p. Osztorpa przy ul. Zacharzewskiej, błyszczącego bronzowemi okuciami okien. Napatrzyliśmy się wtedy pięknych cugów, rozmaitych zaprzęgów i liberyi przed salami redutowemi, gdzie odbywało się sejmikowanie, a wieczorami huczne zabawy. Dla kupców i dla faktorów był to czas najgrubszych zysków i zarobków: zdobywali się tez na delikatne, ale natrętne zabiegi, na wymowne pochlebstwa i uniżone ukłony przed splendorem szlacheckim. Wszak od czasów Katarzyny II i za Mikołaja »dworianie« byli uznawani za stan pierwszy w narodzie, uposażony przywilejem posiadania dóbr ziemskich, »zasiedlonych« poddanymi chłopami; używali niedostępnych ludziom innego stanu swobód pod względem rekrutacyi do służby wojskowej i podatku »po dusznego« czyli osobistego, pogłównego; od urzędników zaś doznawali takiej względności, że zapuszczali sobie wąsy, a czasem i bródki hiszpańskie bezkarnie, wbrew przepisom cesarza Mikołaja. Starzy tytułowali się nazwami dawnych urzędników; wożono mię parę razy na spacer powozem jakiegoś pana »podkomorzego«. Widywałem staruszka Rogowskiego w polskim stroju, acz bez karabeli, chodzącego po ulicach Mińska w tym czasie, kiedy starodawne mody były prześladowane bezwzględnie. Żydom np. nie wolno było nosić chałatów długich, pantofli, pejsów i kołpaków obłożonych futrem. Policmajster (Budźko), spostrzegłszy taki ubiór, zatrzymywał swoją parę zrusyfikowanych »w orła« rumaków nagle, przywoływał konserwatystę żyda rozkazującem skinieniem, opoliczkował go tuż na ulicy i odsyłał do kancelaryi policyjnej, gdzie pachołkowie za pomocą nożyc doprowadzali odzież do przepisanej ukazem miary.

Wracając na róg ulicy Kojdanowskiej, stwierdzimy, że druga polowa placu nie miała żadnej cechy rynku; trafniej też zwano je placem Katedralnym lub Gubernatorskim, albowiem punkty jego najwyższe, czyli przełęcz łagodnego pagórka zajmowała katedra rzymsko-katolicka, a sąsiadował z nią pałac gubernatora z dziedzińcem, otaczającym tyły kościoła i murów przyległych pojezuickiech aż do ulicy Kojdanowskiej.

Rzecz dziwna, że Syrokomla, jako poeta obdarzony poczuciem estetycznem, mógł w 1856 r. napisać zdanie lekceważące: «Kościół wcale nie okazały... wnętrze ponure, ale nieimponujące« i wtrącić gorszące nieuctwem określenie, że «strzela w górę dwoma gotyckiemi wieżycami«. Całość przedstawiała się wówczas zewnątrz i wewnątrz jako udatny dosyć okaz baroku jezuickiego, w którym wszystko nie »strzelało« w górę, lecz falowało i zaokrąglało się w rozmaite krzywizny, o ile to możliwem było przy zachowaniu kolumn i arkad renesansowych. Ponurość pochodziła z malowideł al-fresco na sklepieniach i ścianach, oraz od obrazów, oprawnych w ciemne podmalowane pod mahoń ramy: ależ Jezuitom chodziło o wywołani? Nastroju mistycznego w pobożnych rzeszach. Ja też dziecinnemi oczyma z podziwem przypatrywałem się obrazom i dziś jeszcze pamiętam czterech ewangelistów z zagadkowymi symbolami, wymalowanych na ściankach dwu ambon, które osiadły na grubych słupach po obu stronach presbiteryum za balustradą. Dlaczego dwuch? Nie domyślałem się, widząc kaznodzieję zawsze na jednej. Dziś przypuszczam, że były przeznaczone do dysput publicznych pomiędzy dwoma teologami. Naturalnie, w połowie XIX wieku o takich dysputach zapomniano, uwłaszcza w okresie upośledzenia i przygnębienia katolicyzmu. W osieroconej od r. 1839 po śmierci biskupa Lipskiego dyecezyi administrował "nominat" odrzucony przez papieża, Paweł Rawa. Charakteryzowano niedołęstwo jego anegdotą, jakoby podpisywał się drzemiąc: "Raweł Pawa". Siadywał w ławeczce między stallami, w czarnej sutannie, ale w mrozy nawet, narażając się na zaziębienie, odsłaniał gwiazdę orderu rosyjskiego, noszoną na piersi.

Dopiero w r. 1853 otrzymał nominacyę cesarską i prekonizacyę rzymską Wojtkiewicz. Ingres i wspaniałe nabożeństwo biskupie czyniły na ludzi silne i radosne wrażenie. Podczas sumy w niedzielę i święta grała orkiestra Stefanowicza, z 24 osób złożona. Godzinami stałem wytrwale, żeby widzieć ceremonie wielkotygodniowe, święcenie Olejów i ognia i t. p. Wybijałem się na rezurekcyę o północy i serce skakało mi z radości, kiedy celebransowi podano z podziemnej kaplicy przez otwór w sklepieniu monstrancję i kiedy się ozwała pieśń zmartwychwstania z towarzyszeniem instrumentów dętych i tolombasów.

Ale katedrę Wojtkiewicz oszpecił, chcąc odświeżyć i rozjaśnić. Skasował owe dwie ambony i zbudował jedną, białą ze złoceniami; chór, na którym grywała orkiestra, wygięty w środku łukowato, ciemno malowany, przerobił na prostolinijną skrzynię białą i wyzłoconą suto. Zrobiła się przeto kłótliwa mięszanina barw i linij nowych z dawnemi, świadcząca o nieznajomości stylów, ani historyi sztuki. Od mieszkańców Mińska nie słyszałem takich uwag ani wyrzekam Zdaje się, że przedewszystkiem cieszyli się z podniesionej ozdobności, z ubogacenia świątyni złotem i z okazałości nabożeństw. Pobudzał takie uczucia widok »soboru« prawosławnego, który stanął wprost katedry o parę set kroków jako groźny współzawodnik. Pospólstwo przeczuwało w nim wroga wiary katolickiej, z niechęcią spoglądało na wychodzące z niego procesye, przedrzeźniało kurantową jego harmonię dzwonów, wyśpiewując po białorusku: »Chadzi, siudy, dam dam, dam blin!« Tkwiło w tym blinie napomknienie, że prawosławni pociągają katolików do swego wyznania pokusą korzyści materyalnych, роnieważ przy nawróceniu każdego plebejusza wypłacali po 30 rubli, nie wiem z jakiego tytułu.

Widywałem kilka kościołów skasowanych i zamkniętych dawniej; słyszałem żałosne opowiadania o skasowaniu klasztoru i kościoła Panien Bernardynek, ale kościół i ludny klasztor Bernardynów pozostały nienaruszone. Wchodziłem do kilku cel, sługiwałem do mszy O. Makarewiczowi, który wówczas odznaczał się nader szybkiem załatwianiem czynności kapłańskich, a później, po kasacie klasztoru, zamieniwszy habit na sutannę księdza świeckiego, zasłynął jako rusyfikator nabożeństwa katolickiego. Me należy go przecież poczytywać za przedstawiciela ogółu mińskich Bernardynów, cieszącego się poważaniem i sympatyą ludności. Urządzali oni wspólnie obchód Niepokalanego Poczęcia N. M. P. Na parę tygodni przed uroczystością roznosili po domach afisze drukowane, a gdy się zaczęło 40-godzinne nabożeństwo, kościół bywał natłoczony, szczególnie na nieszporach, bo mieli zawsze dobrego kaznodzieję. Nie mogę przypomnieć nazwiska, ale nie zatarła się bynajmniej w wyobraźni mojej postać i szlachetna gestykulacya jednego z najwymowniejszych zakonników ; rozbrzmiewają mi dotychczas w uszach wygłoszone przez niego słowa: »Tak wołał niegdyś natchniony duchem Bożym wieszcz Jeremijasz«.

Istniały jeszcze Benedyktynki przy ulicy Zborowej. Nie widziałem żadnej z nich, ponieważ w kościele swoim śpiewały na chórze zakratowanym, a do klasztoru wzbraniała mi wstępu klauzura; podobały mi się wszakże ich głosy dyszkantowe, zawsze świeże firanki i kwiaty na ołtarzach, tudzież rozmaite ślady niewidzialnej gospodarki kobiecej.

Tak więc w niewielkim, kilkuset sążniowym obwodzie mieściły się wszystkie trzy świątynie katolickie Mińska owoczesnego; do odczytania czterech Ewangelij w procesyi Bożego Ciała trzeba było czwarty obraz ustawiać pod zamkniętemi drzwiami przerobionego kościoła dominikańskiego. Kościół franciszkański znikł całkiem z powierzchni ziemi; ślad istnienia przechowywał się tylko w nazwie ulicy Franciszkańskiej, która zaczynała się po drugiej stronie placu katedralnego, przecinała ulice Jurewską i Zacharzewską, i wkrótce dobiegała do przedmiejskich sadyb Lachówki.

Za miastem, na przedłużeniu ulicy Zacharzewskiej, na Złotej Górce stała kaplica cmentarna, drewniana, wcale nie złota i nie złocona, owszem uboga i tak szczupła, że przy liczniejszych pogrzebach i nabożeństwach zadusznych kaznodzieja mówił z ambony urządzonej pod gołem niebem, ale osłonionej daszkiem. Drugi cmentarz, Kalwarya, silniej wraził mi się w pamięć murowanym kościołem i nagrobkiem dziada mojego, Jana, towarzysza Brygady Petyhorskiej, dziś już nie istniejącym. Na tern miejscu spoczęły prochy rodziców moich, pogrzebane i przykryte kamiennemi płytami przez ich zacnego wyżej wzmiankowanego przyjaciela podczas pobytu mojego na dalekiem wygnaniu.

Cóżto popchnęło mnie i rówieśników moich na długi i szeroki trakt wygnańczy nad Wołgę, nad brzegi Uralu, albo za góry Uralskie?

Odpowiedź na to pytanie wywiąże się z psychologicznych spostrzeżeń. Opisawszy tedy mury i kamienice owoczesnego Mińska, winienem podać zarysy jego umysłowości i uczuć, ducha jego mieszkańców.

W dworku Ławrynowicza zbierałem wrażenia pierwotne aż do 12 roku życia. Przeprowadziliśmy się do drugiego domu, wyższego. Na dole, w suterynie mieścił się gospodarz; do naszego mieszkania prowadziły zewnętrzne schody z gankiem balkonowym, z którego zleciałem parę razy, rozbijając sobie głowę э bruk, ale okno z kuchni wychodziło na ogródek, do którego można było zeskakiwać bez szwanku, ponieważ poziom jego był wyższy od podwórza. Cała okolica była zaludniona przez dzieci uczące się prywatnie lub w szkołach rządowych. I tak, w dawnem mieszkaniu naszem osiadła pani czy panna Szymańska, utrzymująca kilkoro dzieci do nauki początkowej. Czego i jak uczyła? Me zdawałem sobie sprawy; ale jej system karny utkwił mi w pamięci. Malca skazała raz na klęczenie w oślej czapce, używanej podobno zwykle wówczas na pensyach żeńskich. Był to cylinder, sklejony z arkusza sinej bibuły, która poprzednio służyła do opakowania głowy cukru; u góry przyszywano dwa lejkowate zwoje, zwane oślemi uszami. Osła żywego nikt w Mińsku nie widział, ale o jego uszach dzieci wytwarzały sobie z rysunków pewne wyobrażenie, komiczne i uwłaszczające inteligencyi tej głowy, którą przyozdabiały. Podrażniony drwinami kolegów malec zawołał: »ja nie osioł! Ja jestem arfirej z firongami«, t. j. archirej z chorągwiami.

Nie chodzi tu o trafność porównania, ale znamiennym jest fakt, że w mózgu tak niedokładnie władającego mową dzieciaka znajdował się obraz biskupa prawosławnego, oczywiście Zubki, rozgłośnego wielce na całej Litwie. My wszyscy, mieszkańcy Archirejskiego zaułka, wchodząc na ulicę Zacharzewską i na rynek Nowego Miasta, omijaliśmy aleję, prowadzącą do pałacu archireja i kaplicy jego domowej, zdała i bojaźliwie przypatrując się w dni świąteczne, jak tam jadą lub idą urzędnicy, oficerowie, żołnierze. Pałac ów pozostał mi nieznanym nawet ze strony zewnętrznej, zasłaniały go bowiem drzewa obszernego ogrodu, podobno pięknego, jak dowiaduję się z drukowanych opisów.

Aż na plac Nowego Miasta wybiegałem często. Odbywała się tam musztra żołnierzy. Zaciekawiały mię ich marsze, biegania, rękoczyny z bronią, ale przerażało bicie pięścią po twarzy lub pałką po grzbiecie przez podoficerów i groźne krzyki oficerów. Zdarzyło mi się widzieć tych biedaków na kwaterze, jak nacierali kredą swoje białe lederwerki, jak czyścili guziki, latali buty, prali swoją bieliznę, układali swój pakunek w tornistrach, gotując się na przegląd generalski, a wyrzekając na zły gatunek przedmiotów, wydawanych im przez »naczalstwo« i na setki pałek, wyznaczanych za lada uchybienie. Widziałem chłopów naszych, przywożonych do poboru rekruckiego z kłodami drewnianemu na nogach dla uniemożliwienia ucieczki i wyprowadzanych z izby poborowej z ogoloną połową głowy: przednią (»łob«) lub tylną (»tył«). Ostatni wychodzili z rozradowaną twarzą, ponieważ byli uznani za niezdatnych do służby wojskowej, pierwszych zaś oczekiwała 25-letnia męka w szeregach bez nadziei otrzymania kiedykolwiek rangi oficerskiej. Pocieszyła mię wiadomość, że urodzenie w stanie szlacheckim zabezpieczyło mię od smutnej doli; stawali mi jednakże w wyobraźni nielitościwi oficerowie i generałowie, gdym słuchał śpiewanych przy fortepianie żalów poety:

Wśród domu mego może głosem pana

Wróg rozkazuje w służalców swych tłumie;

Darmo go błaga matka zapłakana:

Dzikość czułości serca nie rozumie.

Wcale odmienne obrazy zasnuwały się w duszy mojej, gdy ojciec opowiadał mi o zwycięstwie Jagiełły i Witolda pod Grunwaldem, albo o dziadku, po którym pozostały części munduru i ładownica kawalerzysty petyhorskiego, albo o dawnych swobodach, utraconych przez lekkomyślność szlachty przy nadmiarze szczęścia.

Podrastając, szukałem towarzystwa uczniów gimnazyalnych. Odkryłem po drugiej stronie ulicy czyli zaułka stancyę, na której mieściło się kilkunastu chłopców z guwernerem. Wciskałem się między nich, żeby przypatrzeć się, jak oni się uczą i jak wydają lekcye. Kulawy Mejsztowicz niefortunnie radził sobie z łaciną; koledzy przymawiali mu po białorusku: »Hic, haec, hoc, Kładzi się waspan na pieniok, Za takije zbrodni, Spuszczaj waspan spodni!«. Pan guwerner bił łapy linią i kręcił za uszy leniuchów. Ale bywałem też świadkiem ich radości, jeśli na wieczerzę gospodyni zastawiła "mnichy", potrawę ulubioną,, ale niewybredną, bo składała się z pokrajanych groszowych obwarzanków żydowskiego wypieku, zalanych wrzątkiem z niewielką ilością masła.

Druga stancya znalazła się tuż obok naszego ogródka, liczniejsza, najmniej 20 malców licząca. Na obszernym dziedzińcu bawili się oni w piłkę i w inne gry. Jak tylko gwar gromady doszedł uszu moich, przełaziłem przez parkan i przyglądałem się grze w »kaszkę«, w »ściankę«, w jakieś gonitwy za ofiarą losu, lub mniejszej zręczności, wskazane przez wodzireja, które wygłaszał, obchodząc koło, takie słowa: »Ewa, Dewa, Res, Kwinta, Zając, Pies«. Wskazany palcem przy wyrazie Zając, musiał natychmiast umykać, a Pies rzucał się w pogoń.

Trzecią stancyę utrzymywała panna Wiszniewska, osoba 50-letnia, poważna i poważana. Przyjaźniła się z nią moja matka; przy odwiedzinach tedy bywałem naprzód w jej pokoju i zjadałem przysmaki, a z czasem zapoznawałem się z pokojami uczniowskimi. Były utrzymane porządnie; zalegały całe piętro kamienicy przy ulicy Dominikańskiej; w umeblowaniu różnic nie dostrzegałem, ale pod względem jadła zachodziła klasyfikacya pupilów na 40-rublowych i 50-rublowych, a więc na uboższych i bogatszych. Pierwsi poprzestawać musieli na dwuch potrawach, drudzy dostawali trzecią. Którzy z nich osiągali większą korzyść? Czy zjadacze leguminy, czy zwolennicy wstrzemięźliwości?

Kwestyę tę przekazuję psychologom do rozważania. Tu zaznaczam tylko wartość owoczesną pieniędzy, wartość owych 10 rubli, które mogły wytwarzać taką różnicę między kolegami, a jeszcze bardziej owych 40 rubli, które wystarczały przez cały rok na utrzymanie malca, na płacę dla guwernera i na wszelkie dostatki samej panny Wiszniewskiej.

Przyszedł wreszcie i dla mnie czas nauki szkolnej. Ojciec mój nie kwapił się korzystać z edukacyi publicznej, lecz przez lekcye prywatne zamierzył zastąpić naukę I i II-ej klasy. Zrozumiałem później: dlaczego? Pod względem pedagogicznym plan jego był hazardowny: uczyć miał wszystkich przedmiotów jeden guwerner, wybrany wprawdzie z pomiędzy celujących uczniów klasy VII-ej, ale przecież nie wykwalifikowany z wiedzy i doświadczenia. Szkoła była już zrusyfikowana. Ucho moje było już oswojone z mową białoruską pospólstwa wiejskiego i wieśniaków, przywożących do miasta produkty żywności lub drzewo opałowe: łatwiej tedy, niż ucho Mazura, przyswajało dźwięki wielkorosyjskie, ale podręczniki były niezrozumiałe z powodu stylu abstrakcyjnego i układu dedukcyjnego. Pan Pawłowicz, guwerner stancyi z przeciwka, poprzestawał na wyznaczaniu pewnej liczby wierszy paznogciem przy najkrótszem objaśnieniu treści i na przesłuchaniu mego »wydawania« lekcyi poprzednio »zadanych«. Zabierała taka czynność godzinę jedną, opłaconą jednym rublem miesięcznie. Szczęściem umysł mój posiadał wiadomości elementarne i pewną wprawę do pracy z udzielanej mi poprzednio przez ojca nauki języka polskiego podług króciuchnej gramatyki Ks. Adama Krasińskiego, Pijara, późniejszego biskupa Wileńskiego. Mógł też ojciec udzielać mi wyjaśnień z łaciny i geografii. Drugi mój guwerner, Siwicki, odznaczał się podobno biegłością w matematyce: chodziłem do niego na ulicę Jurewską. Nie czułem się mocnym w rozumowaniu matematycznem, w rozwiązywaniu zawikłanych zadań; posługiwałem się domyślnością; w innych zaś naukach wdrożyłem się do zapamiętywania tekstu podręczników dosłownie i w recytowaniu bez zająknienia, »gładko«, wedle zaleceń ojca.

Pierwsze wyobrażenie o sztukach pięknych powziąłem bez żadnych lekcyi od Franka Ławrynowicza. Był to syn gospodarza naszego, szewca, starszy odemnie, uczeń klas wyższych gimnazyalnych, niepospolicie zdolny i pomysłowy. Nie wiem skąd nauczył się rysować, malować, robić transparenty, dekoracye teatralne i t. d. Zająwszy mieszkanie po Prószyńskich, ozdobił ścianę dywanem, wymalowanym al fresco. Były tam kwiaty na tle czarnem i napis niezrozumiały dla mnie do dziś dnia: »Hołd dzięków«. Zorganizował z kolegów swoich trupę dramatyczną i urządziwszy w »odrynie« teatr, dał jakieś widowisko, które mi się bardzo podobało, chociaż treści nie zrozumiałem zapewne, ponieważ nie zapamiętałem. Później byłem kilka razy w teatrze miejskim na placu Katedralnym. Tu aktorowie prawdziwi grywali najprzód większą sztukę po polsku, potem na zakończenie mniejszą sztukę po rosyjsku. Wraziła mi się w pamięć wystawa Maryi Tudor (niewątpliwie Wiktora Hugo), szczególnie procesya pogrzebowa, przerażająca czarnemi maskami mnichów. W tym czasie też usłyszałem imię Mickiewicza i uczułem czar jego poezyi dzięki goszczącej u nas siostrze mojej ciotecznej, Augustynie Weltczkównie. Ładna, dobra, czuła, głosem mile brzmiącym wpoiła mi w pamięć na całe życie ustępy z Konrada Wallenroda: Wilię, »Któż me westchnienia« i kilka innych utworów.

Latem 1850 przyszedł na mnie strach wielki. Miałem stanąć do klasy III-ej. Uczyłem się pilnie pod jabłonią w ogrodzie i na strychu. Deklamowałem głośno geografię Obodowskiego, matematyczną czyli astronomiczną (w rozdziale I-m), me rozumiejąc wcale obrotów ziemi, ani szerokości i długości (широта и долгота), bom nie widział nie tylko żadnego tellurium, ale i globusu. Najcięższy frasunek został złagodzony przez ojca mojego, który, znając dwóch profesorów, zaprowadził mię do nich. Egzaminowali mię oni w domu, łagodnie, sadzając na kolanie i częstując cukierkami: geograf Szabłowski i matematyk Hrynkiewicz. Formalistyka biurokratyczna rosyjska jeszcze nie wypleniła polskiej tradycyi pedagogicznej: więc napisane przez nich poświadczenia na kartkach były przyjęte w gimnazyum. Inne egzamina, składane w klasie II-ej, poszły jak z płatka. W dniu promocyi wszedł inspektor Hołowiński, Polak, brat metropolity, i czytał po rosyjsku listę. Usłyszawszy swoje imię i nazwisko - »Fadiej« K., zabrałem wszystkie swoje książki, piórnik, kałamarz i linię, wkroczyłem do klasy III-ej, we drzwiach dostałem szturchańca od jednego z zaczajonych weteranów, leniuchów przeszłorocznych, dopadłem jednakże do ławki i złożyłem na pulpicie swój bagaż. Czułem się ubezpieczonym na wszelkie lekcye, gdyby je mieli zadawać odrazu wszyscy profesorowie. Ale żaden profesor nie wszedł; uwolniono nas do domu, bo lekcye miały się zacząć od jutra.

Otóż i nastał nowy okres życia mojego.

W klasie III-ej byłem najmłodszy wiekiem, jako 11-letni; większość liczyła po lat 13-14; znajdowało się kilku staruchów przeszło 20-letnich. Ci zasiadali na ostatniej tylnej ławce i urządzali tam jakieś swoje zabawy: Juraha, Prorwicz, jedyny prawosławny, ale mówiący po polsku, Korycki Tatar, muzułmanin, podobno żonaty, człek stateczny, ale dziwnie na naukę obojętny. Wyrwany przez profesora, podnosił się powoli, powiadał, że nie jest przygotowany (не приготовилъ) i siadał w niezmąconym spokoju ducha. Tak przesiadywał lat 4 na tem samem miejscu. Zresztą nikomu nie zawadzał, ani uprzykrzał się.

Z punktu widzenia społecznego wszystkich uczniów ujednostajniała odzież jednakowa, ściśle podług »formy« czyli wzorów rządowych przestrzegana - od czapla do spodni i butów. Do klasy przychodziliśmy w wice mundurach, t. j. surdutach ciemnozielonych z kołnierzami ponsowymi i dwoma rzędami guzików mosiężnych; do sali popisowej i na nabożeństwa galowe wymagany był mundur frakowy z galonami na kołnierzu, zapinany na 9 guzików w jednym rzędzie. Odróżniali się w ubraniu codzienną kurtką intern i, mieszkający w gmachu gimnazyalnym za drzwiami parapetowemi, które się nie otwierały dla nas. Mieli oni tam całkowite utrzymanie, guwernerów, lekarza, dozór inspektora i dyrektora; płacili po 250 rubli rocznie, a więc pochodzili z bardzo zamożnej szlachty. Nazywał się też ten zakład pensyonatem Szlachetnym czyli Szlacheckim (Благородный Пансионъ) zapewniał swoim wychowańcom siedzenie w pierwszych ławkach bez względu na stopnie z postępów naukowych i - niewymieniane faworyzowanie przy atestacyach kwartalnych lub rocznych. Pewien mniej zamożny ziemianin, Baranowski, ponosił tak wielki koszt, pragnąc zapewnić rangę »primusa« synowi swemu, a współzawodnikowi memu, bardzo pracowitemu, w matematyce bieglejszemu odemnie, ale w deklamacyi mniej utalentowanemu. Siedzieliśmy obok i walczyliśmy o stopnie bez okazywania zazdrości przez cały kurs szkolny, aż po egzaminach ostatnich obadwaj dostaliśmy srebrne medale, a zwycięstwo w postaci złotego medalu odniósł uczeń trzeci, mój dobry i wierny przyjaciel. Baranowski me był wcale typem pensyonarza, lecz najrzadszym wyjątkiem. Prawdziwi pani cze nie ubiegali się o prymusostwo, zużytkowali przywileje swoje na zdobycie promocyi, nas nie urażali: więc kurtka nie psuła stosunku koleżeńskiego. Utrzymywała się tradycyjna równość szlachecka. Wszak wszyscy byliśmy szlachtą: bene nati, lubo nie wszyscy possessionati. Ze stanów »opodatkowanych« dostać się do gimnazyum mógł ktoś chyba za szczególną protekcyą. Takich plebejuszów, co to pobierali naukę niegdyś za posługi przy opalaniu pieców i zamiataniu klasy, albo przy osobach paniczów, nie było w szkole zrusyfikowanej. Żydzi wchodzili do niej wyjątkowo: ja spotkałem, się z dwoma w klasie V-ej, czy VI-ej. Jeden, nazwiskiem Goldberg, przybył z Pińska, drugi Uraszew, był synem piekarza z ulicy Romanowskiej Dziwiło nas, że mówili po rosyjsku i, siedząc między Polakami, nie nauczyli się języka polskiego. Musieli mieć w głowie jakąś teoryę polityczno-utylitarną. Uraszewa nieraz nawiedzałem w interesach szkolnych, mieszkał bowiem blizko, w małem domostwie z rodzicami swemi, którzy mówili między sobą żargonem staroniemieckim, a ze mną po polsku. Ogół Żydów mińskich nie znał języka wielkorosyjskiego; nad ich kramami szyldy czyli znaki były wypisywane po polsku, a mój Uraszew, siedząc w kącie nędznej izby, do której co chwila wchodziło po kilku chałaciarzy na narady z jego ojcem, ślęcząc nad rosyjskimi podręcznikami przy cienkiej świeczce »szabasówce«, budował sobie jakąś wymarzoną karyerę cierpliwie, wytrwale, tajemniczo. Nie okazał nam wrogiego usposobienia, ale też nie przylgnął do nas, pozostał do końca obcokrajowcem, cudzoziemcem wśród siedzib naszych. Zdobywszy patent, wyjechał podobno do Charkowa na uniwersytet. O dalszych jego losach nic nie zasłyszałem.

Obserwacye te robiłem na nowem mieszkaniu w jednym z domów Jóźwikiewicza, zajmujących obszerny plac na rogu ulicy Zborowej i Romanowskiej. Miałem stąd dalszą drogę do gimnazyum, położonego w końcu ulicy Franciszkańkiej, ale blizki wylotu w pole, na trakt kojdanowski, pod las Niemorszański (dziś nieistniejący), gdzie młodzież urządzała majówki i grywała w palanta. Trzeba było przechodzić koło "ostrogu", t. j. murowanego czworoboku z basztami okrągłemi na wszystkich czterech rogach. W tej fortecy z pozoru średniowiecznej, ale zbudowanej w XIX wieku, siedziało kilkuset więźniów. Byłem tak szczęśliwy, żem nie napotkał nigdy okropnego pochodu skazańców i kata na Nizki Rynek, gdzie wykonywane były publiczne wyroki srogiego wówczas sądownictwa; z opowiadań tylko wiedziałem o wozach specyalnych, o szafocie, o smaganiu knutem, który wyrywał ciało kawałkami, o przewożeniu skatowanego człowieka napowrót do więzienia, żeby go leczyć w szpitalu, a następnie, jeśli nie umrze, pędzić na Sybir do "katorgi".

Wiedziałem, że kary takie wymierzano złoczyńcom za ciężkie zbrodnie: jednakże uczuwałem jakąś trwogę, kiedy w klasie uczono nas "Familii carskiej" i na pierwszem miejsca kajano wyliczać tytuły Mikołaja I Pawłowicza. Po wymienieniu imion wszystkich członków panującego domu, trzeba było jeszcze zapamiętać ministra, kuratora i wice kuratora okręgu naukowego wileńskiego. Wyraz: rząd (правительство) był wymawiany z taką pokorą, że o jakiejkolwiek opozycyi rozkazowi jego mógł pomyśleć chyba całkiem nierozsądny zuchwalec albo waryat. Pokazali mi też koledzy szkolne postrachy: karcer, czyli ciemnicę z okratowanym otworem we drzwiach pod schodami i kancelaryę, w której ćwiczono delikwentów rózgami za decyzyą i w obecności pana inspektora. Katowską tę czynność wykonywał Pauluk, szwajcar, niemile przez nas widziany: okazywaliśmy sympatyę drugiemu szwajcarowi, Łukaszowi, który podobno służył w wojsku pod Napoleonem, miał dużą łysinę i sumiaste wąsy, dzwonił na zmianę lekcyi i swawolników sam karał, dając im »kwasu», t. j. przytrzymując za szyję i kręcąc ściśniętą pięścią po głowie. Pomimo wszelkich postrachów powstawał gwar i wrzask na korytarzu, jak tylko ozwał się dzwonek; ze wszystkich klas nagle wypadły gromady, galopując, harcując; wezwania inspektora do spokojnego chodzenia skutkowały na małą przestrzeń dokoła jego osoby. Ale po 10-ciu minutach powtórne dzwonienie zapędzało nas do ławek. Chwila jeszcze - i wchodził profesor z dużą księgą in folio w ręku: to dziennik z rubrykami na stopnie oraz na noty o lenistwie i swawoli.

Podobała mi się nauka w klasie III-ej. Mój dawniejszy znajomy Ferdynand Szabłowski miał wprawdzie teraz inny wygląd w granatowym podług przepisów skrojonym i starannie wyczyszczonym garniturze, nie wymówił nigdy ani słówka po polsku; ale łacinie i zręcznie kreślił kredą na tablicy mapę tego kraju, albo prowincyi, gubernii i t. р., o których mówił następnie, wykładając lekcyę. Kazał mi przychodzić do swego mieszkania, żeby pokazywać mapy i grafiki kolorowane. Zachęciłem się też do rysowania i malowania map; przechowałem do dziś dnia trochę tych prac kartograficznych, a w głowie noszę liczbę miast ze wszystkich części świata i powiatów cesarstwa rosyjskiego większą, niż przeciętny uczeń szkół dzisiejszych. Hrynkiewicz, dużo starszy wiekiem, uczeń uniwersytetu wileńskiego uczył dobrze algebry, a bawił nas dziwnościami, peruką, frakiem przestarzałym, wytartym, potem przenicowanym i odświeżanym, szybką zmianą gniewu i czułości z odpowiednią zmianą języków rosyjskiego i polskiego. Przed każdym nowym rozdziałem zapowiadał: »eto budiet trudno, oczeń trudno, ale przy uwadze i pilności nauczyć się będzie można«. Potem krzyknął: »słuszat' i prymieczat'!« i zaczyna wykładać po rosyjsku, tłukąc kredą po tablicy. Niecierpliwił się, jeśli mu uczeń źle odpowiedział, chwytał go za ucho lub za policzek dwoma palcami i pociągał na środek klasy, gdzie kazał klęczeć, poczem zwracał się do wszystkich z morałami. Ilustrował korzyści z nauki osiągnięte przykładem doktora Moszczeńskiego, który wystawił piękną kamienicę (przy ulicy Franciszkańskiej), a nieuków przykładem »grafa Przezdzieckiego«, który w Paryżu bryczki plecie (na emigracyi, po utracie majątku przez konfiskatę). Miał dom własny i blizki już termin emerytury. Niemiec Schniel i Francuz Jacquot nie obarczali nas pracą, a my wywzajemnialiśmy się za to hałasem i zbytkami. Księdza lubiliśmy, chociaż bił nam łapy tabakierką swoją niebardzo boleśnie; on jeden miał prawo uczyć po polsku Historyi Świętej, katechizmu i »cesarzówki«; przy nim tylko odmawialiśmy »modlitwę« szkolną po polsku; jeśli zaś pierwszą lub ostatnią lekcyę miał inny profesor. to cenzor odmawiał modlitwę po słowiańsku: »Prebłagij Grospodi i t. d.« Nauczyciel języka rosyjskiego Bogojawłenskij, żwawy staruszek, osłodził nam trudy nad gramatyką Wostokowa czytaniem Robinsona Cruzoe. Słuchaliśmy z zapartym oddechem, żeby nie stracić ani jednego wyrazu z ciekawej powieści. Leniwym i gnuśnym był drugi Rosyanin, Rjazanskij; uczył łaciny możliwie jak najmniej: wykreślając zbyteczne, zdaniem jego, ustępy z krótkiej i suchej gramatyki Bielustina i tłomacząc przez cały rok jedną biografię Miltiadesa z Korneliusza Neposa, a przed egzaminem przyjmował od ucznia bilety znaczone w ten sposób, iżby każdy mógł wyciągnąć pytanie ze swojej trzeciej części kursu. Nie rozumieliśmy, ile szkody wyrządzał nam taki pedagog; nie umiałem i nie chciałem jednakże korzystać ze znaczonych biletów, bo wstyd powstrzymywał mię od wyszukiwania znaków, gdym stawał przy stole, za którym siedzieli asystenci Rjazańskiego, egzaminatorowie. Dyrektor Fischer zachowywał się spokojnie, przesiadując w swojem mieszkaniu, na parterze.

Nadzwyczajne zaniepokojenie wynikło pod koniec 1851 г., kiedym się znajdował już w klasie IV-ej. Miał przyjechać z Wilna Ilja Gawryłowicz Bibikow Wtoroj, generał gubernator 4-ch gubernij litewskich, mianowany Kuratorem okręgu naukowego wileńskiego. Oczyszczano ściany, okna, podłogi; nam kazano przyjść na lekcye w mundurach galowym. Ja takiego munduru nie posiadałem: więc nie poszedłem do gimnazyum. Aliści przybiegł zadyszany posłaniec z wezwaniem, abym szedł w wice-mundurze jak najprędzej. Lecę. Przy wejściu do gmachu mijam inspektora i dyrektora, którzy mi każą iść do klasy. Koledzy siedzą nieruchomo, w milczeniu absolutnem. Zająłem swoje miejsce w pierwszej ławce z brzegu. Byliśmy nauczeni odpowiadać na powitanie głośnym okrzykiem: »Zdrawja żełajem Wasze Wysokoprewoschoditielstwo!« I usłyszeliśmy kroki, brzęk ostróg, okrzyki takie powtarzane po kolei w każdej klasie. Nareszcie ujrzeliśmy w swojej klasie generała o twarzy marsowej, w mundurze orderami i wstęgą ozdobionym. Pozdrowił nas, usiadł na pulpicie ławki i kazał sobie przedstawić najlepszego ucznia z geografii. Szabłowski skinął na mnie. Stanąłem śmiało przed srogiem obliczem. "Wieź mię z Petersburga do Konstantynopola". Obrałem drogę morską i dopłynąłem pomyślnie. Ale z powrotem kazano mi jechać lądem z powodu przebicia dziury w łódce. Dojechałem tylko do Kijowa i utknąłem. Generał zadowolnił się tem i powołał celującego ucznia z matematyki. Był nim Andrzejewski, pensyonarz Hrynkiewicza. Rozkaz brzmiał: »A weź kredę (Возьми ка мелокъ). Kupiono 2 arszyny płótna po 2 i 3/4 kopiejki. Ile zapłacono?« Andrzejewski obliczył natychmiast - i na tem skończył się egzamin wizytatorski.

Myśmy nie usłyszeli żadnej nagany, ale dyrektor Fischer dostał dymisyę, czy translokacyę. Przyjechał nowy dyrektor: Diesnickij, rodowity Moskwicin, wytresowany wedle instrukcyj służbowych. Obchodził wszystkie klasy najprzód odrazu, potem na wyrywki niespodzianie co kilka tygodni. Bardzo starannie ubrany w garnitur granatowy petersburskiego kroju, ostrzyżony nie po żołniersku, ale krótko o tyle, żeby można było zastępować grzebień palcami (jak na mędrca przystało), wygolony aż do wierzchołków uszu, w skrzypiących butach, ukazywał się nam z wyrazem powagi, lekkiem pochyleniem głowy zaszczycał nas i profesora, poczem siadał w ławce i przysłuchiwał się wykładom lub odpowiedziom naszym, Na egzaminach prezydował nieustannie, szczególnie w klasie VII-ej, a wówczas nikt nie mógł się ruszyć z miejsca nawet podczas pauzy. Na korytarzu, stawał inspektor Hołowiński przy drzwiach zamkniętych, żeby odpędzać dalej i uciszać hałaśliwe tłumy. Raz mi się zdarzyło zapędzić się w galopie do zakazanego obwodu i upaść wprost na brzuch inspektora. Musiałem Klęczeć do końca pauzy razem z kolegą, który mię popchnął.

Od kar dotkliwszych, osłaniały mię fawory Diesnickiego, który upodobał sobie mój akcent w wymawianiu wyrazów rosyjskich i dźwięk głosu »srebrzysty«, chwalił mię i obdarzał książkami, kiedy względem innych, względem ogółu uczniów występował groźnie i nielitościwie, wprowadzając w wykonanie jakiś system, obmyślony podług nakazów władzy wyższej. Gimnazyum posiadało ogromny dziedziniec, ale nas nie wypuszczano na wolne powietrze: po wakacyach ujrzeliśmy na schodach wstawione drzwi sztachetowe, politurowane; stawał przy nich Pauluk po to, żeby nie wpuszczać żadnego ucznia podczas zmiany bez rozkazu inspektora. Byliśmy więźniami od 9 z rana do drugiej i pół po południu, wypuszczanymi tylko na korytarz nie wentylowany, lecz zaopatrzony we dwa ustępy całkiem prostaczej konstrukcyi, bez water-klozetów. Dowiedzieliśmy się następnie, że nie jest szanowaną nietykalność ciała w klasach wyższych (IV-VI), zdarzyło się bowiem, że kilku moich kolegów z klasy V-ej odbywało bolesną peregrynacyę na dół, do kancelaryi, za jakieś hałasy, w których i ja byłem zanotowany, lecz moja kara ograniczała się do klęczenia podczas lekcyi następnej. Ale jakąż okropną ceremonię urządzono dla nas, gdy znaleziono na Stancy i u celującego ucznia klasy VI-ej wiersze niecenzuralne patryotyczne! Wyprowadzono wszystkie klasy na korytarz, czytano wyrok czy decyzyę zwierzchności szkolnej i osmagano delikwenta publicznie rózgami, podobno za zgodą ojca jego. Me widziałem samej operacyi i nie słyszałem dokładnie wyroku, ponieważ stałem za daleko od miejsca egzekucyi; nie dopytywałem się też u kolegów, oni zaś nie rozwodzili się z opowiadaniem. Potem doszła nas głucha wieść o większem przestępstwie politycznem, spełnionem w pensyonacie szlacheckim: pokrajaniu twarzy, szczególnie oczu, na portrecie cesarza Mikołaja. Tu już wdali się żandarmi; winowajca został oddany w sołdaty, t. j. na szeregowego do wojska. Me zrażony takim wypadkiem wychowania rządowego w internacie arystokratycznym, Diesnickij utworzył dla uboższej młodzieży wielkie koszary pod nazwą stancyi ogólnej (общая квартира). Za 40 lub 50 rubli rocznie uczeń dostawał 2 lub 3 potrawy na obiad, śniadanie, wieczerzę, łóżko przy ścianie, miejsce dla uczenia się przy stole, zajmującym środek sali, i dozór guwernera, siódmoklasisty, który miał naszyte na wicemundurze naramienniki, jako oznakę zwierzchnictwa nad jedną salą, nad wszystkiemi zaś był przełożonym profesor, obowiązany do czuwania przez wieczór, w nocy i rano w dni powszednie, a przez całą dobę w święta, dopóki nie zluzował go drugi profesor. Wynajęto kamienicę najpierw na ulicy Zborowej wprost kościoła PP. Benedyktynek, potem wprost gimnazyalnego podwórza, na rogu ulicy Franciszkańskiej i Zacharzewskiej. Kuchnię podjęła się prowadzić, o ile przypominam, pani Kowerska, «ciotka gubernska« (na innej stancyi gospodarowała Korbutowa, »ciotka powiatowa«). Dozorcami zostali dwaj profesorowe: ponury, surowy Grebienszczykow i gnuśny Rjazanskij. Na ulicy jeden z nich musiał iść na czele maszerującej parami kwa tery; guwernerowie prowadzili każdy swoją salę na podobieństwo oficerów i żołnierzy. Cała kolumna liczyła około 250 głów. Wszystkie stancye prywatne, a więc i panny Wiszniewskiej, która podążyła za wzór, upadły, ponieważ rodzice, mieszkający poza miastem, byli zmuszani do umieszczania synów na rządowej. Po wyjeździe Grebienszczykowa na inną posadę uciążliwe obowiązki jego, w braku chętnego Rosyanina, wypadło powierzyć Polakowi giętkiej natury, Ganowi.

Diesnickij nie wyplenił porywów ducha polskiego w młodzieży, owszem podniecił je, ale Bibikowi dogodził. Przed powtórną jego wizytacyą kuratorską egzaminował nas pilnie z "Familii Carskiej", uczył głośnego i zgodnego wykrzykiwania »Zdrawja żełajem«, kazał czyścić guziki i buty, doprowadził nas do żołnierskiego porządku Pauluk dostał nowe ubranie, podłogi lśniły zapewne od wosku, korytarz i klasy wykadzano jakąś smołą, sypaną na żar w kozubkach z kory. W ostatniej chwili wszakże zaprowadzono wszystkie klasy do sali popisów i ustawione szeregami. Bibikow tym razem nie zadawał nam żadnych pytań, kazał tylko wychodzić po kolei z szeregów, zbliżać się do niego, obrócić się tyłem i wychodzić za drzwi. Ja miałem już mundur galowy; więc brałem udział w przeglądzie generalskim, czyniąc zadość wszelkim wymaganiom.

Jakże atoli stała kwestya nauki?

W klasie IV-ej geometryę wykładał Rodziewicz doskonale: dowodzenia jego były wzorem logicznej konsekwentności i ścisłego wysłowienia. Podziwialiśmy jego biegłość w kreśleniu figur na tablicy, szczególnie obwodu koła jakby cyrklem. Ale cieszyliśmy się krótko jego zaletami. Zamienił zawód nauczycielski na posadę radcy rządu gubernialnego aż w Wiatce. Następca jego, Gan, prowadził geometryę i fizykę aż do końca kursu nieźle. Grebienszczykow straszył nas niedługo retoryką swoją czyli raczej Koszańskiego, całkiem nieprzydatną do «wynajdywania myśli« zapomocą pewnych zapytań; następca jego, Wasiljew, uczył nas deklamacyi na kilku fragmentach przesadnie. Bardzo nam się podobał profesor historyi, Kazanskij: opowiadał ciekawe bajki o Wnusie, Semiramidzie, Cyrusie, a nie wymagał recytowania napuszystych, niezrozumiałych frazesów z książki Smaragdowa. Historya o tyle uszlachetniła go, że nie tyranizował naszych umysłów; zresztą był człowiekiem nizkiej kultury: widziałem go raz na jakimś wieczorku imieninowym, jak się raczył wódką i wyśpiewywał »Ha уліце две курицы съ петухомъ дерутся. Хи, хи, хи, Ха, ха, ха. Победили петуха.« Nie dokończył historyi starożytnej i opuścił nas, wysłużywszy emeryturę. W klasie V-ej ukazał się wychowaniec Instytutu Pedagogicznego, Scheibe, młody, elegancki, ugrzeczniony profesor, ale w wiedzę nie zasobny Chociaż nie słyszeliśmy o Cezarze i o cesarstwie rzymskiem, zadawał nam z podręcznika historyę średniowieczną, nie kusząc się o wytłomaczenie jej zagadnień i chaosu. Trzeba było chwytać pamięcią to, czego niepodobna było wyrozumieć. Pamiętam też do dziś dnia taki okaz stylu historycznego: »Ale Hildebrand dlatego tylko ujął za obosieczny miecz Piotra, żeby dokonać wysokich swoich zapoczątkowań« (Но Гильдебрандъ для того только принялъ обоюдоострый мечъ Петра, чтобы довершить свои высокие начинания). Bóg raczy wiedzieć, cośmy pletli o walce Gwelfów z Gibellinami, kiedy nas egzaminował inspektor okręgowy Orłów, mający obowiązek sprawdzania rezultatów pedagogiki szkolnej. Ten wizytator, przyjeżdżając parę razy do roku, zadawalniał się jednakże erudycyą naszą i żadnego profesora krytyką swoją nie trapił. Nawet Rjazanskij nie doznał żadnej peturbacyj.

Myśmy sami uczuli potrzebę ratowania się od nieuctwa zapomocą samouctwa - nie wszyscy, naturalnie, ale spora gromadka. Kolega tępego umysłu, Gryfin, kupił sobie ogromny słownik łaciński Kronborgera i uczył się z niego codziennie pewnej liczby wyrazów. Docierał Już do połowy książki, a mimo to sklecić kilku zdań łacińskich nie mógł. Ja, czując pociąg do historyi, czytałem, robiąc notatki, Rautenstrauchowej »W Alpach i za Alpami«, Dziekońskiego »Historyę Hiszpanii«, Rogalskiego »Historyę Węgier« i t. p. Z takiej lektury nie dawały się tworzyć wyobrażenia powszechno-dziejowe. Szczęściem zaproponował mi pastor luterański, czcigodny i światły Williams, udzielanie lekcyj pensyonarzom jego. Płacę wyznaczył wysoką, 6 rubli miesięcznie, i chętnie użyczał mi książek ze swej biblioteki niemieckiej. Syn jego był moim kolegą, stałym sąsiadem w pierwszej ławce i przyjacielem, chociaż różniliśmy się temperamentem, wyznaniem religijnem i językiem domowym. Mogłem każdej chwili wzywać jego pomocy w wyborze stosownych książek i w pokonywaniu niemczyzny, której skąpo udzielała mi szkoła przy 2-3 godzinach tygodniowo. Dostając powieści n. p. Fenimora Соореr'а, zapełniać musiałem po kilka kajetów nieznanymi wyrazami, szukać znaczenia ich w słowniku i wyuczać się na pamięć, ale następnie poznawałem je w związku z innemi, jako członki zdania, a gdy nie mogłem poradzić z trudnościami syntaktycznemi, to się udawałem do kamrata. Tą drogą doszedłem do Weltgeschichte Beckera 12-tomowej, napisanej łatwo, obfitującej w anegdoty, przyjemnej w czytaniu dla takich właśnie aspirantów do wiedzy powszechno dziejowej, jakim ja byłem wówczas.

Przybył nowy profesor języka francuskiego, Borzymowski, Polak, ale dużo lepszy od Francuza, poprzednika swego. Energiczny, dobrze wykształcony, mógłby zapewne uczyć nas w klasie skutecznie, gdyby miał więcej czasu. Wynaleźliśmy taki sposób, że jeden z kolegów w imieniu grupy, złożonej z 8-u, poszedł na układy o lekcye prywatne i zawarł umowę, że będziemy mieli po dwie godziny tygodniowo, płacąc po 2 ruble na miesiąc od głowy. Na tych lekcyach ćwiczyliśmy się w rozmowie i opowiadaniu przeczytanych powieści, których dostarczał nam profesor z biblioteki własnej. Były to edycye paryskie albo brukselskie, zwykle ilustrowane drzeworytami. Rychło doszedłem do łatwości w czytaniu i pochłaniałem romanse Walter Scott'a z takiem zajęciem, że ojciec gasił świecę, żeby mię przynaglić do spania, ja zaś wybiegałem na dziedziniec, żeby przy świetle księżyca w pełni dowiedzieć się znaczenia ilustracyi, pod którą mieścił się podpis: II pousse l'aiguille sur l'heure fatale w »Purytanach«.

Zafrasowała nas również sprawa łaciny, ale z Rjazańskim nie warto było gadać o niej. Wynaleźliśmy innego nauczyciela: Ignacego Piotra Legatowicza, »b. prefekta szkół powiatu Lepelskiego, mającego znak nieskazitelnej służby za lat 25«, emeryta ociemniałego, ale przechowującego w pamięci lepszą tradycyę pedagogiczną. Przychodziliśmy do jego mieszkania w okolicy ogrodu Gubernatorskiego. Wychodził do nas, prowadzony przez córkę i poprzedzał lekcyę zwykle taką konwersacyą: Quomodo valetis? Odpowiadaliśmy: Bene, gratias agamus. Poprawiał zaraz: agimus, poczem zapytywał: Omnesne adsunt? Odpowiadaliśmy: Kossoyius abest. Pytanie: Cur? Odpowiedź: Aegrotus est. Quem librum apportavistis? Cajum Sallustium Crispum. Bеnе, tunc incipiamus. Zaczynaliśmy tedy tłomaczyć Bellum Jugurthinum, on zaś zatrzymywał nas nad każdem zawilszem zdaniem i rozwiązywał trudności składniowe, lub dawał komentarze historyczne i starożytnicze. Atoli nie mogąc przebiegać tekstu własnemi oczyma, nie był w stanie posuwać wykładu z należytą sprawnością: więc dorobek nasz nie obfity i wprawy w czytaniu autorów a livre ouvert musiałem nabywać już podczas studyów uniwersyteckich nocami, odganiając senność tabaką, albo przemywaniem oczu zimną wodą.

Klasa VI niegdyś słynęła z przeludnienia, ponieważ przyjmowała przybywających z prowincyi uczniów, którzy pokończyli kurs szkół powiatowych 5-cio klasowych. Wiadomo, że po powstaniu 1831 roku liczne szkoły bazyliańskie, pijarskie, dominikańskie zostały zniesiono i edukacya rządowa przystosowana do organizacyi administracyjnej. Chociaż nie łatwo było jechać z odległych miast powiatowych do Mińska na dokończenie kursu szkoły średniej, zbierało się jednak w klasie VI-ej około setki, a raz nawet 120 młodzieńców. Pamiętam, że w narożnej sali ławki stały nietylko w dwu szeregach naprzeciwko katederki, ale i przy ścianach bocznych. Diesnickij, który był dyrektorem gubernialnym, wynalazł jakieś sposoby zmniejszenia tej liczebności. Myśmy się zmieścili już w mniejszej klasie bez dostawianych ławek.

Domyślaliśmy się potroszę celów takiej polityki. Tem gorliwiej kwapiliśmy się do samokształcenia. Me mieliśmy wykładu ani języka polskiego, ani literatury swojej. Istniała w mieście niewielka biblioteka rządowa, ale z książkami wyłącznie rosyjskiemi. Miałem z niej kronikę Nestora w wydaniu prastarem Schlozera, a w tłomaczeniu Jazykowa: ani korzyści, ani przyjemności z niej nie wyciągnąłem. Uformowaliśmy nareszcie kółko do czytywania książek polskich. Floryan Czepieliński, mały urzędnik z biura dóbr państwowych, a późniejszy autor gramatyki i kilku dziełek dla młodzieży, założył czytelnię prywatną: wypożyczał książki tym, którzy płacić zechcą po parę złotych na miesiąc, a z takich przychodów zakupywał książki nowe. Braliśmy od niego, ale niebawem ofiarowali nam takie same warunki wypożyczania żydzi księgarze z placu Katedralnego. Przez wzajemną wymianę książek i zdań krytycznych obeznawaliśmy się ze współczesnym ruchem i duchem piśmiennictwa polskiego. Wychodziły już "Gawędy i Rymy Ulotne" Syrokomli. Zachwycaliśmy się niemi i cieszyliśmy się, że autor pochodzi z gubernii Mińskiej. Jego łatwa i urozmaicona wersyfikacya obudziła we mnie chęć rymowania z dalszemi następstwami, t. j. z nadzieją być drukowanym, czytywanym i wychwalanym podobnie »Popełniłem« tedy zeszyt wierszydeł niedorzecznych i, doczekawszy się kontraktów« majowych, zaniosłem swoje pierwsze dzieło do jednej z dwu przyjezdnych księgarń wileńskich, chrześcijańskich, mianowicie do księgarni Zawadzkiego. Subjekt przyjął odemnie rękopis z poważną miną, a po kilku dniach zwrócił mi z rezolucyą odmowną, ale grzecznie wypowiedzianą.

Czytelnictwo nasze nie mogło się podobać Diesnickiemu. Zalecił odbieranie książek polskich, o ile będą przynoszone do klasy, i zabrane konfiskował. Pewnego razu chciałem dokończyć czytania powieści Czajkowskiego p. t. »Szwedzi w Polsce« na lekcyi fizyki, zanim profesor Gan rozpocznie swój wykład. Chociaż ukrywałem ostrożnie książkę pod pulpitem ławki, dostrzegł on ją, zabrał i po lekcyi odniósł do dyrektora. Wyniknąć stąd musiały rożne przykrości, a przedewszystkiem zapłacenie za egzemplarz księgarzowi grubej sumy 6 rubli. Dla poratowania się z takiej toni wzywałem opieki muz i samego Apollina. Napisałem po rosyjsku wierszowaną balladę, zadedykowałem ją Diesnickiemu i zaniosłem w Wielki Czwartek, rachując na miękczący serca wpływ spowiedzi wielkotygodniowej (говенье). Istotnie, Michaił Jegorowicz miał wyraz twarzy wzruszony, gdy wyszedł do swego salonu, ozdobionego Jedynym obrazem olejnym, portretem poety rosyjskiego von Wizina. Przeczytawszy balladę, wydał sąd o mojem uzdolnieniu poetycznem mniej grzeczny niż subjekt Zawadzkiego, ale łaskawie wysłuchał prozaicznej oracyi mojej na temat ruiny majątkowej, jaką zrządziłaby mnie konfiskata »Szwedów«. Osiągnąłem powodzenie zupełne, bo Diesnickij zaprowadził mię do swego gabinetu, pozwolił mi szukać na etażerce pomiędzy stosami skonfiskowanych książek i, przekonawszy się, że to jest wydanie petersburskie, cenzuralne, oddał mi z łagodnem napomnieniem. Poskąpił mi odtąd swoich faworów, zaprzestał obdarowywania książkami rosyjskiemi, ale to nie martwiło mnie wcale. W koleżeńskiem kółku naszem urobiło się już lekceważenie wszystkich odznaczeń, a nawet i pokus karyery urzędowej, wytworzyła się etyka wcale poważna i hartowna. Rusyfikacya nie dostała się do dusz naszych; zresztą nacisk jej zelżał, gdy wybuchła wojna turecka.

Po manifeście Mikołaja, który zapewniał o przymierzu cesarza z Bogiem, nadchodziły, przeważnie przez pantoflową pocztę żydowską, wieści o koalicyi, o Napoleonie i Palmerstonie, o dziwach cywilizacyjnych w obozach francuskim i angielskim, nareszcie o manewrach i bitwach dla Rosyi niepomyślnych. Starzy rozprawiali ostrożnie, młodzi niecierpliwili się. Ktoś cisnął kamień w okno Diesnickiego i to podczas wizyty archi reja Hołubowicza. Potem żandarmerya natrafiła na poszlaki przygotowań powstańczych - w »ogólnej kwaterze» uczniowskiej. Aresztowano kilkunastu »geometrów« (землемеровъ) z oddziału specyalnego szkoły. Widziałem kilku, jak prowadzono ich do »ostrogu«. Mnie do talach czynności nikt nie wzywał może przez wzgląd na mój wiek młodociany. Więc uczyłem się gorliwie w klasie VII-ej, zamierzając jechać gdzieś do uniwersytetu na studya historyczne. Ponieważ ojciec ze swej niespełna 300-rublowej płacy biurowej nie mógłby dostarczyć mi funduszu na utrzymanie w jakiem oddalonem mieście rosyjskiem (bo w kraju żaden uniwersytet nie istniał): więc przyjmowałem korepetycye oprócz lekcyi, stale odbywanych w pensyonacie zacnego pastora. Zarobki moje oddawałem matce, ta zaś skrzętnie ciułała kapitalik na podróż daleką. Po złożeniu ostatnich egzaminów Diesnickij okazał mi znowu życzliwość swoją: zaproponował stypendyum z funduszów okręgu naukowego wileńskiego. Nie przyjąłem, żeby nie zaciągać obowiązku odsługiwania lat kilku na posadzie, jaką mi rząd wyznaczyć miałby po ukończeniu studyów. Chciałem zawarować wolność swoją osobistą, chociaż posiadałem tylko 55 rubli w kasie podróżnej.

Opuściłem Mińsk w roku 1855, w kilka miesięcy po zgonie cesarza Mikołaja. W parę lat potem spotkałem Diesnickiego na ulicy w Moskwie; minąłem go bez powitania.

ROZDZIAŁ II.
Na uniwersytecie w Moskwie.

Przyjechałem do Moskwy w sierpniu 1855 r. i zastałem wielką gromadę Polaków: studentów, wolnych słuchaczy i »futurów« czyli aspirantów do stanu akademickiego. Nazwy »futura« nie można się było pozbyć odrazu przez fakt przywdziania munduru ze szpadą i »treugołką«, t. j. kapeluszem urzędników cywilnych (noszonym codziennie, pod groźbą karceru); trzeba było dźwigać to »futurostwo« przez cały pierwszy rok pobytu na uniwersytecie z pokorą i uszanowaniem względem starszych kolegów, ale bez tych posług, jakie obowiązywały »Fuchsa« w korporacyach niemieckich względem »Burschów«. Polska ambicya młodzieży zadawalniała się uznaniem starszeństwa braterskiego, nie krępującem swobodnego oddziaływania sił intellektualnych. Znajdowali się zwykle staruszkowie, jak naprzykład Bokszański, przebywający lat kilkanaście na różnych wydziałach. Takim przyznawano przewodnictwo przy kuflu w »Bierhalle« (najbardziej uczęszczanej piwiarni w suterynie jakiegoś domu na ulicy Kuźnieckiej Most) i dyrygowania chórem oraz dobór piosenek, stosownych do chwili: ale ich zdania i rady w materyach naukowych społecznych, narodowych, nie miały żadnej wagi.

Liczba Polaków dochodziła około r. 1856 do 600 z gubernij zachodnich cesarstwa; z Królestwa czyli t. zw. Kongresówki stanowiła nie wielki odsetek, który się zmniejszył w następnym roku przez wyjazd stypendystów - prawników do Petersburga, gdy tam urządzono wykłady prawa »polskiego« na większą skalę. Futurzy grupowali się najprzód prowincyami wedle stosunków prywatnych: znajomości, koleżeństwa ze szkolnej ławy, tradycyi rodowych, akcentu mowy, form towarzyskich. Wyróżniali się n. p. koroniarze ogładą, ceremónialnością, wzorowem wysłowieniem, elegancyą w mieszkaniu i ubieraniu się. Wołyniacy i Podołanie byli przedrzeźniani za swój iloczas: »choodziłem« »bieegałem« i za butę. Wszyscy prawie oni byli zamożni, więc też i strojni. Ze względu na powierzchowność, uregulowaną podług mody, łączono ich z elegantami grupy koroniarskiej pod wspólną nazwą nieznanego mi pochodzenia »nieszpornicy«. Ukraina dostarczała Moskwie bardzo nielicznych wędrowców, bo zaludniała uniwersytet Kijowski. Ogromną zaś większość stanowili przybysze z gubernij, które wchodziły niegdyś w skład W. Księstwa Litewskiego, a nie posiadały żadnego zakładu nauki wyższej. Tu odróżniały się dość wyraźnie dwie grupy: rusińska, właściwie białoruska, i żmujdzka, ale tylko subtelnościami charakterystyki psychicznej, bo zewnętrznie przedstawiali się jednakowo: w wytartych mundurach, wygniecionych kapeluszach, ze szpadami używanemu do szturgania głowien w piecu i z wszelakiemi cechami demokratycznego zaniedbania, które zresztą służyło częstokroć za dogodną idealną firmę do pokrycia realnej biedy, a nawet i nędzy. Wszak to Litwa zapełniała najtańsze garkuchnie studenckie: Agrafieny Michajłówny, która dawała po trzy potrawy codziennie swoim stołownikom za trzy ruble miesięcznie, przy cenie mięsa 14 kopiejek za funt, i Katieryny Iwanówny, którą częstowała dwiema potrawami za 2 ruble miesięcznie, ale folgowała sobie parę razy na miesiąc, t. j. oświadczała, że dziś obiadu nie będzie, ponieważ »pieczka rozwaliłaś«. Odchodziliśmy głodni, ale bez urazy, dowiedziawszy się pod sekretem, że jacyś koledzy nadużyli zbyt łatwo ofiarowanego kredytu.

Demokracya wydziału lekarskiego zamieszkiwała uliczki przy Bulwarze Kwiatowym (Cwietnoj), zwane ogólnem mianem »Trąby« (Truba): Wówczas bowiem kliniki mieściły się nieopodal na Piotrówce. Inne wydziały rozgaszczały się poza bulwarem Twerskim, na Bronnej Wielkiej i Małej, Kozisze, Patryarszych Prudach. Znajdowaliśmy tu pokoje »umeblowane«, raczej zaopatrzone w łóżko, stolik i dwa krzesła ; po 3 1/2, 4 do 5 rb. miesięcznie. Kanapa zaliczała się do wyjątkowych artykułów umeblowania, ale samowar z kilku szklankami - do niezbędnych. Wynajem pokoju zawierał zwykle warunek podawania samowaru kipiącego z rana i wieczorem. Najtaniej można było mieszkać na »kolonii«, t. j. z dwoma lub trzema kolegami w jednym lokalu, ale kolonizacya taka praktykowała się tylko wtedy, gdy względy ekonomiczne brały górę nad naukowemi, bo praca szła niesporo przy gadulstwie współlokatorów i liczbie gości, wzrastającej w stosunku prostym do liczby gospodarzy. Przyjemną i dogodną stawała się dopiero podczas letnich wakacyi, gdyśmy wynajmowali zbiorowo domki w оkoliсасh Moskwy u chłopów, n. p. w osadzie Bogorodzkoje za Sokolnikami, albo i dalej o parę stacyi drogi żelaznej Mikołajewskiej. Obrany wolnymi glosami gospodarz zakupywał z funduszu składkowego herbatę, cukier, kawę, kakao w mieście, a z gospodynią umawiał się o dostawy mleka, mięsiwa, jarzyn i o gotowanie obiadów. Rachuba okazywała się mylną po kilku tygodniach: bufet odmawiał cukru albo herbaty, a kasa zbiorowa pieniędzy na mięso. W takim razie kolonia poddawała się »kuracyi mlecznej»; ta była stosowana nieraz i w mieście jako ostateczne remedium na głód. Do studenta zgłaszały się zwykle dwie sympatyczne osoby: mleczarka z półkwartowemi glinianemi naczyniami kształtu nieznanego Etruskom i piekarz, czyli raczej roznosiciel piekarniany z bułkami, które nazywał poetycznie różyczkami (rozanczyki). Zamawiało się tedy pewne quantum tego i owego produktu na godzinę 8-mą rano i spało się spokojnie. Z wzorową akuratnością mleko i bułki były po zostawiane na wskazanem miejscu, a rachunek był zapisywany kredą na drzwiach. Wypłata następowała po kilku tygodniach albo i miesiącach.

Minimalny budżet studenta obliczano na rb. 8 miesięcznie; taką sumę wydawała dotkniętym biedą kolegom kasa, o ile się dowiedziała o potrzebie i o ile posiadała gotówkę. Kasa ta formowała się z datków, składanych przez zamożniejszą młodzież, i ze sprzedaży biletów wejścia na koncerty koleżeńskie. Pomiędzy wirtuozami zasłynęli z talentu: Bardzki fortepianista medyk i Jan Karłowicz wionczelista z wydziału historyczno-filologicznego. Dochód nie mógł być wielki, gdy nie wynajmowano sali publicznej, nie obwieszczano publiczności afiszami i nie oznaczano ceny wyraźnej na bilet. Impresario wynajdywał możliwie największy pokój u jakiegoś »nieszpornika« i nie troszczył się o siedzenie dla słuchaczy: więc żadnymi kosztami nie obciążał dochodu. Tłoczyli się tedy koledzy, ale hojniejsi byli na oklaski, niż na pieniądze. Nie wytworzyła też podobno kasa ścisłego systemu podatkowego ani egzekucyjnego. Pożyteczne usługi świadczyła niewątpliwie, ale zwalczyć nędzy, grasującej zbyt szeroko, nie zdołała. Liczną klientelę miał zawsze lichwiarz Czystiakow, utrzymujący pozornie sklepik wiktuałów, a w istocie operujący pożyczkami na zastaw zegarków i garderoby, bardzo wysoko oprocentowanemu Po latach kilku spotkałem takiego kolegę, który przez cały rok nie jadał obiadów i przypisywał temu wygłodzeniu anemię swego organizmu nieuleczalną; był małomówny i dumny i umiał ukrywać niedolę swoją.

Ugrupowanie pierwotne, futurowskie, przekształcało się rychło pod działaniem warunków życia praktycznego, rozmów, sporów, lektury i urządzeń narodowościowych.

Rozprawy, spory, śpiewy i libacye na cześć Bachusa odbywały się nieprawidłowo, przygodnie na koloniach. Wielkie zaś i uroczyste zebrania od bywały się wieczorem 29 listopada w kilku najobszerniejszych mieszkaniach. Zagajał je prelegent jakiś odczytem historycznym; potem wnoszono stół z bułkami, wędliną, piramidą masła na półmisku i butelkami z wódką albo piwem, bo na wino nie starczyło pieniędzy. Pierwsze miejsca przy tym stole (stojące) zajmowali doświadczeni śpiewacy, żeby harmonijnie zaintonować pieśń Janusza:

Bracia, rocznica: więc po zwyczaju

Niech każdy toastem spłaci.

Ten pierwszy kielich wznieśmy dla kraju,

Drugi za ległych współbraci i t. d.

Wrażenie było potężne, szczególnie na nerwach futurów, którzy przyjeżdżali z »domu niewoli«, steroryzowanego uciskiem »Migdała« (tak przezwano groźnego cesarza Mikołaja dla zmylenia podsłuchujących szpiegów). Spartańska uczta przedłużała się do północy, aż wyśpiewano cały repertuar pieśni patryotycznych. Gospodyni i sąsiedzi nie przeszkadzali i nie dziwowali się: wyrazów nie rozumieli, dla wódki czuli sympatyę, a ciekawość ich zaspakajała się oświadczeniem, że lokator obchodzi swoje imieniny. Od końca 1857 roku powtarzały się kilka razy po witalne zebrania na cześć wracających do kraju Sybiraków, t. j. wygnańców polskich, którzy wycierpieli z godnością najsroższe wyroki sądów politycznych rosyjskich z lat 1839, 1846, 1848. Więzienie, ciężkie roboty, niektórzy bicie pałkami przez szeregi żołnierzy (»skwoź strój«), zanim uzyskali względną, swobodę na osiedlenie. Jak tylko się dowiedział ktoś ze studentów o przybyciu do Moskwy jednego, dwu lub trzech wygnańców takich, wnet szedł zapraszać ich w imieniu kolegów, ale zbierał tylko bliższych, znajomych swoich, bo zebranie musiało być siedzące, a więc mniej liczne, z herbatą, mowami i rozmową zamiast pieśni. Nie wszyscy tedy oglądać mogli szanownych weteranów martyrologii narodowej; trzeba było poprzestawać na opowiadaniach, wychodzących z koła uczestników bankietu. Tym sposobem obiegły po wszystkich studenckich gromadkach imiona Aleksandra i Franciszka Dalewskich [3], członków rodziny godnej porównania z Machabejską, Aleksandra Krajewskiego [4], mędrca, samouka, co zdolnym był zgłębiać kwestye finansowe, ekonomiczne, historyczne i pięknym wierszem przetwarzać dla Polaków arcydzieła Horacego, Goethego, Barbier'ego, Byrona; witaliśmy lekarza Beaupre, potentata w dysputach, i Szymona Tokarzewskiego, który darował nam swój pamiętnik więzienia i pałkobrania w Zamościu oraz pobytu w Omsku, w tym samym »Martwym Domie«, który zasłynął na całą Europę, dzięki talentowi Rosyanina Dostojewskiego Pamiętnik Tokarzewskiego treścią i formą podobny był do niemniej słynnego dzieła Sylwiusza Pellico p. t. "I miei prigioni", ale przewyższał je objektywnym, nigdy nie zmąconym spokojem w obserwacyi i narracyi własnych wrażeń męczeńskich, dziwną mocą ducha. Rękopis ten, zaginiony wśród zawieruchy 1863 г., odnalazł się po śmierci autora i został ogłoszony drukiem przez jego żonę w 1907 r. p. t. »Siedm lat katorgi«, Warszawa, nakład drukarni L. Bilińskiego i Maślankiewicza.

Lektura nasza zmierzała do poznania spraw i rzeczy polskich, bośmy wszyscy odbierali naukę elementarną w gimnazyach rosyjskich i rusyfikacyjnych. Nie znaliśmy terminologii, nie władaliśmy stylem, popełnialiśmy błędy językowe w wysłowieniu, a czuliśmy, że moskiewszczyzna wciska się wciąż do mózgów naszych przez wykłady uniwersyteckie, przez obcowanie z kolegami Rosyanami, przez wszystkie stosunki powszedniego życia w »białokamiennej« Moskwie. Raz, nie mogąc wyjechać do kraju na wakacye, a zatem siedząc przez dwa lata wśród obcej ludności, uczułem strapienie, że nie słyszę i przypomnieć sobie nie mogę, jak brzmi mowa polska w glosach niewieścich, zwłaszcza młodych i miłych panienek. Gdy niepodobna było chwytać uchem tak słodkiej melodyi, to przynajmniej oczyma, z drukowanego papieru, chciało się poznać poezye Mickiewicza, Krasińskiego, Słowackiego i prozę Libelta lub Trentowskiego. Nazwiska te zostawały wówczas pod Klątwą rządu rosyjskiego; my jednak oglądaliśmy je w najlepszych zagranicznych edycyach dzieł. Mieliśmy je w bibliotece naszej. Biblioteka ta była podzielona na dwa departamenty: jeden, widomy i wiadomy każdemu, kto zapytał o adres, zawierał Książki polskie cenzuralne; drugi, tajemny, był najbardziej cenionym zbiorem druków zakazanych (przez cenzurę rosyjską). Obadwa mieściły się w mieszkaniach studenckich bez stałego miejsca, właściwie w szafach przenoszonych w razie rumacyi lokatora, a departament zakazany w razie wszelkiego popłochu policyjnego. Popłoch taki zresztą nie sprawdził się ani razu. Inspekcya uniwersytecka nie szpiegowała po mieszkaniach; sprawdzała tylko obecność studentów na prelekcyach podług nazwisk, naklejonych w szatni, i obecność ich szpad oraz »treugołek« podług odpowiednio wyciętych otworów w desce przy każdem nazwisku. Noty złe tuli inspektorów, czyli krócej »subów«, szkodziły starającym się o stypendya, które zresztą były rozdawane hojnie bez różnicy narodowości z bogatych funduszów, legowanych uniwersytetowi przez różnych testatorów. Policya miejska nie miała doświadczenia w pościgach politycznych, a demoralizował ją Hertzen swoim wielce rozpowszechnionym "Kołokołem". Ludność, zrażona do urzędników typu zmarłego niedawno cesarza i oczekująca reform od jego następcy, nie objawiała żadnych szowinistycznych zapędów względem innoplemieńców; w Polakach upatrywała nawet wielkie zalety i traktowała ich życzliwie. Wszyscy przeto czytali albo z rozpraw poznawali Kordyana, Irydyona, Psalmy przyszłości, trzecią część Dziadów, traktaty o miłości ojczyzny i o odwadze cywilnej, Mochnackiego i Mierosławskiego historyę powstania 1831 i a nadto dzienniki i wydawnictwa emigracyi, zwłaszcza Towarzystwa Demokratycznego.

Pod takimi wpływami wytwarzała się jednakowa wszechpolska gorąca atmosfera i grupy prowincyonalne przekształcały się na zasadowe: arystokratyczną i demokratyczną, monarchiczną i republikańską, katolicką i bezwyznaniową, ba, nawet ateuszowską, ale bez ściślejszej organizacyi, bez stronniczej zawziętości, uwydatniające się jedynie w sporach o pożądanych cechach przyszłej Polski. Prowincyonalizmy dostarczały tylko materyałów do żartów i przekomarzania się. Trochę podejrzliwości budziła gromadka Żmujdzinów (Dominik Bociarski, olbrzym Jakubowski etc.). Posądzaliśmy ją, że marzy o fundowaniu "cesarstwa Telszewskiego". Fakta jednakże świadczyły, że odznaczali się tylko zjadaniem kołdunów w nadzwyczajnej ilości i ćwiczeniami w mowie ludu żmujdzko-litewskiego. Ale od wspólnych prac i obowiązków nie usuwali się bynajmniej i na równi ze wszystkimi innemi grupami zaliczali się do »Ogółu«, którem to mianem zwano całą Rzeczpospolitą Polską młodzieży uniwersyteckiej.

»Ogół« ten nie posiadał żadnego Pnyxu lub Forum, na którymby mógł się zgromadzić w całkowitym składzie, ani swej ustawy organicznej: istniał idealnie w pojęciach i poczuciu powszechnem swych członków. Miewał zebrania dorywcze, nie określone żadną datą, ani liczbą uczestników, ani naturą kwestyj pod rozstrząsanie poddawanych; głosował też bez urny, najczęściej przez aklamacyę. Urzędy skarbników i bibliotekarzy były obsadzane nie drogą prawidłowych wyborów, lecz przez poufne porozumiewanie się ustępujących dygnitarzy z następcami, zaleconymi gotowością do podjęcia pracy i szacunkiem kolegów. Nie ogłaszano też nazwisk do wiadomości powszechnej; interesant wszakże dopytał się zawsze o kogoś, co mu załatwił żądanie. Więc urzędowanie wymagało poświęcenia czasu, trudu a nieraz i pieniędzy swoich z bezwarunkową bezinteresownością, z wyrzeczeniem się wszelkich ambitnych widoków; nie nadawało żadnych odznaczeń zewnętrznych; nie obiecywało nawet uznania publicznego na dziś, ani sławy na jutro. Zaginęły w niepamięci imiona i czyny tych sług Rzeczypospolitej młodocianej - i ja, historyk z powołania, z zawstydzeniem przyznać się muszę, że nie wiem: kto i kiedy założył tak pożyteczną instytucyę.

Obradował »Ogół« tłumnie i gwarno, jeżeli się pojawiła kwestya, dotycząca interesu narodowego. Za moich czasów najważniejszy sejm odbył się na początku 1858 r. w sprawie propozycyi Rosyan studentów co do zjednoczenia kas. Byliśmy przejęci wdzięcznością za to, że wszyscy oni ujęli się za kilku Polakami, napadniętymi i pobitymi przez policyę w mieszkaniu swojem (na Trąbie) bez winy i racyi w jesieni

1857 r. Wzburzył się cały uniwersytet, ustały wykłady, wiecowano w audytoryach i w ogródku »starego« uniwersytetu, dopóki kurator (Jewgraf Kowalewskij) nie pozwolił obrać delegatów, po 2-ch od każdego kursu, do informowania kolegów o biegu sprawy sądowej, która zakończyła się wyrokiem degradacyi dla oficera policyjnego i dymisyą ober-policmajstra Behringa. W delegacyi znaleźli się Polacy z wyboru kursów swoich, t. j. przeważnej większości Rosyan, doznawali uprzejmej życzliwości, a stąd wywiązały się bliższe i szczere stosunki.

Rosyanie, powziąwszy wiadomość o kasie Ogółu polskiego, zechcieli podobną instytucyę założyć i połączyć ją ze starszą, już wypróbowaną doświadczeniem długoletniem. Chodziło też niewątpliwie o związanie się z anti-rządową republiką węzłami ściślejszego koleżeństwa. Ze strony finansowej propozycya Rosyan przedstawiała się ponętnie, bo kasa ich z pewnością byłaby bogatszą i hojniejszą od naszej. Na zebraniu naszem odzywały się liczne głosy za rozpoczęciem układów; po dłuższej atoli dyskusyi jeden z byłych delegatów i odbiorców propozycyi (obecny pamiętnikarz) przeczytał projekt odpowiedzi odmownej, z podziękowaniem serdecznem za dobre koleżeństwo i za szlachetne pobudki propozycyi, ale też z wyjaśnieniem tego nieszczęsnego stosunku, w jakim znajduje się naród polski wobec rosyjskiego, w jakim zjednoczenie publiczne Polaków z Rosyanami jest niemożliwe. Rzęsistemi oklaskami zgromadzenie zatwierdziło taką odpowiedź i zaraz obrało trzech posłów do udzielenia jej, komu należy, w imieniu »Ogółu« studentów polskich. Odprawa poselstwa odbyła się w salonie politycznym, utrzymywanym przez kilku postępowców z wydziału historyczno-filologicznego. Było dużo gości, nie należących do stanu akademickiego: oficerów, urzędników z orderami, i Chomiakow, znakomity poeta, słowianofil, przyjaciel znanego później w Warszawie Koszelewa, wspólnie z nim ponoszący koszt wydania »Ruskiej Besedy«, pierwszego organu slawofilstwa. Po wysłuchaniu odpowiedzi polskiej jeden z gospodarzy (Storożenko) zbijał motywy jej, roztaczając widoki lepszej przyszłości w świetle ideałów rewolucyjno-socyalistycznych z niepospolitą swadą i obfitemi cytatami z dzieł Proudhona, Leroux, Louis Blan'ca. Niedaleka przyszłość usprawiedliwiła jednakże trafność polskich motywów, gdy z owych trzech gospodarzy dwaj zajęli katedry uniwersyteckie, a trzeci (Rybników) posadę wicegubernatora w Kaliszu za czasów Komitetu Urządzającego, który przekształcał Królestwo Polskie na kraj Prywiślański pod hasłem innych wcale ideałów; posłowie zaś »Ogółu« polskiego i cały ten »Ogół« (z nielicznymi wyjątkami) zapoznał się dokładnie i dotkliwie z aparatem sądowniczym i administracyjnym karnym rosyjskim w cytadelach, turmach, w katordze, na »posieleniu« syberyjskiem, na wygnaniu w różnych miastach rosyjskich, albo na tułactwie poza granicami Rosyi. Opuściłem Moskwę we wrześniu 1859 г., więc dalsze dzieje »Ogółu« nie są mi znane; nie wiem też, co się stało z bibliotekami. Kolegów spotykałem lub obserwowałem w rozmaitych miejscach i sytuacyach. Konrad Chmielewski, jako członek organizacyi powstańczej, okazał odwagę, przytomność umysłu i humor wyborny wśród niebezpieczeństw, a jako lekarz cierpień fizycznych i wszelkich utrapień moralnych, lub nawet pieniężnych, zjednywał sobie uwielbienie nietylko rodaków, ale i Rosyan w Tomsku i Wierchnieuralsku. Dłuski, najstarszy wśród nas wiekiem, bo się zapisał na medycynę już jako dymisyonowany kapitan z armii kaukaskiej w r. 1863, zasłynął pod przybranem nazwiskiem Jabłonowskiego, jako najlepszy dowódca partyi na Żmudzi, jako zwycięzca batalionu strzelców finlandzkich pod Popielanami. Borzobohaty, wydostawszy się pomyślnie z Nowogródka do Paryża, udoskonalił tam swoją medycynę i miał niepospolity wypadek w swojej praktyce. Dawny znajomy, inżynier Rosyanin, zawezwał go do Butkowa (Włodzimierza Pietrowicza), dotkniętego manią wielkości, nieuleczalną podług orzeczenia powag paryskich, a był to wysoki dygnitarz rosyjski, sekretarz stanu, członek Rady państwa i Komitetu ministrów, ulubieniec Aleksandra II. Borzobohaty, pogadawszy umiejętnie z obłąkanym pacyentem, uścisnął jego rękę i namacał objawy przymiotu: oświadczył więc, że choroba jest uleczalna; Francuz psychiatra potwierdził tę dyagnozę, przyznając się uczciwie do swego błędu. Jakoż po 4-ro miesięcznej kuracyi w odosobnionem mieszkaniu nastąpiła rekonwalescencya, i Borzobohaty wywiózł Butkowa do Dieppe. Aleksander II, zawiadamiany codziennymi telegramami, przysłał szefa żandarmów, hr. Szuwałowa (Piotra Andrzejowicza), na sprawdzenie. Ten dziękował gorąco szczęśliwemu lekarzowi, a wiedząc, że jest emigrantem politycznym, ofiarował mu swoją możną protekcyę do spełnienia żądań jego. Borzobohaty uśmiechnął się ironicznie i powiedział, że powróciłby do Nowogródka w takim tylko razie, gdyby mu pozwolono wydawać tam czasopismo w języku polskim. Hr. Szuwałow uciął rozmowę krótkiem zdaniem: »No, tego nie będzie« (Etowo nie budiet). Dziwniejsza rzecz, że pani Butkowowa wykwitowała Borzobohatego 700 rublami za 4-ry miesiące pracy, poświęconej wyłącznie jej mężowi w dzień i w nocy w zamkniętym lokalu. Tęskniąc za krajem, przeniósł się Borzobohaty do Krakowa, gdzie opowiedział mi przy spotkaniu swoją przygodę.

Władysław Gołemberski, matematyk, był dobrym nauczycielem gimnazyum - realnego w Warszawie, czuł przytem silny pociąg do polityki i oddał się jej całkowicie, tak podczas powstania 1865 г., jakoteż po wyjściu za granicę. Pracował w ministeryum węgierskiem, ogłosił parę studyów po polsku, celem przeniesienia działalności swojej do Galicyi, znalazł chętnych wspólników do założenia gazety »Ojczyzna«, która jednak niedługo utrzymać się zdołała. Bracia Limanowscy dwukrotnie odbywali daleką podróż przymusową: raz do miast północnych, drugi raz dc wsi syberyjskiej, gdzie zarobkowali sierpem, bo kosą siec trawy lub zboża nie potrafili. Odzyskali wolność osobistą w 1867 r. i niezwłocznie zabrali się do pracy naukowej: Józef do matematyki stosowanej i teoretycznej, obmyślając nowe zasady geometryi; Bolesław do filozofii pozytywnej Comte'a, do utopii Tomasza Morusa i Campaneili, wreszcie do studyowania socyologii i socyalizmu, wychodząc z praktykowanej w życiu swojem zasady: »Co moje, to twoje, a co twojego, to mi nic do tego« i dochodząc w założeniu wytycznem do zużytkowania socyalizmu na korzyść Polski, Zdobył dyplom doktora filozofii na uniwersytecie lwowskim, ale wygłoszona we Lwowie prelekcya publiczna o Intrnacyonale sprowadziła na niego wyrok wydalenia poza granice Austryi;

Limanowski musiał wynosić się do Szwajcaryi, a następnie do Paryża. Jego dzieła historyczno socyologiczne, powoływane przez uczonych rodaków i cudzoziemców, nie usprawiedliwiają tych wszystkich administratorów, czy mężów stanu, którzy wzbraniali pobytu na ziemi polskiej marzycielowi szlachetnemu, agitatorowi bynajmniej nie gwałtownemu, obywatelowi najgorętszą miłością Ojczyzny przejętemu. Dopiero przed kilku laty pozwolono mu osiąść w Krakowie po długiej tułaczce. Jan Karłowicz miewał trochę przykrości w rodzinnym zakącie z powodu przekonań swoich, ale, obrawszy sobie ludoznawstwo i językoznawstwa za przedmiot badań, zajął wysokie stanowisko w świecie naukowym, pozyskał jednomyślne uznanie tak w kraju, jak i za granicą, i najwyższe zaszczyty. Wyliczenie i ocenę wartości prac jego można znaleźć w zeszytach "Wisły" z r. 1904. Na końcu wymienię Henryka Bukowskiego, ponieważ przypomniał mi po latach wielu, że był »futurem«, kiedy ja przechodziłem na kurs 4-ty. Mieszkał wówczas na kolonii żmudzkiej, ja zaś przyszedłem z żądaniem noclegu z powodu zatargu examinacyjnego, który zmusił mię do odroczenia wyjazdu z miasta na "dwa tygodnie z utratą własnego mieszkania. Byłem przyjęty gościnnie, a Bukowski jako »futur« oddał mi swoje łóżko, urządziwszy dla siebie posłanie na podłodze. Taka uprzejmość, uczynność i skromność objawiała się stale w jego całem życiu. Był żołnierzem powstańczym w 1863 r. w partyi Jabłonowskiego, potem sławnym na całą Europę antykwaryuszem, wysoce poważanym w Sztokholmie obywatelem szwedzkim i kawalerem orderów, bogaczem podług cyfry dochodów: ale te dochody zdobywał wytężoną pracą, a rozdawał hojnie instytucyom polskim, skąpiąc ich na osobisty użytek, sypiając na studenckiem łóżku. Rzadkie druki, obrazy, autografy, przedmioty pamiątkowe polskie, napływające do jego antykwami, wyłączał z obrotu handlowego i rozsyłał darem do Akademii, do Biblioteki Jagiellońskiej, do Gabinetu Archeologicznego, do Muzeum Narodowego w Krakowie i takiegoż w Raperswylu. Przyjąwszy urząd wiceprezesa w Radzie Rapperswylskiej, zjeżdżał co roku na jej zebrania, sypał tysiącami na zasilanie budżetów rocznych i na wydawnictwa, przeznaczając osiągany ze sprzedaży dochód na »cichą kasę litewską«, t. j. na stypendya dla młodzieży, studyującej w wyższych zakładach naukowych. Tych "cichych" kas ufundował ze sześć, a nazywał je litewskimi dla tego tylko, że chciał ukryć swoje nazwisko pod nazwą Litwina. Po dokładniejsze wiadomości o jego życiu i czynach, odsyłam do nekrologii, drukowanej w Kwartalniku Historycznym 1900 r. t. XIV, str. 357 - 374.

Inni koledzy powyżej scharakteryzowanego »Ogółu« służyli narodowi nie tak widocznie, ale zawsze uczciwie i z poświęceniem. Żadnemu, o ile mi wiadomo, nie zarzucano zaprzaństwa. Pokoleniu temu nie trzeba było powtarzać przestrogi: »Ducha nie gaście!«

ROZDZIAŁ III.
Urzędowanie w Kownie.

Z patentem kandydata praw, upoważniającym do otrzymania rangi 10-tej klasy (koleżskiego sekretarza), marzyłem o jakiejkolwiek służbie społeczeństwu swojemu na ziemi rodzinnej. Profesor prawa międzynarodowego (późniejszy kurator okręgu dorpackiego), Kapustin, zaproponował mi stypendyum zagraniczne dla przygotowania się do katedry prawa rzymskiego, która zawakować miała w uniwersytecie petersburskim po Schneiderze, lecz propozycyę tę bez namysłu odrzuciłem, oświadczając, że wolę być nauczycielem w Mołodecznie - lichej mieścinie, o której tyle tylko wiedziałem, że się znajduje na Litwie, w gubernii mińskiej czy wileńskiej. Skwapliwie zaś przyjąłem propozycyę przyjaciela Podolanina, Leonarda Czerkawskiego, żebym napisał prośbę do kuratora okręgu naukowego wileńskiego i oddał nа jego ręce, ponieważ on, bywając w domu drugiego komendanta Moskwy, barona Sommarugi, może z łatwością uzyskać listy polecające do tegoż kuratora od kilku generałów. Napisałem, oddałem, ale mało miałem nadziei, wiedząc, że wykład historyi, o który prosiłem, nie był powierzany Polakom. Tymczasem brak mamony zmusił mię do przyjęcia posady nauczycielskiej w 2-im korpusie Kadetów (za rekomendacyą wzmiankowanego wyżej prof. Kapustina) z płacą 1.100 rubli rocznie. Gotowałem się do rozpoczęcia wykładów przez jeden tydzień, wykładałem przez drugi tydzień, gdy poczta przyniosła mi niespodzianie nominacyę od kuratora generała-lejtenanta Wrangła na starszego nauczyciela historyi w gimnazyum kowieńskiem. Uszczęśliwiony, podałem się natychmiast do dymisyi, odebrałem swoje papiery i wybrałem się pośpiesznie w drogę. Pensyi nie dostałem, ale pożyczkę i poręczenia za ubranie, ogółem 300 rubli wynoszące, zdobyłem na hypotekę pensyi kowieńskiej, która była jednak szczupła, bo wynosiła rubli 600 i mieszkaniowego dodatku rb. 50 rocznie. Drogą żelazną przez Petersburg i Psków, a dalej wózkiem pocztowym (perekładnaja) przybyłem do Kowna w połowie września 1859 roku.

Gimnazyum wówczas mieściło się jeszcze w pojezuickich murach, jak za czasów Adama Mickiewicza, z tą różnicą, że kościół przemienił się na cerkiew prawosławną i że lewą połowę gmachu zajmował na mieszkanie dyrektor gubernialny, Siergiej Kapitonowicz Wasiljew, Rosyanin rodowity, ale od dawna zasiedziały na Litwie, ożeniony z Polką i umiejący mówić w razie potrzeby dobrą polszczyzną. W szkole jednak przemawiał tylko po rosyjsku, i żaden nauczyciel nie miał prawa wykładać lub mówić po polsku, oprócz Nowakowskiego, który niedawno otrzymał nominacyę na nauczyciela specyalnie do języka i literatury polskiej z łaski cesarza Aleksandra II. Zdarzyło się, że nazajutrz po przyjeździe, na pierwszy występ mój w klasie 6-ej wszedł kurator okręgu baron Wrangel: więc instalacya historyczna odbyła się z największą możliwie pompą. Byłem trochę za młody, gdyż brakowało mi l l/ 2 miesiąca do 20 lat wieku, ale akcent wzorowy w mowie rosyjskiej i krój fraka moskiewski sprawiły na zwierzchności mojej korzystne wrażenie bez względu na treść wykładu - ubożuchną w materyał naukowy, przywieziony z uniwersytetu. Osiągnąłem na razie powodzenie zupełne, a biblioteczka własna, zasilona 18-tomowem wydaniem Schlossera, miała uczynić mię godnym krzewicielem wiedzy wobec uczniów moich. Zabrałem się też pilnie do sporządzania notatek do lekcyj których miałem 13 na tydzień w klasach 3-ej do 7-ej. Szczególne trudności nastręczała mi historya nowożytna, która w Moskwie, a podobno i we wszystkich uniwersytetach rosyjskich, wcale wykładaną nie była, ponieważ cesarz Mikołaj I upatrywał niebezpieczeństwo polityczne w jej informacyach o rewolucyi francuskiej, powstaniach i narodowych przewrotach wszelakich. I wieki średnie zaznaczyły się w moim umyśle słabo podług fragmentów, wyłożonych przez profesorów moich, Jeszewskiego i Henryka Wyzińskiego, ze starożytnej zaś miałem najobfitsze notatki z historyi Wschodu, którą wyłożył nam uwielbiany prof. Kudrjawcew. Przesiadywałem do godziny 2-ej w nocy za biurkiem przed lekcyą w klasach 6-ej i 7-ej. Gorliwość ta nie zjednywała mi sympatyi uczniów; więcej cenili sprawiedliwość moją w taksowaniu ich odpowiedzi liczbami cenzuralnemi. Byłem dla nich urzędnikiem rosyjskim, dzierżącym władzę promocyi i odznaczeń, potrzebnych w życiu praktycznem. Zapał do nauki zresztą nie objawiał się też ani w grenie nauczycieli, kolegów moich, ani w społeczeństwie miejskiem.

Poznawałem też społeczeństwo to, zawierając liczne stosunki, znajomości, uczęszczając na proszone herbatki i wieczory »tańcujące« czyli taneczne. Ponad pospólstwem rzemieślniczem chrześcijańskiem i kupieckiem żydowskiem wspinała się na wyższe szczeble biurokracya polska z kilkunastu Rosyanami, zajmującymi naczelne urzędy, marszałkowie i prezesi sądów cywilnych, obierani przez szlachtę-ziemian, zwanych wyłącznie »obywatelami«. Biura były obsadzone także przez szlachtę, mniej więcej dobrze urodzoną, ale nie uposażoną w dobra ziemskie, żyjącą z płac rządowych, nader szczupłych, i z łapówek, pobieranych cichaczem od interesantów. Biuraliści nie mieli pretensyi do »obywatelstwa«, ubiegali się tylko o awanse służbowe, a spędzali dziesiątki lat, czasem całe życie, na podrzędnych posadach kancelistów, kopistów, nie wystarczając uzdolnieniem umysłowem nawet do spisywania protokołów posiedzeń. Zdawało mi się, że charakteryzuje się całe społeczeństwo miejskie martwotą umysłową. Nie było żadnej biblioteki publicznej, ani nawet znaczniejszej prywatnej; czytelnia z gazetami znajdowała się tylko w klubie, którego członkowie wszakże spędzali całe wieczory i noce przy stolikach kartowych. Bywałem zwykle jedynym czytelnikiem, o ile nie przyszedł pułkownik żandarmeryi (późniejszy gubernator grodzieński) Skworcow. Ten nie omieszkał zaprezentować się uprzejmie młodemu profesorowi, biorąc go odrazu pod obserwacyę polityczną. W otoczeniu nauczycielskim nie znalazłem żadnych aspiracyj naukowych; napotkałem tylko zużytych, niedouczonych i kilku zdziwaczałych pedagogów.

Takie niemiłe wrażenia musiały się odbić w korespondencyi, przesłanej do dawniejszych kolegów, którzy zaczęli wydawać jakieś czasopismo krótkotrwałe. Nie posiadam tego dokumentu, chociaż widziałem go w druku. Był to pierwszy mój utwór publicystyczny, zaginiony wraz z tytułem czasopisma, nawet dla Estrejchera, najskrzętniejszego bibliografa. Jednocześnie prawie w 1860 r. miesięcznik ministeryum sprawiedliwości (Żurnał Ministierstwa Justicii) wydrukował moją rozprawę uniwersytecką, kandydacką i medalową, napisaną w języku rosyjskim p. t. Pogląd porównawczy na procesy kryminalne francuski i angielski (Srawnitielnyj wzgląd na francuzskij i angliskij ugołownyje procesy). Porównywałem organizacye sądów przysięgłych, wówczas jeszcze nieznanych w Rosyi.

Rozprawa moja tyle zyskana powodzenia, żem otrzymaj list od profesora uniwersytetu kijowskiego (późniejszego ministra finansów) Bungego, zachęcający do ubiegania się o katedrę prawa karnego, wakującą w owym uniwersytecie. Mniemał on, że wystarczy przesłanie egzemplarza z odpowiednim listem do dziekana wydziału prawnego Iwaniszewa, sam zaś występować w charakterze urzędowym nie może. Powoływał się przytem na chlubne dla mnie świadectwo Kapustina. Chętnie usłuchałem tej rady, bo przenosiny z Kowna, do Kijowa nie byłyby expatryacyą. Napisałem przeto list do Iwaniszewa i załączyłem w odbitce połowę rozprawy drugą (bo redakcya nie mogła mi dostarczyć pierwszej skutkiem spóźnionego zgłoszenia się). P. Iwaniszew nie zaszczycił mię odpowiedzią, a ja dopraszać się i zabiegów innych przedsiębrać nie chciałem.

Oswajałem się tymczasem z Kownem. Znalazło się kilku kolegów dawniejszych i wytworzyła się partya młodzieży uniwersyteckiej. Jeden z nich, lekarz Bernatowicz, zaprojektował wycieczkę na wieś na święta Bożego Narodzenia. Wynajęliśmy sanki dorożkarskie i puściliśmy się na wędrówkę po dworach powiatu Poniewieskiego. Napotykaliśmy młodzież albo znajomą, albo łatwą do zaznajomienia się: więc wzrastającą wciąż gromadą jeździliśmy od dworu do dworu, wszędzie przyjmowani gościnnie. Kraina była gęsto zaludniona i zamożna; przyjmowanie kilkunastu osób nie sprawiało owoczesnemu szlachcicowi kłopotu; starczyło pościeli i zapasów śpiżarnianych; znalazły się tu i ówdzie świeże dzienniki i nowe książki. Pan Bolesław Czerniewski w Borkłoniach uczęstował mię nowością historyczną Maksa Dunckera: Geschichte des Alterthums. Nie zaniedbywano i tańców przy rzempoleniu żydowskiej zwykle kapeli. Rekonesans między ziemian wypadł pomyślnie. Po powrocie do miasta, uprawialiśmy nabytą sztukę tancerską, doskonaląc się pod łagodnem i wyrozumiałem kierownictwem panien. Wyrozumiałości ja potrzebowałem najbardziej, gdyż w tańcach wirowych nie byłem wyćwiczony i nie zawsze mogłem w takt utrafić, zaczynając nawet »od pieca«. Nie zrażała się jednak niezgrabijaszostwem takiem bardzo zręczna tancerka, panna Jadwiga Kulwiecówna, bo odwzajemniła mi uścisk paluszków.

Zachmurzył się mój horyzont w końcu roku szkolnego przy egzaminach dorocznych. Wyróżnił się nieuctwem pewien uczeń klasy 4-tej, Popławski, tak dalece, że dostał najgorszy stopień: jedynkę czyli »pałkę«. Niezwłocznie potem zaczęła mię napastować w mieszkaniu mojem matka jego żalami i wypraszaniem poprawki. Oświadczyłem, że chętnie egzaminować go będę powtórnie i po raz trzeci, byle się nauczył kursu; ale wówczas powstały różne przeszkody: jakaś gorączka ze zmartwienia, następnie zamierzone przenosiny do innego miasta w ciągu wakacyj letnich. Ponieważ miałem wyjeżdżać do rodzinnego swego Mińska, więc upoważniłem kolegę i asystenta mego do przesłuchania owego egzaminu poprawczego. Jakież atoli było zdumienie moje, gdym się dowiedział, powróciwszy na początek nowego roku szkolnego, że Popławski przeniósł się nie do innej szkoły, lecz do wyższej klasy. Kolega wyznał mi bez ogródek, że nie odważył się na opór natarczywym żądaniom, wiedząc o szczególnych stosunkach pani Popławskiej z Dołobowskim, a Dołobowskiego z dyrektorem Wasiljewem, mianowicie jako poufnego poborcy łapówek na jego dochód. Miałem więcej odwagi. Przeprosiłem kolegę, że stopień jego unieważnię, i zażądałem, żeby Popławski stanął do poprawki przedemną. Me stanął, ale nawiedził mię Dołobowski i długo zabawiał wykrętnem krasomówstwem - bez powodzenia. W kilka dni potem wywołał mię z klasy sam Siergiej Kapitonowicz i, chodząc po korytarzu szkolnym, poddawał mi kombinacye pedagogiczne, że niektórzy uczniowie bywają upośledzeni w zdolnościach do pewnych przedmiotów, n. p. do historyi, i że takim być musi Popławski, który z innych przedmiotów otrzymał stopnie dostateczne. Gdy nie przekonała mnie taka argumentacya, pan dyrektor wezwał mię za parę tygodni do swego gabinetu i pokazał skargę pani Popławskiej, zaniesioną do kuratora okręgu, a przez tegoż przesłaną do sprawdzenia. Białowłosy staruszek zapewniał dobrotliwie, że moją trzyma stronę, lecz ja, posądzając go o obłudę, wręcz zażądałem urlopu na podróż do Wilna dla osobistego wytłomaczenia sprawy kuratorowi.

Nie istniała jeszcze droga żelazna; jechałem tedy dobę prawie całą końmi pocztowymi i wy dałem na jazdę oraz na hotel większą część pensyi miesięcznej. Jenerał Wrangel wysłuchał mojej oracyi cierpliwie, odpowiedział na nią bajką Krylowa o biednym Makarze, na którego spadają szyszki dlatego, że staje pod jodłą, gdy Kuźma, stojąc opodal, przykrości nie doznaje, a zakończył oświadczeniem, że podpisze wszystko, nie czytając, cokolwiek napisze mu światły i zacny Siergiej Kapitonowicz. Wróciłem do Kowna skonfundowany. Przyjechał wprawdzie niebawem kurator i urządził w salonie p. dyrektora posiedzenie rady pedagogicznej; jeden z kolegów ośmielił się bronić mię i wystawić poważny wpływ tej sprawy na umysły uczniów: ale w rezultacie ostatecznym ujrzałem Popławskiego w klasie 5-tej i nazwisko jego wpisane na liście w dzienniku szkolnym..

Czułem się głęboko i niesłusznie znieważonym, bezsilnym, a nadto skrępowanym jeszcze dwuletnią służbą, obowiązującą za wydaną mi ze skarbu rządowego zapomogę. Nie ukrywałem swego zniechęcenia i napisałem artykuł ironiczny p. t. »Dipłomaty - pedagogi i gienierały - pedagogie« do »Kołokoła«, wielce wpływowego wówczas, zakazanego przez rząd, ale przemycanego z Londynu gorliwie pisma. Nie wiem, czy doszedł do redakcyi i czy był wydrukowany. Czytałem tylko z rękopisu kilku osobom.

Miałem już przecie kilka osób życzliwych, ba, nawet przyjaciół szczerych. Pomiędzy nimi pierwsze miejsce w rachunku moich długów wdzięczności należy się Józefowi Bortnowskiemu, który był wówczas dyrektorem (prawitielem) kancelaryi gubernatorskiej, niezmiernie pracowitym, sumiennym, niepokalanej prawości obywatelem kraju. Przyszedł on do mnie z wyrazami współczucia, które stwierdził projektem wyzwolenia mnie z takich stosunków Zaproponował mi przyjęcie posady, jeszcze nie istniejącej, ale mającej się utworzyć wkrótce, od nowego 1861 roku, dla wykonywania wielkiej reformy państwowej: wyzwolenia włościan od podaństwa w Cesarstwie Rosyjskiem. Wiedział o tem z korespondencyi sekretnej, jako urzędnik, i ofiarował swoje pośrednictwo do układów z gubernatorem, Stanisławem Chomińskim, którego zaufanie posiadał. Zgodziłem się z radością i wdzięcznością, widząc przed sobą pole pracy, pożytecznej dla naszego ludu wiejskiego. Miałem być sekretarzem najprzód Komisyi Tymczasowej, a następnie, po ogłoszeniu manifestu wyzwoleńczego, sekretarzem Urzędu Gubernialnego do Spraw Włościańskich z pensyą 1500 rubli rocznie i dodatkowym tytułem urzędnika VIII-ej klasy do szczególnych poleceń przy gubernatorze. Łatwo mi przyszło osiągnąć porozumienie z Chomińskim, który mówił ze mną po polsku, posyłał swego syna do gimnazyum, był ziemianinem w gubernii wileńskiej i cieszył się szacunkiem powszechnym. Łatwo mu też przyszło porozumienie z kuratorem Wranglem w kwestyi zwolnienia mnie ze służby w ministeryum oświecenia przed upływem terminu dwuletniego. Otrzymałem nową nominacyę i pożegnałem obłudnego Wasiljewa z zadowoleniem.

Nastała chwila w życiu mojem nadzwyczaj pomyślna; na każdym kroku doznawałem faworów Fortuny. Nie znałem formalności i porządków biurowych, znając prawo tylko z teoryi: Bortnowski kazał postawić stół dla mnie w swoim gabinecie, żeby mi ułatwić zasięganie rad u niego, i dał mi dwuch kancelistów, wytresowanych w sztuce pisania i podpisywania rozkazów, raportów, sprawozdań. Posiedzenia urzędu odbywały się pod prezydencyą i w mieszkaniu Chomińskiego, który prócz tego zapraszał mię na wieczorne przyjęcia co niedziela. Członkami urzędu byli dwaj wyżsi urzędnicy koronni - prezes izby dóbr państwowych i prokurator gubernialny - oraz ziemianie: dwaj z wyboru grona marszałków i dwaj z nominacyi Najwyższej. Z tych ostatnich jeden, książę Ireneusz Ogiński, oddał pensyę swoją gubernatorowi do rozporządzenia na potrzeby kancelaryi, z czego co kwartał formowała się pozostałość na dodatek do pensyi dla mnie, Przy tak zwiększonym dochodzie spłaciłem szybko dług moskiewski i zaprosiłem rodziców w gościnę. Ojciec bawił tylko przez miesiąc za urlopem, matka zaś pozostawała dłużej u mnie.

Ale chwila ta trwała niespełna 10 miesięcy. Przerwały ją zaburzenia polityczne.

ROZDZIAŁ IV.
Demonstracye polityczne. Uwięzienie i proces.

W marcu (nowego stylu) 1861 r. dowiedzieliśmy się o wypadkach warszawskich: strzelaniu wojska do tłumu (27 lutego), o pogrzebie 5-ciu poległych i с żałobie narodowej. Wnet opasałem krepą czarną swój kapelusz (cylindrowy) ku przerażeniu zacnego Bortnowskiego. Stoczyliśmy polemikę zasadniczą: on wystawiał praktycznie, jako maszynista administracyi gubernialnej, niemożliwość walki tłumu z rządem po tężnym; ja uznawałem jedynie i bezwarunkowo obowiązek służenia Ojczyźnie. Nie przekonaliśmy jeden drugiego: wyprowadziłem się przeto z jego gabinetu do innego pokoju i przestałem bywać w jego domu, chociaż ubrały się czarno jego żona i córeczki. W krótkim czasie bowiem żałoba tak się rozpowszechniła w mieście, że osoby przyzwoite nie śmiały wyjść na ulicę w stroju różnobarwnym. Ustały tańce i wszelkie huczne zabawy. Przedmiotem rozmów towarzyskich stały się nowiny z Warszawy i z zagranicy.

Silniejsze jeszcze wstrząśnienie nerwów sprawiła krwawa scena 8 kwietnia. Wszystkie części dawnej Polski uczuły obowiązek solidaryzowania się z Warszawą. Przyjechali z Paryża na Litwę w celu urządzenia śpiewu choralnego młodzieży »Boże coś Polskę« w katedrze wileńskiej podczas celebrowanej zwykle przez biskupa sumy na św. Stanisław, d 8 maja. Zwiastowali mi to koledzy Limanowscy Bolesław i Józef, przejeżdżając przez Kowno w konfederatkach, przywdzianych dla budzenia odwagi cywilnej. Ich projekt zdawał mi się niewykonalnym, a jednak wykonanym został i wywołał nawet małą rewolucyę w zacisznem Wilnie: pochód 300 pań do gubernatora generalnego, Nazimowa, w obronie aresztowanego w kościele śpiewaka, aresztowanie 13-tu innych śpiewaków i wysłanie wszystkich do gubernij odległych w Rosyi północnej na mieszkanie.

Małożby Kowno pozostać obojętnem i milczącem wobec wypadków takich?

Dla rozważenia kwestyi złożył naradę kolega mój i przyjaciel serdeczny, lekarz Konrad Chmielewski, sprowadziwszy mnie i mało znanego mi Demontowicza do mieszkania wyludnionego w niedzielę podczas nabożeństwa. Godziliśmy się bezspornie, że należy organizować w Kownie śpiewy i wszelkie demonstracye patryotyzmu polskiego, jakie wymyślone będą w Warszawie przez kierowników ruchu, z którymi wszakże nie mieliśmy żadnych jeszcze stosunków, ani znajomości. Uznaliśmy za obowiązek zawiązać się w komitet. Namyślaliśmy się chwilowo, czy potrafimy wytrzymać męki więzienia z torturami, o których pozostała na Litwie tradycya po procesach politycznych Konarskiego, Dalewskich etc., nie zdradzając tajemnic narodowych. Demontowicz mniemał, że ma skórę zanadto wrażliwą na smaganie rózgami, ale ostatecznie orzekł, że sił mu wystarczy. Niedługo potom przybył nam cenny towarzysz w Januszewskim, inżynierze-budowniczym przy budowanej drodze żelaznej.

Niewiele zachodu kosztowało nas uformowanie pierwszego chóru śpiewaczego. Znalazło się dużo chętnej młodzieży, płci obojej; wystąpiły wkrótce temperamenty ruchliwe i ze starszego pokolenia - kobiet szczególnie. Co niedziela po Sanctus i codziennie wieczorami u fary i w kościołku zakonnic na Nowym Planie rozbrzmiewała modlitwa polityczna, potężnie śpiewana setnymi i tysiącznymi głosami. Zapał patryotyczny rozszerzał się i na masę ludności miejskiej i wiejskiej. Ogromne tłumy zbierały się na obchody pamiętnych faktów z historyi polskiej Udała się znakomicie uroczystość pamiątkowa Unii Lubelskiej, zorganizowana w postaci procesyj kowieńskiej i trzech parafij nadniemeńskich z Królestwa (kongresowego), mających się spotkać na moście niemnowym i razem następ nie iść parę mil do nowozbudowanego kościoła w Piątku. Szło kilkadziesiąt tysięcy ludu, policmajster nie przeszkodził opanowaniu mostu, szwadron kawaleryi spóźnił się z szarżą i demonstracya historyczno-polityczna odbyła się bez przelewu krwi (12 sierpnia 1861 roku).

Ja zachowywałem się ostrożnie na ogół: czamarki nie przywdziałem, na śpiewy nie chodziłem, jeśli nie zachodziło jakieś niebezpieczeństwo. Ale w procesyi byłem czynny od godziny 5 1/2 rannej, aż do późnego wieczora i wysunąłem się raz, jako śpiewak, na środek kościoła, kiedy lud pierzchnął, strwożony muzyką przechodzącego ulicą batalionu piechoty. Rozumie się, że zapisywali mię żandarmi Skworcowa i zależni od policyi tak zwani »dobrze myślący obywatele miejscy«, skazani sądownie przestępcy, używani za świadków w sądzie policyjnym. Był to pomysł ministra spraw wewnętrznych Wałujewa, żeby demonstrantów pozywać do sądu specyalnego, utworzonego wówczas przy sądzie powiatowym i karę wymierzać na mocy wyroków po przeprowadzeniu procesu. Pomysł okazał się niepraktycznym. Owi »dobrze myślący obywatele« stawali wprawdzie do świadczenia, ale czynili to nieudolnie i byli excypowani na żądanie stron, jako niegodni zaufania. Parę wytoczonych procesów zamieniło się na skandale. Opisałem je, jako też procesyę 12 sierpnia, w korespondencyach do Dziennika Poznańskiego (pod tą datą oraz d. 29 września 1861 г.), przesianych tajemnie przez Januszewskiego. Nie zachowywałem zaś tajemnicy podczas kwaterunku wojskowego, wyznaczonego do domów polskich, do salonów lub najlepszych pokojów: podszedłem do oficera policyjnego z żądaniem, aby nie pominął mojego mieszkania, gdyż chcę mieć tych gości na równi z sąsiadami moimi. Publiczną też było tajemnicą zbieranie składek po domach zamożniejszych i wypłacanie zapomóg przewożonym przez Kowno więźniom politycznym. Pomiędzy koroniarzami znalazł się Syrokomla, któregośmy uraczyli ucztą w wielkiej sali ratusza, a który napisał wówczas pod wrażeniem rozwiązania Towarzystwa Rolniczego wojowniczy mazurek (»Nas zebranych wielu razem Car widzieć nie życzy« etc.), i za to aresztowany w Warszawie przejechał się z powrotem do Wilna pod strażą dwuch żandarmów.

Mnie uchodziły występy jawne bezkarnie do czasu, chociaż za procesyę kary dotknęły: marszałka gubernialnego, Dowgirda, dymisya, marszałka powiatowego, Ludwika Żylińskiego, i naczelnika dystansu na Niemnie kapitana inżynieryi Romualda Kułakowskiego, osadzenie w cytadeli wileńskiej. Nieobecnym był w dniu tym, na urlopie, gubernator Chomiński, a mimo to został wkrótce przeniesiony do Wołogdy; łagodnością grzeszny wice - gubernator Rosyanin Koreckij puszczony na emeryturę. Były to wyraźne poznaki, że liberalizujący dotychczas rząd przechodzi do ostrzejszego tonu. Wyjeżdżając, Chomiński wspomniał o mnie Chmielewskiemu ojcu na pożegnalnej wizycie z wróżbą złowieszczą. Jakoż następca jego kontr-admirał Krieger spoglądał na mnie podejrzliwem okiem, gdy przychodziłem z papierami codziennie, czasem parę razy, i trzymałem pióro na posiedzeniach. Zapytał mię, czy jestem bogaty, a nie zrozumiawszy odpowiedzi mojej, żem proletaryusz, powtórzył po kilku dniach zapytanie. Stosunki służbowe poza tem były przyzwoite. Miałem sprawność dostateczną do wykonywania wzrastającej z każdym miesiącem i bardzo już dużej pracy biurowej. Nadeszło nawet podziękowanie z mi ni stery urn spraw wewnętrznych za szybkie przeprowadzenie pewnego zadania statystycznego. Więc nie o to chodziło Kriegerowi. Musiały go niepokoić raporty pułkownika żandarmów.

Krzątanina demonstracyjna nie ustawała skutkiem niepopularności margrabiego Aleksandra

Wielopolskiego. Program jego zrażał nas, bo przywrócenie konstytucyi 1815 roku dla Królestwa Kongresowego nie dotyczyło Litwy, a raczej zrywało Unię lubelską, przyznawało Litwę z Rusią, czyli t. z w. gubernie zachodnie, cesarstwu rosyjskiemu. Dowiadywaliśmy się o walce, jaką wytaczało mu w samem Królestwie stronnictwo ruchu, i o zawiązaniu Komitetu Centralnego, który jednak nie zawiązał z nami żadnego stosunku. Rozkaz jego, wydany do urzędników, aby się podawali do dymisyi, wydał się nam nierozsądnym, jeśli nie opierał się na sile gotowej do zbrojnego powstania; do nas nie rozciągał się i wykonania nie oczekiwał poza granicą Kongresówki. Wreszcie ustały śpiewy w Warszawie skutkiem sprofanowania dwu kościołów przez generała Gerstenzweiga i zamknięcia wszystkich przez konsystorz arcybiskupi.

Powodem katastrofy osobistej dla mnie stało się - ktoby się tego spodziewał? - wstrzymanie śpiewów w kościołach kowieńskich. Przyczyniłem się do tego faktu o tyle, żem zasięgnął przez telegram umowny wiadomości z Wilna, czy tam śpiewy ustały skutkiem rozporządzenia właściwego. Gdy w najbliższą niedzielę szpiegowie stanęli na swych punktach obserwacyjnych i zadzwoniono na »Sanctus«, ani jeden głos się nie ozwał. Zdumiony pułkownik Skworcow uznał, że należy teraz wykryć tych, którzy mogli nakazać milczenie, kiedy dawniej nie skutkowały żadne środki represyjne. Otrzymał przeto od gubernatora upoważnienie do zrobienia kilku rewizyj jednego wieczora.

Byłem chory na artretyzm z obrzmiewaniem stawów i gorączkowaniem. Leżałem w gabinecie na sofie, ale prowadziłem żywą rozmowę z gośćmi: kilku młodzieńcami i paniami. Niespodzianie wszedł pułkownik Skworcow ze swym orszakiem i zapytał, gdzie są moje papiery? Wskazałem biurko. Goście rozbiegli się szybko, unosząc gazety i plakaty zakazane, których leżało dużo po kątach. Rewident nie zabierał druków; przeglądał tylko rękopisy i telegramy. Zabrawszy coś, oświadczył, że mię aresztuje, lecz widząc zły stan mego zdrowia, pozostawia mię w mieszkaniu z wartą, która będzie pilnowała dwuch wejść, nie wzbraniając wyjścia i przychodzenia mojej matce ze służącą Antosią (przywiezioną z Mińska dzielną dziewczyną). Gdyśmy zostali sami, zapytałem matki: czy była rewidowana kieszeń w spodniach? Nie była. Więc wyciągnąłem z niej własnoręczny artykuł z przewidywaniem przyszłości i spaliłem na świecy.

Choroba stała się pomyślnem dla mnie zdarzeniem proceduralnem. Niecierpliwy żandarm zabrał się pośpiesznie do śledztwa. Nazajutrz przyszedł z audytorem (sekretarzem) swoim, zasiadł przy stole obok łóżka mojego i rozpoczął indagacyę. Dyktował głośno i punktami zapytania, a ja, słysząc je, obmyślałem odpowiedzi, które własnoręcznie pisać postanowiłem. Grę wrażeń na twarzy maskowała gorączka; w trudniejszych ustępach powoływałem się na osłabienie sił: więc mogłem utrzymywać zawsze panowanie nad sobą i przybierać ton dobroduszny w rozmowie z grzecznym po żandarmsku inkwirentem moim. Moje wykształcenie prawnicze, kryminalistyczne, wystarczyło do odpierania jego podstępnych zamachów (captiose Fragen). Szczegółowego sprawozdania układać teraz nie zamierzam i nie uznaję za pożyteczne dla historyi procedury kryminalnej rosyjskiej. Zaznaczę tylko najwybitniejsze zarysy.

Przeraziłem się, słysząc odczytywanie telegramu umownego o zaniechaniu śpiewów. Treść była dobrze zamaskowana wyrazami: »Papier został wysłany z Kuczkuryszek«, ale podpisany fałszywie Piotrowski mógł nabawić utrapienia wielu mieszkających w Wilnie rzeczywistych Piotrowskich. Po krótkim namyśle napisałem, że w Kuczkuryszkach istnieje papiernia, w której zamówiłem był z polecenia gubernatora 280 rez szczególnego papieru na blankiety listów nadawczych dla właścicieli ziemskich. Polecenie zostało wykonane dokładnie i obecnemu śledztwu podlegać nie może. Na ponowne, natarczywsze zapytanie odpisałem, że po wyjaśnieniu ogólnikowem w szczegóły wchodzić nie widzę potrzeby, ani obowiązku, ustnie zaś wytłomaczyłem Skworcowowi, że, jako więzień, dbać muszę o to, żeby sprawa moja nie rozszerzała się i me przedłużała przez wprowadzenie zbytecznych przedmiotów badania, jak w tym razie właśnie, kiedy nasunęłaby się rewizya aktów i korespondencyi urzędu włościańskiego, albo zapytywanie Chomińskiego, który przebywa już, albo przebywać będzie, w Wołogdzie. Tym sposobem drażliwy punkt został usunięty bez dalszych omawiań.

Ważniejszy i główny punkt oskarżenia wylągł się z rękopisu obcego i zganionego przeze mnie. Był to projekt natychmiastowego uwłaszczenia włościan, wyzwolonych świeżo z poddaństwa z indemnizacyą za ich grunty, obliczoną na zbyt wysoką skalę. Wytknąłem to autorowi, kiedy mi czytał przed kilku dniami, lecz nie dopilnowałem, żeby zabrał sobie swój utwór. Skworcow doszukał się cenniejszych nad obliczenia indemnizacyjne klejnotów: we wstępie historycznym wymienieni byli cesarze Aleksander I i Mikołaj z obelżywymi zarzutami, że nie pozwalali szlachcie polskiej wyzwolić chłopów dawniej. Ze stylizacyi tego ustępu dawała się wytworzyć obraza Majestatu, najcięższe, porównywane z obrazą Boga, przestępstwo podług kodeksu karnego rosyjskiego. Więc też Skworcow roztoczył tutaj cały swój talent badawczy, dopytując się, kto to pisał, w jakim celu, na jaki użytek? Autorem był Gros, ziemianin żmujdzki, zastępca »pośrednika« czyli komisarza włościańskiego, lecz ja wymienić jego nazwiska nie chciałem. Charakter pisma pochodził oczywiście nie z mojej ręki, ale Skworcow znalazł na czterech stronicach między wierszami dopisane wyrazy: »że« »jeżeli« »chłopów na« i jakiś jeszcze, przypisał mnie te wyrazy i ufundował na nich wniosek, że byłem wspólnikiem zbrodniarza. Zaprzeczyłem szczerze, bo wówczas nie wiedziałem, czyja nakreśliła je ręka. Dopiero w parę tygodni później przysłał mi zawiadomienie Lubomir Gadon (znany później sekretarz książąt Czartoryskich i autor dzieła o Emigracyi Polskiej), że to jego ręka i że pojedzie do gubernatora generalnego Nazimowa z wyznaniem takiem. Podziękowałem za dobrą chęć względem mojej osoby, lecz nie dopuściłem do czynu ze względu na interes powszechny, by nie pomnażać liczby ofiar represyi politycznej. Niе wymieniłem też ani jednej osoby przy innych, podrzędniejszych punktach badania; nie nastręczyła się Skworcowowi żadna sposobność do urządzenia naocznej konfrontacyi z kimkolwiek, ani do przeciwstawienia jakiegokolwiek świadectwa zeznaniom moim.

Byłem zadowolony z przebiegu śledztwa i po ostatniej indagacyi, a następnie po ustąpieniu bólów reumatycznych odzyskałem zupełnie dobry humor. Bo jakiż proces sądowy dałby się wytoczyć z takich oskarżeń czy podejrzeń, nawet w sprawie obrazy Majestatu, która spoczywała w szufladzie, nie ogłoszona ani druidem, ani mową ustną? I cały materyał, przy rewizyi zdobyty, i cała działalność moja polityczna, przez szpiegów obserwowana, nie wykraczała poza granice demonstracyi ideowych, bezbronnych, pokojowych, jakie praktykowały się w państwach konstytucyjnych, a dziś w samej Rosyi byłyby tłumione przez policyę, ale nie karane sądownie. Otrzymałem ostrzeżenie od kogoś życzliwego, że Skworcow zbierał audytorów wojskowych i kazał im napisać akt uznania owych czterech wyrazów dopiskowych za moje własnoręczne; lecz nie uwierzyłem tej wiadomości, ponieważ, zajrzawszy do kodeksu, znalazłem artykuł o przysługującem oskarżonemu prawie excepcyi w takich wypadkach, a w dziełach kryminalistów (jak Bonnier »Traite des preuves«, Faustin Helie «Traite d'instruction criminelle« etc.) doczytałem się kilku zastrzeżeń co do postępowania biegłych przy badaniu pisma. Nie przypuszczałem, żeby Skworcow lekceważył moje wykształcenie prawnicze.

Przewidywałem utratę posady i możliwą przejażdżkę do dalszych gubernii rosyjskich lub syberyjskich: ale nie bałem się o przyszłość, będąc przyzwyczajony do walczenia z kłopotami życia. Miałem tak dobrą fantazyę, żem się oświadczył o rękę panny Jadwigi Kulwieciówny, gdy przyszła odwiedzić mię, jako więźnia. Znaliśmy się od pierwszych chwil pobytu mojego w Kownie, bom zamieszkał w domu jej rodziców i niedawno dopiero przeprowadził się do nowego mieszkania. W okresie tanecznym zaznałem dużo wesołości pod gościnnym dachem jej matki, powszechnie szanowanej, ale żywej i figlarnej, pani rejentowej, a w okresie polityki napotykałem u niej zgodność w pojęciach, odwagę i ofiarność w czynach, poczynając od naszycia czarnych lamówek na firankach w salonie na pierwsze hasło żałoby narodowej. Matka moja powzięła sympatyę dla całej rodziny, rozumując ze swego punktu zapatrywania, i pochwaliła mój zamiar. Oświadczyny były przy jęte bez wahania i namysłu. Nie zaprzątaliśmy sobie głowy projektami intercyzy lub urządzeń małżeńskiego gniazda niewiedzieć gdzie i kiedy. Nie wiele zresztą czasu mieliśmy na rozmowy, skoro odwiedziny odbywały się za nielegalnem pozwoleniem warty, nabywanem drogą przekupstwa. Odwiedzały mię też inne osoby życzliwe, bo żołnierz rosyjski okazał się bardzo podatnym na kubany - z wyjątkiem Łotyszów. Służąca Antosia potrafiła zdobyć nad nimi władzę samozwańczą: jednemu kazała iść po wodę, drugiemu nosić drwa do pieca, a dwuch zostawiała, w kuchni i przedpokoju do pilnowania drzwi.

W drugim miesiącu pod koniec powstałem z łóżka i używałem przechadzki wewnątrz mieszkania, wymyślając niewinne rozrywki wśród bezczynności. W ostatnim dniu trzeciego miesiąca zaszedł wypadek, stanowiący nową epokę dla sprawy mojej. Śpiewałem pieśni patryotyczne z Antosią, która zadała żołnierzom tego wieczora szczególną robotę: skubanie pierza. Siedzieli oni przy garnku rozbrojeni, gdy we drzwiach ukazał się otulony długim płaszczem wojskowy i zapytał: czy można wejść? Odpowiedzieli dobrodusznie, że można, ale ja, usłyszawszy niezwykłą rozmowę, wyjrzałem z pokoju i poznałem gubernatora Kriegera. Dla przestrogi wygłosiłem zaraz tytuł Excelencyi, zaprowadziłem go do salonu i powitałem uprzejmie, powiadając, że właśnie miałem pisać do niego.

O czemże? - zapytał.

O usunięcie żołnierzy od drzwi moich, ponieważ jutro kończy się trzeci miesiąc aresztu, najdłuższy termin, zakreślony prawem dla przestępstwa takiego, jakie z przeprowadzonego śledztwa uformowanem być może.

Na dowód podałem mu kodeks karny, tom XV Zwodu Praw i wskazałem artykuł o przechowywaniu pism występnych.

Wtem weszła matka moja. Przedstawiłem ją, a Erleger odrazu uraczył ją grubijańskim zarzutem, że nie umiała trzymać mnie w rygorze, póki byłem malcem, i gestem pokazał, że powinna była częściej używać rózgi. Powstałem z krzesła wzburzony i ostro rzekłem: »Kto panu dał prawe znieważania mnie we własnym domu moim?« (właściwie: we własnem mieszkaniu, bo dom był własnością Frumkina).

Powstał też Krieger i usprawiedliwił swój wybryk niewłaściwością mego postępku, żem wytykał mu prawo, kiedy rząd obecnie zapatruje się surowo na sprawy polityczne; może być uwzględniony tylko wiek mój młody, brak doświadczenia i t. d. Ja na to »Proszę nie częstować mię pobłażaniem. Jestem prawnikiem i wiem dobrze, jakie wnioski wyciągnięte być mogą z danej sprawy. Zresztą, jeśli będę ludzkości potrzebny, to nie uprzątniecie mnie z oblicza ziemi, ani pan, ani Nazimow. Gdyby zaś udało się wam takie przedsięwzięcie, to nie dbałbym wcale o swoją dolę«.

Nie okazał urazy po wysłuchaniu tak gwałtownej apostrofy Krieger. Owszem, w łagodniejszym tonie tłomaczył się, że przyszedł nie w zamiarze znieważania, lecz przez współczucie (изъ участія) dla mnie, podpisał bowiem na żądanie Skworcowa rozkaz przeniesienia mnie do szpitala wojskowego i chciał mię o tem zawiadomić, aby nie przeraził mnie policyant wykonaniem rozkazu. Ukłoniłem się i wymówiłem słówko podzięki za współczucie [5].

Po wyjściu jego rozmyślałem, że zechce mi szkodzić w gniewie, nie domyśliłem się jednak, że podrażniło go najbardziej powołanie się na prawo.

Przeprowadzka moja do szpitala wojskowego, mieszczącego się przy murach skasowanego klasztoru Karmelitów, odbyła się efektownie, w godzinach popołudniowych, bez zarządzeń sekretnych. Schodząc na ganek, ujrzałem oczekującą gromadę osób różnej płci i wieku, która mię witała serdecznie. Towarzyszący mi urzędnik policyjny zachowywał się biernie i nie mógł przeszkodzić temu, że wiele sanek ruszyło za nami i przed nami. U Karmelitów zastałem pokój natłoczony tak, że musiałem czułą przemową wyprosić szanownych intruzów. Po ich odejściu oficer od warty postawił w korytarzu szyldwacha. Przysłano mi pościel, stolik, dwa krzesła, trochę książek i przyrządy herbaciane. Żona lekarza naczelnego, pani Walicka, oświadczyła się z gotowością przysyłania mi obiadów ze swojej kuchni: więc posługacz szpitalny, przynoszący w dwuch miseczkach blaszanych t. zw. »stół oficerski«, wcale nie ponętny, spożywał sam za mojem pozwoleniem. Tak się ukształtowało nowe gospodarstwo moje. Dawniejsze zostało zwinięte. Matka z Antosią była zaproszona do pani rejentowej. Mogła mnie odwiedzać raz na tydzień. Otrzymała podobne pozwolenie narzeczona, a bez pozwolenia formalnego nawiedzały mię częściej, gdy się zaznajomiły z oficerami od warty. Niektórzy byli bardzo uprzejmi aż do narażania się na osobistą odpowiedzialność. Jeden liberalista-Rosyanin, proponował mi, że wypuści mię i ułatwi ucieczkę. Nie przyjąłem propozycyi. Drugi zapraszał mię do swego mieszkania poza szpitalem tak natarczywie, że musiałem pójść z nim i zabawić u niego z dziesięć minut. Spacerować wolno mi było codziennie po ogrodzie szpitalnym, wśród leczonych żołnierzy. Szadki dzień schodził mi w samotności; przychodzili do mnie na pogawędkę, albo na szachy oficerowie. Miałem też dla nich smakołyki, nadsyłane z miasta. Pod oknem ukazywali się czasem przejezdni koledzy, n. p. Krzyżanowski, późniejszy adwokat kijowski, i Pawiński, późniejszy profesor uniwersytetu warszawskiego.

Nie sprawiło na, razie zmiany w takim trybie życia ustanowienie sądu wojennego, jakkolwiek niezwykłe i zadziwiające. Krieger uzyskał od gubernatora generalnego Nazimowa zarządzenie, abym stawionym był przed sądem polowym; lecz postępowanie sądowe miało się odbywać wedle przepisu zwyczajnego sądu wojskowego: to znaczy, bez obrońcy dla oskarżonego. Prowadziło mię tedy dwuch żołnierzy z nastawionymi bagnetami do sali w drugim gmachu przed sąd, złożony z dwu chorążych, dwu kapitanów i dwu majorów pod prezydencyą pułkownika z pułku piechoty Newskiego oraz audytora, siedzącego przy osobnym stoliku. Szło temu kompletowi niesporo z indagacyą; nie ukończył przesłuchania i usunął się, korzystając z wymarszu gdzieś do innej gubernii. Zastąpił go drugi komplet z przybyłego potem pułku Kóporskiego. I ten drugi działał opieszale. Zażądał tłomacza do pism polskich od gubernatora. Załatwił to żądanie Bortnowski w sposób dla mnie najkorzystniejszy, bo wydelegował z kancelaryi wychowańca uniwersytetu moskiewskiego, przypuszczalnie kolegę mego. Tłomaczenie zabrało parę miesięcy, poczem sporządzono »wypiskę«, czyli treściwy opis wszystkich materyalów oskarżenia; tu znalazł miejsce tajony przedemną dotychczas akt audytorów, orzekający, że poprawki na broszurze zbrodniczej pochodzą z mojej ręki. Zaprotestowałem artykułami kodeksu i cytatami uczonych specyalistów. Skutek był taki, że akt został unieważniony, i sąd, chociaż nie uznał ekspertyzy za niemożliwą w danym wypadku, zażądał przecież przydania kaligrafów do grona ekspertów. Poszła korespondencya do Wilna. Tam z decyzyi Nazimowa przeprowadzili powtórnie badanie trzej audytorowie i nauczyciel kaligrafii z korpusu kadetów Brzeskiego kapitan Oernrot. Potwierdzili oni jednomyślnie akt poprzedni, a jednomyślność stanowiła dowód zupełny w owoczesnem prawodawstwie proceduralnem. Sąd znalazł się w konieczności uznania mnie winnym zbrodni obrazy Majestatu i zastosowania jednej z pięciu kar, wymierzanych przez prawa polowe za (wydanie fortecy nieprzyjacielowi, ucieczkę z pola bitwy przed nieprzyjacielem, zdradę i t. р.). Ubrali się sędziowie w mundury galowe, i stojąc, wysłuchali wraz ze mną wyroku. Skazali mnie na pozbawienie rang, szlachectwa oraz na karę śmierci przez rozstrzelanie. Podziękowałem za paradę, że huczną salwą obwieszczą wejście moje na tamten świat, chciałem tylko zaprzeczyć aktowi, który niesłusznie czynił mnie kłamcą. Prezes odpowiedział mi, że protestacye żadne nie są dopuszczalne pod wyrokiem.

Obostrzono teraz wykonywanie regulaminu więziennego. Nowy lustrator wart, kapitan Karpowicz, przyjeżdżał często i niespodzianie, a do mego pokoju wchodził w towarzystwie oficera służbowego, jak mi się zdawało przez obawę, abym się nie rzucił na niego. Wyraźniejszem jeszcze tchórzostwem odznaczył się podporucznik Szymon, Niemiec sążnistego wzrostu. Ja zużytkowałem niepospolitą sytuacyę na pogłębienie swoich studyów historycznych: czytałem opowieść Tacyta o spisku Pizona, uprzytomniając sobie sposoby umierania skazanych przez Nerona Rzymian i Rzymianek. Przez czas jakiś nie dopuszczano nikogo dc mnie.

Po upływie mniej więcej tygodnia spostrzegłem przez okno zajeżdżającą karetę gubernatora, potem usłyszałem prezentowanie broni przez szyldwacha i otwieranie drzwi. Wszedł Krieger. Ukłoniłem się z wyrazem pytającym. Powiedział, że przyjeżdża, odwiedzić mnie i zapytać, czy nie potrzebuję czego. Wtedy podsunąłem mu jedno z dwu krzeseł i odpowiedziałem, że nic nie potrzebuję.

- Cóż. czy tak Panu tutaj dobrze? - pytał dalej.

- Nie najgorzej - odpowiedziałem.

- Przysłano mi wyrok sądu wojennego; czy nie podasz Pan prośby o ułaskawienie?

- Nie,

- Mniemasz Pan, że wyrok wykonanym nie będzie?

- Takiej pewności mieć nie mogę, ale wyrok jest tak wymowny, że zbytecznymi byłyby moje komentarze.

- Cóż atoli miał zrobić sąd, któremu Pana osądzić kazano, kiedy nie chciałeś powiedzieć ani jednego nazwiska, wyjaśnić ani jednego faktu?

- Osądzić nie znaczy obwinie; można uniewinnić, albo przekazać sprawę do woli Bożej (предать дело воле Бoжіей) w braku dowodów winy. Sądy ludzkie mają wyrokować tylko na podstawie dowodów i poszlak, ale sąd pułku Koporskiego składał się zapewne z Zeusów olimpijskich!

Zakończył cierpką rozmowę Krieger charakterystycznem wielce rozwiązaniem zagadki procesowej: »A mówiłeś Pan, że jesteś prawnikiem i wszelkie następstwa przewidzieć możesz».

Odjechał z niczem. Zapewne dał wskazówkę do złagodzenia rygoru, bo pozwolono na odwiedziny matce. Trzymała się doskonale: powinszowała mi zaszczytu. Ale Chmielewski lekarz przysłał mi ostrzeżenie, że w oczach jej zauważył niepokojące oznaki: więc dla uspokojenia jej nerwów radził pozwolić na podróż do Wilna. Pozwoliłem pójść do gubernatora generalnego Nazimowa. Ten przyjął ją czule, trzymał jej ręce w swoich dłoniach i zapewniał, że wcale o mojej sprawie nie wie! Pocieszał ogólnikowemi obietnicami.

Był to człowiek dobrego serca, tylko słabej głowy. Podpisując krwiożercze decyzye, był pewnym, że je zneutralizuje drogą łaski monarszej. Zabrał też mój wyrok do Nowogrodu na uroczystość odsłonienia pomnika tysiącoletniej rocznicy przybycia Ruryka i przedstawił cesarzowi Aleksandrowi do ułaskawienia, ale doznał odmowy Cesarz kazał skierować sprawę w porządku prawnym, a więc do Generał - Audytoryatu.

Było to najpomyślniejsze dla mnie zdarzenie. Żeby mię rozstrzelać miano, nie przypuszczałem. Po wizycie Kriegera narysowałem nawet w karykaturze (przechowanej do dziś dnia) Szymona, jak szykuje pluton do strzelania, ja zaś pokazuję mu figę przed frontem. Ale groziło mi inne niebezpieczeństwo. Kodeks wojskowy określał ułaskawienie, jako zniżenie kary o jeden lub o dwa stopnie, to znaczy: zamianę śmierci naturalnej na cywilną, albo na roboty ciężkie dożywotnie, i za taką łaskę żądanoby odemnie wdzięczności. Tymczasem generał audytor (podobno Kaufman), przejrzawszy akta. procesu, skasował wyrok i napisał do Nazimowa, że sądownie skazanym być nie mogę, lecz administracyjną karę zesłania zastosować mocen jest gubernator generalny, jeśli uzna potrzebę wydalenia mnie z kraju.

Takie wiadomości powziąłem z opowiadań ludzi życzliwych; zgadzały się one z rezultatem ostatecznym, ujawnionym urzędowo przez ustne zawiadomienie tylko. Przyjechał mianowicie oficer adjutant Kriegera, żeby powiedzieć mi, że nadeszła konfirmacya wyroku bardzo łagodna, bo wskazująca miasto Ufę na mieszkanie bez pozbawienia praw stanu. Porównał przytem Ufę z Rzymem, podobnie rozłożoną na siedmiu pagórkach. Zapytał nadto, czy nie mam żądań jakich. Podziękowałem za grzeczność i prosiłem o możność sprowadzenia kupców i rzemieślników dla sprawienia odzieży i przyborów podróżnych.

Na tem zakończył się proces polityczny, który ciągnął się przez 10 miesięcy bez dwuch dni. Wina moja została określona następnemi słowy, nacechowanemi subtelnością jurysprudencyi rosyjskiej: «przechowanie dzieła z zuchwałemi i obraźliwemi wyrażeniami o świętych Osobach Cesarzów, spoczywających w Bogu Aleksandrze I i Mikołaju oraz panującego dziś Aleksandra Mikołajewicza, z jawnym zamiarem rozszerzania dla wzburzenia ludności tutejszego kraju«.

ROZDZIAŁ V.
Wygnanie.

W kilka, godzin po wizycie adjutanta zajechał końmi gubernatorskimi Bortnowski przed odwach, a następnie z oficerem »dyżurnym« wszedł do mojego pokoju, uściskał mię, ucałował i rzeki: »No, zabieraj się, panie Tadeuszu! Wziąłem Ciebie na porękę«.

Przywiózł mię do Kriegera, który był tak uprzejmy, że pozostawił mi swobodę załatwiania wszelkich interesów w mieście bez ograniczenia czasu. Miałem oznajmić sam o terminie wyjazdu. Dowiedziałem się później, że zgodził się wypuścić mię z aresztu na usilne prośby Bortnowskiego, ubezpieczone zaklęciem na los 8-ga jego dzieci. Podziwiałem to serce, niepomne doznanej odemnie urazy, i to tern bardziej, że nie zatroszczyli się o mnie członkowie Urzędu Włościańskiego, ziemianie, zamożniejsi wielokrotnie od niego, a ze mną ściślej zbliżeni obcowaniem w ciągu burzliwych kilku miesięcy.

Od gubernatora przyjechałem dorożką do matek i do panny Jadwigi, a następnie ulokowałem się w hotelu Litewskim. Przez parę dni obliczaliśmy ilość czasu potrzebnego na przygotowanie do ślubu i do podróży; trzeciego dnia zażądałem od Kriegera pozwolenia na zawarcie ślubu w Kownie; otrzymałem ja telegraficznie od Nazimowa pod warunkiem, żeby się nie dopuszczono żadnej demonstracyi. Co warunku tego zastosowałem się ściśle.

Żeby się utrzymać na stanowisku kronikarza czy pamiętnikarza politycznego, wyłączę z narracyi niniejszej kombinacye ekonomiczne i poezyę liryczną kojarzącego się małżeństwa. Zanotuję tylko w dziale pierwszym, że sprzedaż ruchomości moich nie stworzyła pokaźnego funduszu przy niewielkiej ich wartości i nieporządnej manipulacyi, niezabezpieczonej od okpiwanteryi, jak n. p. z mundurem profesorskim galowym, który został wydany zięciowi Wasiljewa bez odbioru pieniędzy; przyjąłem przeto ofiarowane mi przez Bortnowskiego i Żylińskiego, zdegradowanego marszałka, pożyczki 300-rublowe oraz kilkaset rubli od panny młodej, która oddała mi dar swojej matki i oblig ojczyma na 2500 rubli z lekkomyślną, ale ujmującą bezinteresownością. W dziale drugim psycholog miałby dużo do opisania uczuć wrażeń przyjemnych i posępnych, szczęścia kochanków i smutku matek, radości, wesela i łez pożegnania.

Ślub odbył się w kościele Augustyanów, dzisiejszej katedrze, d. 15 października starego stylu (27-go nowego) 1862 roku; nazajutrz zameldowałem się do wyjazdu, na trzeci dzień stawił się wachmistrz żandarm Siwokoń z torbą, zawierającą papiery i pieniądze na opłacenie poczty dwukonnej; wyjechaliśmy jednakże nie końmi, lecz drogą żelazną, świeżo wykończoną. Połowę wagonu zajęła rodzina i asystencya nasza przyjacielska; w Wilnie, w hotelu Poznańskim, spędziliśmy ostatni wieczór, a na dworcu nastąpiło ostateczne pożegnanie. Żałosny był widok obu matek, szczególnie mojej, przeczuwającej, że traci swego jedynaka. Po powrocie do Kowna zachorowała na zapalenie płuc, wyzdrowiała, odjechała do Mińska, lecz przeżyła nie długo to bolesne pożegnanie. Przysłano mi jej pismo przedśmiertne, zaczynające się od słów: »Ach, jak smutno umierać, nie mając przy sobie rodzonego dziecka«... Pani rejentowa, oprócz mojej Jadwisi, miała jeszcze dwie zamężne córki i syna, widywała ich jeszcze w 1863 i 1864 г., chociaż przez Kratę więzienną.

Do Petersburga j achaliśmy w wagonie 2-ej klasy; żandarm umieścił się w tym samym przedziale. Ponieważ trzeba było opłacić bilet jego z naszej kasy, więc dla oszczędności przenieśliśmy się w dalszej podróży kolejowej do klasy 3-ej. Zatrzymaliśmy się na kilka dni w Moskwie, w hotelu zwanym Numerami Czełyszowa. Pozwolenie w kancelaryi gubernatora generalnego otrzymałem z łatwością; żandarm pozostawał w hotelu, jeśli wychodziłem bez żony; jeżeli zaś wychodziliśmy oboje, szedł za, nami drugą stroną ulicy, stosując się do otrzymanej od Kriegera instiukcyi, żeby nie następować na pięty, ale nie spuszczać z oka. Chciałem odwiedzić dawnych znajomych rodaków i Kapustina, któremu należała się odemnie wdzięczność za świadczoną mi życzliwość. Nie wiedziałem, że w ciągu dwu lat ubiegłych zachodziło przewartościowanie pojęć czy popędów liberalnych u Rosyan w stosunku do Polaków. Katkow obmyślał już swoje waleczne wystąpienie przeciw Hercenowi, nietykalnemu podówczas i potężnemu wydawcy »Kołokoła«. Kapustin, należący do redakcyi »Ruskiego Wiestnika«, nie odpowiedział na pismo, w którem wspomniałem o żandarmie moim, i nie przyjął, gdym się zameldował kartą wizytową. Inaczej zachował się Polak, profesor Piechowski: przyszedł do hotelu z gorącą przemową i hołdem dla »godnej małżonki« wygnańca; przychodziła też młodzież uniwersytecka, znająca moje nazwisko z tradycyi koleżeńskiej. Jakiś stary nieznany mi dawniej nauczyciel korpusu kadetów zaprosił nas na wieczorną herbatę i ugościł patryotyczną dyskusyą w gronie swoich przyjaciół. Zasłyszałem później, że był aresztowany, sądzony i skazany na ciężkie roboty. Nazywał się Marks.

Droga żelazna dochodziła wówczas do Niższego Nowogrodu. Tam naczelnikiem komunikacyj wodnych był inżynier Wejtko, przyjaciel Żylińskiego. Uprzedzony listem jego przyjął nas z największą możliwie usłużnością, bo wśród zamarzania rzeki Wołgi znalazł ostatni odchodzący statek parowy, który zabrał nas i przywiózł pomyślnie i bezpłatnie do Kazania. Od tego miasta dopiero zaczynała się podróż wozowa. Kupiłem tarantas wypróbowanej wytrwałości na przestrzeni 6-u tysięcy wiorst przebytych i kazałem podprzęgać trzeciego konia do dwuch, opłacanych przez żandarma. Po grudzie przy 18 stopniach mrozu, ale przy słonecznej pogodzie, w galopie nieustannym, z małemi przygodami od nieuwagi woźniców Tatarów, dojechaliśmy we cztery dni do Ufy. Tu spotkała nas niespodzianka: gubernator Aksakow powiedział mi, że uzyskał od gubernatora generalnego, Bezaka, przeznaczenie do Orenburga dla nas na miejsce zamieszkania. Skargę na znużenie długą podróżą załatwił zapewnieniem, że będziemy mieli do przebycia tylko 550 wiorst doskonałej drogi.

Po trzydniowym wypoczynku i pogawędce z kilku osiedlonymi już wygnańcami, pomiędzy którymi znajdował się energiczny i dowcipny kanonik Bojarski, proboszcz z dyecezyi lubelskiej, podobno z Krasnostawu, puściliśmy się znowu w drogę, przeprowadzeni troskliwie na łodzi przez zamarzającą rzekę Białą pod okiem samego policmajstra z tarantasem i całym 18-pudowyn bagażem. Wjechaliśmy wkrótce do Baszkiryi. Na jednej stacyi pocztowej przyszedł do nas poczthalter pułkownik Dawletszyn, zaciekawiony asystencyą żandarma. Oświadczył się z sympatyą, porównywując dolę swojego kraju z nosami Polski. Odwiedzał nas później i w Orenburgu. Gdyśmy dojeżdżali do miasta, wyszedł pogrzeb z bramy miejskiej, która była pozostałością dawnej fortecy z czasów Pugaczewa, Pomyślałem, ukrywając tę myśl przed żoną ; że spotyka nas wróżba nieszczęścia.

Nie myliłem się, w Orenburgu bowiem rozsnuło się długie pasmo naszych nieszczęść i cierpień.

Pierwsze wrażenia jednakże były dość mile. Zaledwośmy zajęli numer w hotelu "Antona", zapukali zaraz do drzwi dwaj Polacy, Żegota i Łukaszewicz, ofiarując swoje usługi. Byli to urzędnicy, przebywający tutaj z własnej woli - dla chleba; mówili zepsutą polszczyzną, ale zachowali serca polskie, które zbudziły się u nich na widok żandarma naszego. Zapraszali tak usilnie, żeśmy poszli do nich zaras po rozpakowaniu tłomoka z ubraniem. Dzięki ich radom, wynajęliśmy dogodny lokal o dwu pokojach z przepierzeniem, tworzącem pokój trzeci i z kuchnią w suterynie, kupiliśmy niezbędne meble i sprzęty, znaleźliśmy kucharkę. Z przyjemnością przekonałem się, że moja żona, oczytana w beletrystyce polskiej i francuskiej, umie też doskonale przyrządzać obiady podług przepisów przywiezionej w walizie «Kucharki Litewskiej«, arcydzieła pani Zawadzkiej. Zaprosił się na stołownika Maciulewicz, rządca domu i budowniczy miejski, kształcony w Akademii Sztuk Pięknych petersburskiej. Dla mnie cennemi cię stały jego wiadomości, czyli raczej ogólnikowe pojęcia o używaniu farb akwarelowych. Przewidując długą bezczynność w dotychczasowym zawodzie swoim, powziąłem zamiar zwalczać nudę próżniactwa malarstwem, a dawniej w gimnazyum i szkole niedzielnej Stroganowskiej uczyłem się tylko rysunku kredką, i to nie z natury, lecz z wzorów. Cóż dziwnego, żem nadaremnie trudził się nad wynalezieniem farby cielistego koloru, zamalowując kilkadziesiąt twarzy szkicowo nakreślonych. Otóż Maciulewicz wytłumaczył mi, że kolor cielisty otrzymuje się przez skojarzenie blików z półtonami i cieniami różnych kolorów. Zastosowałem tę naukę na portrecie proboszcza ks. Januszkiewicza, który był łaskaw pozować mi cierpliwie i wyszedł z pod mego pendzla podobny, rumiany, ale skarykaturowany, bom posiadał zdolność chwytania podobieństwa, ale byłem niedokładny w rysunku.

Przedstawiłem się Bezakowi. Powiedział mi, że powinienem pracować w jakiemś biurze rządowem, bo tu potrzebni są ludzie wykształceni, zachowywać się spokojnie, nie robić demonstracyj - zresztą coby tu było do robienia! I odszedł, machnąwszy ręką. Poszedłem do dyrektora jego kancelaryi i powtórzyłem słowa generała, lecz me widziałem przychylnego wrażenia, więc poprosiłem tylko o wstęp do biblioteki z pomyślnym skutkiem.

Ksiądz proboszcz oznajmił mi, że istnieje spora biblioteka w kościele, po dawnych w wygnańcach, nieuporządkowana. Podjąłem się sporządzenia katalogu. Znalazło się kilkanaście dzieł historycznych - najwięcej Capefigue'a.

Orenburg - siedlisko administracyi rozległego kraju, zwany miastem generałów (gienieralskij gorod) liczył ze 40.000 ludności różnoplemiennej i różnowarstwowej: Kozaków, Tatarów i Wielko Rosyan handlujących lub urzędujących w Zarządach: Baszkirskim, Kirgizkim, Wojskowym, gubernialnym etc. Jako ludność niestała, ukazywali się koczujący Kirgizi, półosiadli Baszkirowie, kupcy z Chiwy, Buchary etc. Warstwa inteligencyi europejskiej była cienka, a skupiała się w śródmieściu, nie dosięgając przedmieść czyli t. zw. słobódek: więc rychło dowiedziała się o przybyciu ex-profesora gimnazyalnego. Otrzymałem zaraz tyle zamówień na lekcye prywatne, żem obliczał swój dochód miesięczny na rubli 70, które wystarczały na zaspokojenie potrzeb domowych. Mogliśmy nawet urządzić przyjęcia tygodniowe dawniejszym obyczajem z herbatą i kolacyą gorącą, acz skromną. Do grona znajomych przybyli: aptekarz i lekarz ze szpitala wojskowego, kilku oficerów Polaków, audytor wojskowy, wszyscy żonaci. Obcowanie towarzyskie z nimi było niełatwe z powodu różnicy w usposobieniach umysłowych, ale pociągało pobratymstwem plemiennem, żywiej odczuwanem wśród obcego otoczenia, i doznawanymi objawami ich życzliwości.

Na szarem tle tak uregulowanego bytowania pojawił się pierwszy błysk piorunowy w końcu stycznia, czy w lutym 1863 r. - wiadomość o wybuchu powstania zbrojnego w kraju naszym. Z zapartym oddechem wyszukiwałem w cenzurowanych gazetach informacyi lub chociażby poznak co do organizacyi wojskowej, sił bojowych, zasobów finansowych etc. Wobec trudności rozwiązywania takich zadań i grozy potężnego nieprzyjaciela pragnąłem, aby każdy Polak, bez względu na poglądy stronnicze, na przekonania polityczne, na przesądy klasowe, zaciągał się do służby powstańczej, albo na żołnierza, albo na cywilnego urzędnika, albo przynajmniej na kontrybuenta, gdyż w razie przegranej wróg mściwy i bezlitosny zgotuje zagładę narodowi polskiemu. Jakże przerażająco brzmiała depesza o wyparciu dyktatora Langiewicza za granicę austryacką, a na sprawdzenie i wyjaśnienie tego faktu trzeba było czekać sześć tygodni, bo Wołga swymi wiosennymi przewrotami przerywała komunikacyę pocztową z Europą! Sprawdziły się (niestety!) najgorsze wieści, i objawiły się widomie skutki klęsk partyzantki nasamprzód w kolonizacyi Orenburga wygnańcami. Stwierdzała się przestroga Aleksandra II: »Je saurai sevir«.

Przybywali mężczyźni i kobiety wszelkiego wieku, stanu i wykształcenia: szlachta zagonowa ze spalonego do szczętu zaścianka Szczuki (na rozkaz Murawjewa, który zluzował w Wilnie Nazimowa i osadził swego syna w Kownie na posadzie Kriegera, a Skworcowa w Grodnie); 20-letni syn magnata polskiego, Jan Brzozowski, który po matce swojej, Elizie hr. Zamoyskiej, odziedziczył skromność i oszczędność dla siebie, a hojność tajoną dla drugich, dla udręczonych niedostatkiem; Aleksander Szumowski z żoną i matką-staruszką, nauczyciel gimnazyalny z Kijowa, wsławiony tam pedagog, specyalista geograf i nienasycony czytelnik gazet dla kombinacyj teoretyczno-politycznych; pani Ottonowa Weyssenhofowa z młodą siostrzenicą, panną Zabielską; pan Zaleski niejaki, dziedzic na Pietruszkach, który przyjechał z żoną we własnej karecie i rozwinął talent niepospolity zaciągania pożyczek niespłacalnych; Kostrowicki Adam bez żony, która została w powiecie Dzisieńskim, jako pełnomocniczka do zarządzenia majątkiem ziemskim trzech braci, i wykwitowała ich małemi sumkami, wychodząc za mąż za Rosyanina, szlachcic twardy, ale uczuciowy i uczciwy; wiele młodzieży, skazanej przeważnie z ławy szkolnej na żołnierzy szeregowych do batalionów orenburskich - pomiędzy nimi żyd, patryota polski, powstaniec «z lasu«, nazwiskiem Senator, dwuch książąt Czetwertyńskich, braci rodzonych, i Bronisław Werner, który niebawem doczekał się 60-letniego ojca, ziemianina, przywiezionego na mieszkanie, ale zabranego wkrótce na odwach skutkiem wytoczenia mu nowej sprawy o żywienie oddziału powstańców; starzec Muszyński, dyrektor wydziału w Komisyi Przychodów i Skarbu, wysoki urzędnik, pobierający połowę pensyi; młody bankier, Józef Rawicz; ziemianin z Wołynia, Antoni hr. Dunin, z żoną i dwiema córeczkami; redaktor Kurjera Warszawskiego, Kucz, mecenas Wincenty Majewski, małżonkowie Krysińscy i inni jeszcze, których nie wyliczę. Znaliśmy się wszyscy, grupując się jednak w kilka stronnictw: arystokratyczne, demokratyczne, kapitalistyczne i gołogolskie, a wreszcie wedle pociągu psychicznego. Taki pociąg zbliżył nas najściślej z Zarembami.

Pewnej niedzieli w kościele zauważyliśmy nowoprzybyłą młodziuchną parę. Po nabożeństwie ta para zastąpiła nam drogę i zaprezentowała się: on jest porucznikiem, przeniesionym z artyleryi do batalionu orenburskiego za nieprawomyślność polityczną; ona - warszawianką i małżonką jego od kilku tygodni. Prosili o znajomość. Chętnie. Zaprosiliśmy do swego mieszkania, a potem, nie czekając nawet pół godziny, obowiązującej podług monarszych ceremoniałów, rewizytowaliśmy ich i osiągnęliśmy doskonałe porozumienie: »Edzio«, o ile nie chodził na odwachy na służbę wartowniczą, malował akwarelą. Miał wprawę we władaniu pendzlem, nabytą w korpusie kadetów przy malowaniu planów, ale, zabierając się do figur lub widoków, podkładał cienie tuszem. Zawarliśmy przymierze, udzielaliśmy sobie wzajemnie spostrzeżeń i, podwajając tym sposobem swe siły samouckie, wkroczyliśmy na drogę, jaką przebyła sztuka europejska od czasów Giotta do połowy XIX w. Obfitą skarbnicę tajników artystycznych stanowiły dla nas szkice akwarelowe dobrego malarza, Czernyszewa, i wykonany przez niego portret olejny generała Perowskiego. Posiedliśmy sekret półtonów i cieni, odważyliśmy się na malowanie farbami olejnemi.

Odmianę w trybie życia naszego prywatnego sprawiły oczekiwane i urzeczywistnione dnia 20 sierpnia (2 września) 1863 r. urodziny niemowlęcia - Wandzi. Przeprowadziliśmy się zawczasu z ulicy Nieplujewa (założyciela korpusu Kadetów) na Wodianą z trzech pokojów większych do 5-u malusieńkich, cenionych tak samo na 10 rubli miesięcznie; żona była zdolną i karmić, i niańczyć, i prać pieluszki. W parę miesięcy potem nadarzyła się nam niańka, przywieziona niedawno z Litwy; spodziewaliśmy się, że nucone nad kolebką piosnki polskie ubezpieczą słuch dzieciny od nacisku dźwięków z obcego otoczenia. Maryanna dobrze wyśpiewywała o babulce rodu bogatego z przyśpiewką «szrydy-rydy-mach-ciach-ciach rodu bogatego«, ale była niecierpliwa i niesumienna. W naszej nieobecności dała dziecku stoczyć się na podłogę z łóżka. Następstwem wstrząśnienia czy uderzenia główki było zapalenie mózgu. Ciężka choroba trwała cztery miesiące; w czuwaniu nocnem dopomagać nam Duninowa, matka chrzestna, i Rawicz. Najwięcej wszakże zdziałał umiejętnością i troskliwością swoją zacny lekarz Humborg, który leczył wszystkich wygnańców gorliwie i bezpłatnie, bo sam był dawniejszym wygnańcem z Kijowa za Brynkeniadę »czyli rzecz o barbarzyństwie Brynkenowem i onegoż w amfiteatrze mordowzięciu«.

Tejże zimy zmarł mój ojciec, i uwięzioną została matka mojej żony. Proces jej zakończył się skazaniem na ciężkie roboty w Syberyi z konfiskatą mienia, a ponieważ majątek ziemski był zapisany na wspólną własność z mężem, Jurewiczem, więc jego połowa była wzięta pod sekwestr do czasu rozgraniczenia. Starzec postanowił towarzyszyć uwielbianej nie tylko przez niego, ale i przez wszystkich skazańców matronie oboje tedy znosili udręczenia etapów, aż, zatrzymawszy się w Kazaniu w »Peresylnej turmie», zarazili się tyfusem więziennym. Śmierć rozdzieliła ich tylko na dwa tygodnie. Mieli przy sobie wychowankę; tę sprowadziliśmy do Orenburga, nie przewidując, że będzie nas tyranizowała kaprysami i histeryą, która wywoływała ataki choroby św. Walentego. Wcześniej umarła matka moja, przygnębiona licytacyą na rynku w Mińsku powozów, cugów, ubrań, mebli z pałacu Świętorzeckiego, który własnym kosztem i staraniem uzbroił oddział powstańczy.

Rozumie się że ciosy takie spadały nie na jedną nasza rodzinę. Wszyscy moi koledzy i mnóstwo znajomych znalazło się z tej lub owej strony gór Uralskich. Dowiedziałem się, że Konrad Chmielewski jest przywieziony do miasta powiatowego Wierchnieurałska. Na powitanie posłałem mu nowiny, zaczerpnięte z francuskiej gazety o utrzymujących się jeszcze w polu podczas zimy partyach powstańczych, szczególnie Haukego-Bosaka. Podpisałem się swymi inicyałami: Т. К. Теn list przyszedł jednocześnie z rozkazem otwierania bez ceremonii korespondencyi naszej, wygnańczej. Wykonał to naczelnik powiatu (isprawnikj i... przeraził się. Przy wątłej wiedzy historycznej zawnioskował, że ma w ręku pismo samego Tadeusza Kościuszki. Odkrycie takie wraz z dokumentem autentycznym posłał do t. zw. «Trzeciego Wydziału« czyli zarządu korpusu żandarmów. Tam przecież wiedziano, że Kościuszko nie żyje od dawna, więc odesłano list mój do gubernatora cywilnego, a ten, przyjechawszy do Orenburga, wręczył policmajstrowi, który poznał charakter pisma, przywołał mnie, obrzucił napomnieniami i groził wywiezieniem do Baszkiryi. Scena zakończyła się polubownie: ja upomniałem się o grzeczność, policmajster (Fiodorow) zwrócił mi list z łagodną radą, aby podobnych na przyszłość nie pisywać. Był mi życzliwym, bom dawał lekcye jego dzieciom - za opłatą normalną i rzetelnie uiszczaną.

Nie było już pobudki do udzielania nowin wojennych, kiedy powitanie upadło ostatecznie. Udzielaliśmy sobie wzajemnie chyba samych wieści ucisku, niedoli, nieszczęścia, przynoszonych przez druid i korespondencyę prywatną. Zdarzały się pomiędzy nami wypadki samobójstwa z rozpaczy. Rosyanin gardzi słabym, poniewiera go: więc srożył się i nad krajem pokonanym i nad nami, bezbronnymi jeńcami. Latem 1864 r. wybuchła w Rosyi wschodniej epidemia pożarowa. Gazeta »Gołos«, przechowująca jeszcze przez czas jakiś nastrój liberalny, zamieściła głęboko liberalny artykuł o podpalaniu dla rabunku i przez zemstę; przytoczyła nawet wy rażenia ludowe, upiększające zbrodnię: puścić czerwonego koguta (pustit' krasnoho pietucha). Ale pospólstwo upatrzyło wówczas sprawców pożogi w Polakach i groziło, że gasić nimi będzie płomienie. Opowiadano, że w spalonym do szczętu Symbirsku wrzucono kilku do ognia. W jesieni Bezak wezwał nas wszystkich do pałacu rządowego i miał mowę tej treści, że jeździł do Petersburga, gdzie dał o nas dobre świadectwo cesarzowi, ale w ciągu powrotnej podróży słyszał wszędzie oskarżenia Polaków o podpalenia. To zmusza go do zapowiedzi, że przy pierwszym pożarze, jakiby się zdarzył w Orenburgu, roześle nas do wsi baszkirskich, »ponieważ - dodał z powagą filozofa - miasta rosyjskie nie na to są zbudowane, abyście wy je palili«. Odezwał się Kostrowicki z protesiacyą, lecz nie był słuchany. Po wyjściu z audyencyi ułożyliśmy i podpisali prośbę, aby na koszt nasz wynajęto dom taki, w którymbyśmy się wszyscy zmieścili; poddamy się aresztowi; niech nas pilnują straże: ale niech tym sposobem cześć nasza nietykalną pozostanie. Prośby nie przyjęto, ale i groźby nie wykonano, chociaż bywały pożary nieuchronne w tem mieście z domami po większej części drewnianymi, szczególnie na Słobódkach, przy nieostrożnem nastawianiu samowarów i rozwielmożnionem pijaństwie w święta. Podejrzliwość względem Polaków nie ustawała jednakże. Przekonałem się o tem z następnego faktu. Mieszkaliśmy przez kilka miesięcy w domu oficera kozackiego, Nagajewa. bardzo ugrzecznionego i do stosunków towarzyskich pochopnego Złożył nam wizytę z żoną swoją, zaprosił nas na jakąś uroczystość familijną, prezentował swoim gościom po przyjacielsku. W zimie, przy mrozie 30-stopniowym, wybuchnął pożar w przyległej posesyi. Dla mnie był to wypadek przerażający, ponieważ żona przed kilku dniami powiła synaczka. Nie wiedziałem, czy mam wynosić ją na mróz z łóżkiem, czy w kołdrze i futrze. Szczęściem śnieg nie dopuścił ognia do naszego podwórza. Aliści nazajutrz przychodzi Nagajew do mnie; opowiada, że pod parkanem znaleziono jakąś paczkę z materyałami palnymi i przepraszał mię, że doniósł o tem policyi. Cóż znaczyły te przeprosiny? Nie chciał mi powiedzieć wyraźnie, ale ja wypowiedziałem mu znajomość i mieszkanie. Wyprowadziłem się jak tylko pozwoliło zdrowie położnicy, zachwiane mylnem zażyciem lekarstwa, chorobą i śmiercią noworodka.

Minister oświaty w Petersburgu powziął innego rodzaju obawy i podejrzenia: że Polacy przez nauczanie dzieci wzniecą w Rosyi pożar buntu i rewolucyi; więc okólnikiem zabronił im zajęć pedagogicznych. Na razie nie znalazł posłuchu w Crenburgu. Isiejew, szlachcic, właściciel dużych dóbr ziemskich, spokrewniony z dygnitarzem Timaszewem. ożeniony z córką prezesa zarządu kirgizkiego gecerał-lejtnanta Ładyźeńskiego, oświadczył mi, że nie przyznaje ministrowi prawa kierowania nauką jego dzieci, i prosił, abym nadal prowadził swoje wykłady. Nie usłuchał też policmajster, wyrozumiawszy, że Bezak nie podziela takich szykan. Ale gdy nastąpił wyjazd Bezaka do Kijowa, a przyjazd na jego miejsce Krуżanowsкiego, gubernatora wojennego z Warszawy, stosunki nasze zmieniły się nagle. Urzędnicy na pierwszej prezentacyi usłyszeli pogróżkę, że każdy dostanie dymisyę, kto Polaka przyjmie na nauczyciela; aptekarz (Keller) otrzymał rozkaz, aby wydalił farmaceutę Zołkiewskiego. Pozbawiony skromnego zarobku biedak poszedł z lamentami do rozkazodawcy i zapytał, z czegóż ma żyć. Kryżanowskij bez namysłu odpowiedział: "Żyj pan z czego chcesz" (żywitie czem chotitie), i odszedł precz od niego.

Straciłem całą klientelę swoją, która składała się właśnie z urzędników po wyjeździe Isiejewa do Petersburga Stałem się dla nich zapowietrzonym siewcą nieszczęść. Przy spotkaniu przechodzili na drugą stronę ulicy, żeby nie poznać mnie i nie skompromitować się ukłonem. Kupiec, który sam zaproponował wydawanie towarów spożywczych na książeczkę, cofnął kredyt, gdy należność dochodziła stu rubli. A z kraju nie mogliśmy już otrzymać żadnego zasiłku, gdy rodzice żony mojej męczyli się i umierali, pozbawieni majątku, i po mojej matce przysłane mi kilkaset rubli zaledwo. Umyśliłem zdobyć nowe pole zarobkowania - pendzlem, sztuką s Losowaną do fotografii.

Wielkiem powodzeniem cieszył się w mieście fotograf Hescheles, mianujący się Węgrem Żyd węgierski. Poznałem się z nim i po kilku sympatycznych rozmowach w języku niemieckim zaproponowałem swoje usługi do koloryzowania portretów. Przyjął propozycyę w tej formie, że będzie przyjmował obstalunki i pobierał po rublu od sztuki na mój rachunek od amatorów, ale trzeba, żebym dał mu kilka okazów mojego kunsztu i zawiadomił publiczność przez ogłoszenia, rozlepione na ulicach. Wynalazłem oryginalny sposób koloryzowania fotografii punktami farb wodnych na powierzchni alluminowej oraz farbami olejnemi z pod spodu po nadaniu przeźroczystości papierowi woskiem rozgrzanym. Zrobiłem 4 kartki i jeden większy owalny portret, sprawiłem wielkim kosztem w stosunku do małych funduszów moich ramę rzeźbioną i oszkloną, zaniosłem do Heschelesa, wydrukowałem ogłoszenia i opłaciłem roznosiciela. Nadaremnie jednak wyglądałem zamówień. Wstępowałem do pracowni z zapytaniem, lecz otrzymywałem odpowiedź: Nein, es reizt Nieinanden. Ale jednej niedzieli byłem świadkiem humorystycznej dla innych, dla mnie zaś wielce przyjemnej sceny z subjektem kupieckim (prykaszczykiem), który, zbliżywszy się do ramy, doznał widocznie powabu jej i zapytał: ile kosztuje koloryt? Hescheles powiedział, że rubla - »Połtinnik!« powiada kupczyk. - Nie, odpiera Hesclieles. »75 kopiejek« - Niemożna! »Nu, tak piszy« (t. j. maluj!), powiada kupczyk i siada. To było niepotrzebne. Obiecano mu wydać kolorowany portret nazajutrz. Uradowany pobiegłem do domu dla wykonania roboty i spodziewałem się, że upiększony brodatyasz roztrąbi sławę moją na rynku i sprowadzi tłumy kamratów prykaszczyków. Mylne nadzieje. Nikt się nie zgłaszał. W parę miesięcy dopiero dowiedziałem się od kogoś życzliwego, że Hescheles w jego obecności odradzał koloryzowanie, a na ponowne żądanie wręcz odmówił przyjęcia obstalunku.

Przedsiębiorstwo moje zostało zaprzepaszczone gruntownie: wszak w ogłoszeniu podany był tylko jeden adres Heschelesa! Odebrałem od mego ramę okazową i zawiesiłem ją na ulicy między oknami własnego mieszkania, ale to mieszkanie 2-pokojowe, 6-rublowe, położone było w suterynie, przy drugorzędnej ulicy. Zalecało się korytarzem, który je łączył z mieszkaniem przyjaznej nam rodziny Łyki, naczelnika lasów rządowych w czterech guberniach. Nastał dla nas okres najtrudniejszy: zwalczania klęski głodowej. Dawniej, po przyjeździe do Orenburga wzgardziłem był wydawaną od rządu zapomogą: dopiero po zakazach zarobkowania zażądałem tej zapomogi od policmajstra. Przyznano mi podług taksy szlacheckiej 6 rb. na osobę moją, 6 na żonę i 3 ruble na dziecko, razem 15 rubli miesięcznie, które wystarczyć na niezbędne potrzeby nie mogły. Braliśmy z klubu jeden obiad za 12 rb. miesięcznie, zaoszczędzając jakieś grosze na mleko, bułki, cukier, herbatę, światło. Pan maitre d'hotel klubowy lekceważył takich stołowników i po niejakim czasie zaczął nam przysyłać na pieczyste »kurgaszka«, t. j. baraninę miejscowej rasy z przykrym odorem »kurdiuków«. Moja niewiasta, pokonywająca wszelkie braki, uciski i trudy z niezmąconą pogodą umysłu i doskonałą sprawnością muszkułów, nie godziła się wszakże na obrażanie zmysłu i smaku: kurgaszka tedy nie tykała i działu swego z najważniejszej potrawy wyrzekała się. Ostatecznie znalazła się taka rada, żeśmy zamówili jadło u feldwebla wojskowego - dwa obiady 5-rublowe, prostacze, ale z wyłączeniem kurgaszka.

Chociaż o przyjmowaniu gości nie było mowy zupełnie (po stopniowem redukowaniu poczęstunków), groźnie przecież wysuwała się codzienna kwestya: czem zaspokoić deficyty budżetowe? Do finansisty Muszyńskiego, który część pensyi swojej obracał na wypłaty bankiera Rawicza, a nas odwiedzał dość poufale, poniosłem oblig, po rosyjsku prawomocnie spisany ("sochrannaja zapiska") na zastaw za pożyczkę 250 rb. w gotowiznie. Odmówił. To mię onieśmieliło do innych bogaczy; nasz »ogół« znajdował się w podobnych opałach. Wypadło zabrać znajomość z lichwiarzami. Wskazano mi żołnierza Żyda, który pożyczał na zastawy. Przychodził do nas, zabierał srebrne łyżki, imbryk i coś złotego, dawał stosunkowo wysoką wedle jego szacunku sumę i pobierał 8% miesięcznie z góry. Po odebraniu pożyczonej kwoty zwracał zastaw rzetelnie i miał zawsze kilka życzliwych oświadczeń na ustach. Jakkolwiek drogo kazał opłacać uczynność swoją, wyznaję wdzięczność, że uratował parę razy rodzinę moją od śmierci głodowej.

Latem przybywała męczarnia klimatyczna: nieznośne upały przy suszy. Miasto obumierało; zamykały się wszystkie okiennice; po zachodzie słońca dopiero wychodziliśmy za rzekę Ural na brzeg azyatycki do »Roszczy«, t. j. gaju, zajmującego parę włók, zasadzonego podobno na rozkaz Katarzyny II. Ale i w nocy na otwartem oknie termometr wskazywał 24° R. Z upału wytwarzały się choroby dziecinne i febry, okropne dla dorosłych. Śmiertelność też była większa od znanej w naszym kraju. Pomarły córeczki jedynaczki u Łyków i u Szumowskich. Step stawał się posępną szarą równiną, gdy słońce spaliło trawę. Nie wolno nam było wyjeżdżać z miasta chociażby na kilkugodzinną wycieczkę, czego pilnował specyalny urzędnik policyjny Ulman, odwiedzający nas często w mieszkaniach. Suma tylu fizycznych i socjologicznych cierpień takie wywierała działanie, żeśmy uznawali Orenburg za piekło lub za piec Antychrysta.

W roku 1885 czy 1866 wyszedł manifest dla skazanych wyrokami sądowymi, pozwalający na przenoszenie się do bliższych gubernij. Wystąpiłem z prośbą o tranzlokacyę do Tweru; od powiedziano mi, że jestem zesłańcem administracyjnym: więc z manifestu korzystać nie mogę

Ratowałem się od rozstroju psychicznego malarstwem. Przestudyowałem traktat perspektywy Tenaud'a, a ponieważ znałem geometryę elementarną (gimnazyalną, więc mogłem na tem polu prześcignąć każdego pospolitego, do matematyki nie uzdolnionego artystę. Zacząłem układać szkolę rysunku z tekstem rozumowanym. Malowałem gmachy orenburskie: Karawan-Seraj, pałac generalnego gubernatora z górą i mostem przez Ural. Namalowałem olejno wnętrze kościoła z dużą liczbą osób trafnie sportretowanych. Te zażądały kopij dla siebie na pamiątkę: fotograf wojskowy Chitryn zrobił kilkanaście egzemplarzy, które ja rozprzedałem po 4 ruble, z dobrym dla siebie zarobkiem. Zdarzały się czasem zamówienia na fotografie kolorowane i na portrety akwarelowe. Najwidoczniejsze zaś zadośćuczynienie za pogardliwy sąd Heschelesa.

O mojej wystawie wymierzył mi oficer żandarm Kondyrew, jeżeli się nie mylę co do nazwiska, bo, zatrzymawszy się dłuższą chwilę pod ramą okazową na ulicy, uczuł jakiś powab »Reiz« zaprzeczany przez Heschelesa), wszedł do mieszkania i prosił mnie o lekcye malarstwa olejnego. Zgodziłem się z obawą, żeby to nie była zasadzka do ataków politycznych. Ale obawa była płonna. Lekcye odbywały się bez żadnych rozmów śledczych dwa razy na tydzień przez jakieś pół roku; pobierałem za nie po dwa ruble i w końcu, gdy pan oficer wyjeżdżał gdzieś na inną posadę, kupiłem od niego farby i stalugi porządne za pół ceny.

Lubo nie stałe i nie wielkie przychody takie - w sumie ogólnej według starannie prowadzonej książeczki rachunkowej wynoszące 560 rubli - wyzwalały mię przecież ze szpon lichwiarskich. Nieraz przychodziła mi z pomocą przyjaźń ludzka. Szumowski ofiarował mi swoją portmonetkę, dość zasobną, ponieważ przejął moje lekcye, otrzymawszy za staraniem teściowej Roszkowskiej wyjątkowe pozwolenia z Kijowa, od Bezaka. Brałem od niego po 2, albo po 3 ruble, a doszedłem do 92. Zaremba, żeby się wyzwolić z batalionu, poda i się jako ochotnik do stepu na wyprawę pod Taszkent etc. Podjął się przytem dostaw jakichś i zarobił 2.000 rubli, a nadto otrzymał order i pożądaną dymisyę. Przejeżdżając przez Orenburg do Warszawy, pożyczył mi 200 rb. na kilka miesięcy. Zarobiłem 50 rb. od aptekarza rządowego Rosenberga, pisząc dla niego obronę prawną w sprawie o jakieś nadużycia.

Zaczął się nareszcie rozjaśniać nad nami chmurny widnokrąg. Brat mojej żony, Kazimierz Jurewicz, powrócił z Belgii do Kowna i odzyskiwał stopniowo majątek z pod sekwestru. Pierwszą troską jego było spłacenie obligu, wystawionego przez ojca. Drugi szwagier, Ludwik Kulwieć, doprowadził do końca proces z hr. Kossakowskim, ciągnący się przez lat około 30-tu, i przysłał należną mojej żonie część otrzymanej sumy 1.500 rb. Było więc z czego spłacić kupca i Szumowskiego i parę innych kwot. Po wyjeździe Łyków przeprowadziliśmy się do wygodniejszego mieszkania na ulicy Wodianej, wzięliśmy kucharkę (Lubow') z dziewczyną (Połą), która się przywiązała do nas szczerze i pomagała w niańczeniu Wandzi, nauczywszy się rychło mówić po polsku. Przyjęcia wznowiły się skromne, bez obżarstwa, ale ożywione rozprawami o literaturze, odradzającej się w Warszawie..., no, i o sprawach krajowych.

Przy orzeźwionym umyśle ozwały się dawne rojenia o historyi. Pamiętając doświadczenia i spostrzeżenia, zebrane w gimnazyum kowieńskiem, uczułem potrzebę napisania dla uczniów gimnazyałnych podręcznika, wyświetlającego splot wysiień zbiorowych i oddziaływanie wzajemne wszystkich narodów Starego Świata, sam zaś dla siebie chciałem nauczyć się lepiej historyi narodów istniejących, wykładanej w uniwersytecie moskiewskim zaledwo w kilku małych i luźnych fragmentach. Zacząłem od wieków średnich. Naturalnie, o pracy samodzielnej, źródłowej w Orenburgu niepodobna było pomyśleć. Możliwą była tylko kompilacya z własnem ugrupowaniem materyału i mniej więcej udatną stylizacyą wykładu. Z biblioteki kościelnej i z przywiezionych w walizie własnych książek wybrałem cztery dzieła za podstawę do piątego, swojego. Rozkładałem je na krzesłach przy sobie, a żona zasiadała przy stole, gdyż ofiarowała się na sekretarza i pisała za dyktandem mojem. Doskonale sprawowała swój urząd [6]: pisała czytelnie, kształtnie i bez najmniejszych pomyłek, nawet w wyrazach cudzoziemskich, które kopiowała, me rozumiejąc znaczenia i pochodzenia.

Tak upływały powszednie wieczory, dnie zaś schodziły mi przy sztalugach, bom zamierzył odmalować na wielkim obrazie (2.00 X 1.00 m.) całą etnografię kraju orenburskego: Tatarów, Baszkirów, Kirgizów z ich namiotem wojłokowym (»kibitką«), Chiwańczyka na małym, ale silnym osiołku, całą ambasadę bucharską, której przypatrzyć się miałem sposobność, mieszkając pod jej lokalem w onej suterynie, i Rosyan, załatwiających z nimi interesy handlowe na rynku obszernym bardzo, zwanym »Mienowoj Dwor«. Szkice z natury robiłem, wyjeżdżając tam omnibusem 3-kopiejkowym na kilka godzin przedpołudniowych latem z niemałem utrudzeniem; pot i kurz zmywałem w rzece Uralu, wracając do miasta.

Tymczasem rozwinął się ruch ulgowy w naszej gminie wygnańczej. Dawały się już wyjednać przenosiny, albo i wyzwolenia. Przybył z Wierchoturja Butowtt, niepospolity spekulant, który twierdził, że z 6-u rubli można nie tylko wyżyć, ale i coś zaoszczędzić każdego miesiąca. Podobno dokazał tej sztuki, urządziwszy kolonię dla współtowarzyszy z gospodarstwem składkowem i rozdzielaniem proporcyonalnie kosztów, a z czyszczeniem butów za oddzielną opłatą, przy wszelkiem poszanowaniu honoru szlacheckiego. Przyjechał z Tobolska hr. Maryan Czapski z rękopisem znakomitej swojej »Historyi Konia«. Był pozbawiony majątku osobistego i praw stanu, ale w papierach urzędowych napisano mu tytuł nielegalny: »bywszyj graf«, co pobudziło Krуżakowskiego do wymyślenia dowcipnej szykany: wyznaczył mu miejsce pobytu w Troicku, mieście powiatowem tej samej guberni:, ale za góralami Uralskiemi, w sąsiedztwie z gubernią Tobolską. Przytem kazał zapłacić 128 rubli kosztów pocztowych za siebie i za żandarmów eskortujących, a w razie niezapłacenia odbyć 800-wiorstową podróż etapem. Nie miał takiej sumy w pugilaresie wywłaszczony pan Kiejdan, bo z dóbr zmarłej żony wołyńskich pobierał małe dożywocie, żeby nie zubożyć dzieci. Byliśmy wówczas taił zamożni, że ja, chudy pachołek, mogłem ofiarować ex-magnatowi natychmiastową pożyczkę i wyprawić go uczciwie po tygodniowym wśród nas pobycie.

Nadchodzących coraz częściej pozwoleń powrotu Kryżanowskii nie mógł przeinaczać: więc wyjeżdżali najprzód koroniarze do Warszawy, potem Dunin, któregośmy odprowadzili gromadą aż do przewozu na rzece Sakmarze, pijąc obficie strzemiennego, Brzozowski na Podole, zostawiwszy fundusz wystarczający na żywienie smakosza sąsiada, któremu skonfiskowano majątek ponętny dla jakiegoś dygnitarza rosyjskiego. Nareszcie przyszedł manifest wierzbołowski z dnia 17 maja 1867 г., który obejmował wszystkich wygnańców administracyjnych. Pozwalał im wyjeżdżać do kraju, wszakże nie do gubernij zachodnich, lecz do Królestwa polskiego kongresowego. Nam przeto nie wolno było zamieszkać ani w Kownie, ani w Mińsku, ani w Wilnie. Mniejsza o to! Pojedziemy chętnie do Warszawy. Pobiegłem do policmajstra, który był dobrym człowiekiem; usłyszałem z ust jego zapewnienie, że manifest będzie do mnie zastosowany, i troszczyłem się tylko o przyspieszenie procederów kancelaryjnych. Zabraliśmy się pośpiesznie do przygotowań podróżnych. Przylepiwszy na szybach okien karty z ogłoszeniem o sprzedaży mebli i naczyń, wyprzedaliśmy już połowę ruchomości, gdy Bronisław Werner ostrzegł nas, powziąwszy wiadomość od znajomego urzędnika, że jesteśmy wykreśleni z listy odjeżdżających. Straszny to był cios dla nas. Szczególnie żona doznała tak dojmującego ataku nostalgii, że nie zdolną była zapanować nad uczuciami i zmizerniała w ciągu dni kilku. Poruszyliśmy wszystkie stosunki i środki dla uzyskania innej decyzyi. Tenże Werner znalazł drogę "do stołu naczelnika" i poczęstował go datkiem 50-u rubli Ja wniosłem podanie z dowodzeniem, że muszę być więźniem administracyjnym, skoro przed paru laty nie zastosowano do mnie manifestu poprzedniego. Przyjaciele nasi: Szumowscy, Kostrowicki, Pożerski odroczyli swój wyjazd w oczekiwaniu końca naszej sprawy. Sześć tygodni trwał męczący stan wątpliwości. Nareszcie dowiedzieliśmy się we wtorek, że Kirgiz służbowy przywiózł z letniej rezydencyi tekę z podpisanym przez Kryżanowskiego rozkazem wypuszczenia nas. Wnet zawiadomiliśmy przyjaciół, że na czwartek, na godzinę 6 ranną będziemy gotowi do podróży. Jakoż wyjechaliśmy: panie z 4-letnią panną i dwoma panami w tarantasie wynajętym do Samary; ja z Szumowskim na bryczce pocztowej »perekładnej«« uszczęśliwieni na podobieństwo studentów, wyjeżdżających na wakacye. Aniśmy się obejrzeli na Orenburg, miejsce 5-letmch prawie udręczeń dusz i ciał naszych.

ROZDZIAŁ VI.
Wyzwolenie, pobyt w Piotrkowie, Warszawa.

Porównanie z wakacyami studenckiemi wypadło trafnie, bo wolności, swobody ruchów, pełni praw obywatelskich nie odzyskaliśmy. Jechaliśmy z »wilczym biletem«, to jest z takim paszportem, że, gdziekolwiek pokażemy go, zaraz brała nas w obroty policya. W Samarze zatrzymaliśmy się na kilkadziesiąt godzin, oczekując na statek parowy i nawiedzając więzioną tam jeszcze staruszkę Dalewską z córkami, z wdową Sierakówską; wysiedliśmy w Kazaniu dla obejrzenia owej »Peresylnej turmy« w której zmarli oboje Jurewiczowie, i dla zamówienia nagrobka kamiennego na ich mogile: ale w Petersburgu, w znanych mi poprzednio pokojach umeblowanych powiedziano mi na wstępie, że mogę zabawić tylko jedną dobę bez pozwolenia oberpolicmajstra. Był nim znany z Warszawy generał Trepów. Przyjął mnie grzecznie i odesłał do jakegoś urzędnika, który, porozumiawszy się z przewodnikiem, kazał mi wyjeżdżać przed upływem 24 godzin. Pojechałem do naczelnika Trzeciego Wydziału Kancelaryi J. C. Mości gen. Mieziencowa z prośbą nie tylko o prolongatę do dni trzech, ale i o pozwolenie na pobyt miesięczny u krewnych mojej żony w okolicy Wilkowyszek, w gubernii (nowej) Suwalskiej. Pozwolił, ale zatelegrafował tylko do Trepowa, zapominając o Suwałkach.

Obydwie siostry i mężowie ich przyjęli ras z rozczuleniem i pieścili tak, żeśmy wypoczęli i nacieszyli się ich rozkoszami po studencku. Niepokoił mię tylko meldunek wilczego biletu; Ludwik dowiadywał się w biurze naczelnika powiatu o pozwolenie moje - nie nadchodziło, a naczelnik znany był ze złośliwości. Pojechałem do Suwałk, do żandarmów. Pułkownik poradził, abym zatelegrafował sam do Mieziencowa, on bowiem nie śmie przypominać swemu zwierzchnikowi obietnicy niedotrzymanej. Zatelegrafowałem. Nadeszła odpowiedź zadowalająca. Wtedy przyjechałem do Wilkowyszek, żeby się zaprezentować wszechwładcy powiatowemu, Śmielskiemu. Rozmowa odrazu przybrała ton cierpki, aż musiałem powołać się na swoje prawo, co wywarło skutek podobny, jak w rozmowie nie gdyś z Eriegerem: oskarżenie mnie przed władzą wyższą, że obywatele ziemscy wyprawiali dla mnie obiady "z owacyami".

Przyjechaliśmy dc Warszawy pierwszy raz w życiu. Na dworcu zasiadał trybunał policyjny do wizowania paszportów. Zapytano mię, w jakim hotelu chcę stanąć, a gdy nie umiałem wymienić żadnego, podyktowano mi: numer 624, hotel Saski. Tam zajechać musiałem i stamtąd przemeldować się gdzieindziej, a ta ceremonia okazała się potrzebną dla rewirowych, przychodzących z wezwaniami i poleceniami policyjnemi. W biurze ober-policmajstra spisano ze mnie protokół i oznajmiono, że Hrabia Namiestnik gen. feldmarszałek Berg przeznaczył mi Piotrków na miejsce zamieszkania pod ścisłym dozorem policyjnym. Nowina ta zmartwiła mię, gdyż miałem szukać pracy w Warszawie, a w małem mieście prowincyonalnem jakież mogłem znaleźć zarobki i zasoby biblioteczne? Oświadczyłem, że oskarżenie jest zupełnie kłamliwe i że poddaję się śledztwu najściślejszemu. Powiedziano mi, że mogę się udać do władz wyższych. W liczbie 6-ciu tysięcy przybyłych wówczas Litwinów i Rusinów mojej kategoryi znalazło się mnóstwo życzliwych mi osób, które starały się dopomagać mi różny mi sposobami. Chodziłem od jednego do drugiego potentata, podałem prośbę do namiestnika na ręce jego adjutanta, podawali różne niby krewni moi wymowne wywody - wszystko nadaremnie. Po dwuch tygodniach bezowocnego szamotania się rewirowy odprowadził mię na stacyę drogi żelaznej warszawsko-wiedeńskiej, a policya przesłała papier dc Piotrkowa o moim wyjeździe, nota bene z datą nowego stylu.

Policmajster piotrkowski Aleksiejenko z inspiracyi gubernatora Kachanowa był gorliwszym rusyfikatorem i zapisywał daty podług kalendarza juliańskiego. Stąd wynikła kwestya: jakim sposobem ja znajdowałem się w Warszawie we 12 dni po przybyciu do Piotrkowa? Podejrzenie nabrało większej mocy przez raport policyanta stójkowego, żem rysował i malował, usiadłszy na placu, zamek staroświecki. W istocie, bardzo mi się wydal ciekawym zrujnowany, ale górujący nad okolicznymi domami i zdaleka widzialny zamek przez Kazimierza Wielkiego założony, za Zygmunta I ozdobiony, przez Warszyckiego w 1670 r. reparowany i piramidalnym dachem pokryty. Miałem całe album podróżne na rzemykach zawieszone przez plecy: więc byłem gotów do malowania, chociaż nie rozpakowaliśmy jeszcze walizy w jednem z dwuch wolnych mieszkań, jakie znaleźliśmy do wynajęcia w środku kwartału. Nawet nie zupełnie ustąpili nam miejsca dawniejsi lokatorowie, żydzi. Wieczorem wkroczyl do naszej izby policmajster z odpowiednią siłą zbrojną. Zapytał najprzód, w jakim celu malowałem tę ruinę? Odpowiedziałem żartobliwie, że dla Napoleona III, który ją zużytkuje, jako podstawę strategiczną, ponawiając najazd stryja swojego na Rosyę. Pokazałem przytem pałac generał - gubernatorski w Orenburgu, namalowany dokładniej, z wykończeniem, a bez przeszkody. Jazda do Warszawy prysnęła wobec świadectwa żydów współlokatorów, żem nie wyjeżdżał. Zabrano mi tylko rysunek - na dni parę.

Byłem u gubernatora z prośbą, aby mi zakreślił granice, w którychbym swobodnie mógł się poruszać, gdyż nie znam ustaw tutejszych i nie wiem n. p. czy wolno mi będzie malować akwarelą? Otrzymałem wyraźne pozwolenie i już bez przeszkody wymalowywałem wszystkie cztery boki z wieżą »in fundo« Trybunału Głównego w chwili, kiedy ten gmach zaczynano rozbierać... podobno wedle życzenia dwuch kupców, którzy chcieli rozszerzyć przestrzeń promieniowania dla szyldów swoich sklepowych. Rynek zamku z artykułem historycznym, zaczerpniętym z dokumentów archiwalnych, posłałem do »Kłosów«. Artykuł podobał się wice-gubernatorowi i zakwalifikowany został do urzędowej gazety (Gubiernskija Wiedomosti), ale radca, któremu dano do przetłomaczenia na język rosyjski, nie był w stanie poradzić sobie ze stylem literackim: więc ja go wyręczyłem na prośbę wice-gubernatora Prewłockiego. Zamiast honoraryum pieniężnego otrzymałem uścisk ręki, ale też i protekcyę do wyzwolenia z pod dozoru policyjnego.

Dozór ten miał trwać trzy lata i z początku obarczał mię obowiązkiem meldowania się co dni 10 u strażnika, a właściwie u pani strażnikowej, która mi podawała księgę do zapisywania mojego nazwiska. Ścisłe wykonywanie tego obowiązku sprowadziło zamianę dozoru ścisłego na zwyczajny z meldunkiem raz na miesiąc z paszportem czerwonym wprawdzie, ale bez czarnej obwódki, i z terminem miesięcznym, nie tygodniowym. Wyjeżdżałem tedy do Warszawy i na wieś. Me zabraniano mi żadnych zajęć, jakie znaleźć można było w małem i niezamożnem mieście. Wyczerpał się wprawdzie fundusz, z Orenburga wywieziony, ale wśród swoich znalazły się i serca życzliwe, i pomysły szczęśliwe, a bardzo urozmaicone. Profesor miejscowego gimnazyum, Roman Plenkiewicz, zorganizował kilka widowisk teatralnych amatorskich, a mnie zaproponował namalowanie dekoracyj. Zgodziłem się. Zażądałem garnków, pendzli, farb i dużej sali do rozciągania kurtyny na podłodze; sprawiłem sobie fartuch ogromny i dalejże do kreślenia perspektywy węglem, do rozrabiania kolorów najefektowniejszych możliwie w garnkach. Zapłacono mi kilkadziesiąt rubli. Z kościoła pobernardyńskiego zamówiono mnie do odnowienia figury Pana Jezusa; pomalowałem ją farbami olejnemi, pociągnąłem werniksem, i do dziś dnia zapewne Piotrkowanie całują Jej nogi w Wielki Piątek, nie pomnąc i nie domyślając się mojej zasługi. Potem rejent wzywał mię do tłómaczenia pewnych aktów na język rosyjski; prezydent miasta, Jeziorański, dawał mi do obronienia jakieś referaty inżynierskie; hrabina Ostroróg-Sadowska sprowadzała mię na kilka dni do Moszczenicy dla przetłomaczenia, rachunków niemieckich fabryki jakiejś wrocławskiej; dawałem lekcye kilku uczniom. Zawiązały się miłe stosunki towarzyskie, nawet z tańcami czasem. Znalazł się i Korzon, stryjec mój herbowy, pieczętujący się tym samym Kotem; żona jego była właścicielką kamienicy i rozsądną matką dwuch miłych córek, on zawołanym preferansistą i organizatorem karciarstwa w naszym saloniku, gdyśmy od Żydów przeprowadzili się do domku poczciwej pani Bromirskiej Żona moja okazała niespodzianie umiejętność preferansa, whista, rumel-pikieta, maryasza, kiksa i niewiedzieć jakich jeszcze gier staroświeckich i nowoczesnych; ja musiałem też siadać do zielonego stolika, ale zdolny byłem utrzymać uwagę w natężeniu tylko do połowy puli preferannowej.

Zmartwienie sprawiały nam reformy owoczesne w kraju i losy narodu, ale osobiste stosunki nasze były znośne, niekiedy nawet przyjemne. Miewaliśmy odwiedziny przyjezdnych przyjaciół; wpadł do nas na dni kilka z robót inżynierskich kochany szwagier, Kazimierz Jurewicz. Pragnąłem jednakże wyrwać się z Piotrkowa, gdzie niemożliwą była praca naukowa na polu historyi powszechnej. Zdarzyła się w świecie administracyjnym potrzeba przynajęcia dyetaryuszów do biur Rządu Grubernialnego z powodu przekształcenia jednego wydziału na Izbę Skarbową. Ogłoszono werbunek w gazecie na miesiąc z płacą 25-50 rubli, a do mnie przyszedł urzędnik od wice-gubernatora z zaproszeniem. Stawiłem się w gabinecie pana Prewłockiego; ten wyprawił mię zaraz do gubernatora po decyzyę, niewątpliwie już umówioną poprzednio. Kachanow wytłómaczył mi tylko, jak wielką bierze na swe sumienie odpowiedzialność przed cesarzem, i niezwłocznie podpisał nominacyę. Zasiadłem tedy znów do pisania referatów i korespondencyi urzędowej, zaszczycany szczególnem zaufaniem radcy Bahemila. Po 5-u tygodniach nudnego harowania proponowanej mi nowej posady nie przyjąłem, lecz prosiłem o wydanie mi świadectwa odbytej służby. Radca zgodził się uprzejmie, a nawet dopisał własnoręczną atestacyę, żem pracował »ze szczególną gorliwością i doskonałą znajomością rzeczy« Zużytkowałem to świadectwo, załączając do prośby, aby mnie zwolniono od dozoru policyjnego. I to się udało, chociaż upłynęły mi tylko dwa lata niecałe. Na początku września 1869 roku otrzymałem biały paszport o godzinie 11-ej, o 1-ej siedziałem w wagonie, o 6-ej wjeżdżałem tryumfalnie do Warszawy - z 9-u rublami w kieszeni. Żonie zostawiłem 40 na załatwienie wszelkich rachunków piotrkowskich. Uczułem się wolnym. Lubo przekonałem się później, że nazwisko moje pozostawało na rejestrze policyjnym jeszcze przez lat 13, aż do manifestu koronacyjnego 1883 г., bo ile razy zgłaszałem się po paszport, dopisywano mi zawsze w cyrkule: »o tej personie posiada informacye wydział sekretny« (объ этой личности имеются сведения въ секретномъ отделеніи), ale dopisek ten nie wzbraniał mi podróży za granicę i do cesarstwa rosyjskiego z wyjątkiem dwuch stolic i 9-u gubernij Zachodnich.

Trzeba było szybko znaleźć zarobkowanie.

»Aktualność« narzuciła mi misyę rusyfikatora. Podjąłem się najpierw dla Chwaliboga, naczelnego prokuratora senatu i profesora skasowanej Szkoły Głównej, przetłómaczyć jego kurs postępowania sądowego na język rosyjski dla zachowania katedry w nowootworzonym uniwersytecie. Następnie kolega mój, Emilian Konopczyński, prosił, abym uczył języka rosyjskiego pensyonarzy jego, zmuszanych w gimnazyum do mówienia i pisania po rosyjsku bez błędów. Tak samo trapił się drugi profesor gimnazyalny, Izdebski, i trafił także do mnie, a gdy sam przyjąłem piotrkowskiego szlachcica na wychowanie, to znajdowałem zaledwo parę godzin na posiedzenia w bibliotece publicznej. Uzupełniłem jednakże i poprawiłem przywieziony z Orenburga »Kurs Historyi Wieków Srednich«. Jedyny znany mi z Wilna księgarz - wydawca Orgelbrand, spojrzawszy na objętość, uznał, że nie pokryje kosztów druku, ale towarzysz wygnania orenburskiego, Brzozowski, będąc w Warszawie, odszukał mię i oświadczył się z chęcią wydania. Plenipotent jego wyliczył mi 1.000 rubli, Berger wydrukował, Księgarze po nizko obliczonej cenie rozprzedali w ciągu lat 5-ciu, zwróciłem kapitał plenipotentowi i zyskałem dla swego nazwiska miejsce za szybami wystaw oraz w katalogach księgarskich. Odtąd wyręczają mię w określaniu działalności publicznej bibliografowie, recenzenci i encyklopedye. Gdy jednak wiadomo powszechnie, jak jest nizka stopa honoraryów autorskich i jak słaba pochopność publiczności naszej do kupowana książek, zwłaszcza naukowych: więc dodam jeszcze z prywatnych moich stosunków wyznanie, żem budżet swój opierał głównie na pedagogice. Z oszczędności zbierałem fundusze na wyjazdy za granicę i na koszty poszukiwań archiwalnych. Pisałem Wewnętrzne Dzieje Polski za Stanisława Augusta późnymi wieczorami po 7-u lekcyach dziennych czyli 42 godzinach tygodniowych, mając jeszcze troskę w nocy o swych pensyonarzach. Ale wystarczałem na wszystko siłami, czego każdemu Polakowi w szczególności i wszystkim w ogólności życzę wśród trudniejszych, niż w innych krajach, warunków istnienia.

Sopoty, 27/VII. 1912.


SPIS RZECZY.

Przedmowa ... 1
Rozdział I. Mińsk w połowie XIX wieku .... 3
» II Na uniwersytecie w Moskwie ... 50
» III. Urzędowanie w Kownie ... 70
» IV. Demonstracye polityczne. Uwięzienie i proces ... 82
» V. Wygnacie ... 104
» VI. Wyzwolenie, pobyt w Piotrkowie. Warszawa ... 134
» VI. Wyzwolenie, pobyt w Piotrkowie. Warszawa ... 134




[1] Dwa rozdziały były wydrukowane: pierwszy w Kalendarzu Mińskim na rok 1908, drugi w Słowie Polskiem we Lwowie w 1905 roku.

[2] Mińsk w seryi pierwszej czasopisma p. t. Teka Wileńska wydawana przez Jana ze Śliwina (A. H. Kirkora). Wilno 1867. Prof. Włodzimierz Spasowicz zapamiętał kilka okienek w bramie ponad otworem i godził się na mój domysł, że służyły one do oświetlenia korytarza

[3] Po powrocie do Wilna niedługo zażywali wypoczynku przy matce, 5-iu siostrach i młodszym bracie Tytusie, od roku bowiem 1861 zaczęło się w kraju wrzenie przedpowstaniowe. Aleksander zmarł w okresie demonstracyjnym, ale rodzina przyłączyła się do stronnictwa ruchu W czasie powstania 1863-4 r. Tytus został powieszony, Franciszek ponownie zesłany do katorgi, Apolonia, jako żona Sierakowskiego, powieszonego, została wywieziona z niemowlęciem do Nowogrodu; inne siostry razem z matką do Samary, skąd przyjechały juz o własnym koszcie do Warszawy na mocy manifestu 1867 r. Tu umarła sędziwa matka, nie wydawszy nigdy jęku, ani skargi, znosząc wszystkie cierpienia z nieugiętą godnością i skromna a szczerą prostotą. Franciszek otrzymał wyzwolenie dopiero w roku 1883, umarł zaś w kwietniu 1904 roku.

[4] Życiorys jego znajduje się w Bibliotece Warszawskiej za I903 r. Zesz. lutowy, t. I. str. 312-349.

[5] Pamiętam dziś jeszcze wyrażenia swoje: Кто Вамъ даль право наносить мне оскорбленія въ моемъ собственномъ доме?... Не сулите мне, пожалуйста, снисхожденія. Я самъ юристъ и хорошо знаю: какія последствія могутъ возникнуть изъ даннаго дела. Впрочемъ, если я пригожусь на что нибудь человечеству, то ни Вы, ни Назимовъ меня съ лица земли не сотрете, а если Вамъ удастся эта штука, то я отношусь къ ней совершенно равнодушно.

[6] Dożywotni, jak się okazało później, Wszystkie dzieła moje, drukowane w Krakowie albo we Lwowie przed rokiem 1905 były przepisane jej ręką.

 
Top
[Home] [Maps] [Ziemia lidzka] [Наша Cлова] [Лідскі летапісец]
Web-master: Leon
© Pawet 1999-2009
PaWetCMS® by NOX