Папярэдняя старонка: Мемуары

Zółtowska J. Inne czasy, inni ludzie 


Аўтар: Zółtowska Janina,
Дадана: 13-08-2012,
Крыніца: Londyn 1998.



POLSKA FUNDACJA KULTURALNA
Londyn 1998

Janina z Puttkamerów Zółtowska
Inne czasy, inni ludzie

Książka niniejsza - dziesiąta w serii "Biblioteki Autorów Emigracyjnych" - została wydana nakładem Fundacji Tadeusza Walczaka.
Published by Polish Cultural Foundation Limited, 63 Jeddo Road, London W12 9ED


- I -

Urodziny - Chrzest - Krótki opis rodziny Puttkamerów - Dzieciństwo w Nie-żynie, Czernihowie i Wilnie - Budowanie domu w Bolcienikach i przenosiny tamże w 1896 r.

Urodziłam się w Wilnie w domu należącym do jednoty kalwińskiej, przy ulicy Zawalnej, naprzeciwko zboru kalwińskiego, dnia 27 czerwca, czyli 9 lipca 1889 roku, według obu stylów kalendarzowych, starego i nowego, używanych wówczas w tej części Europy. Mój dziadek, Stanisław hr. Puttkamer, był długoletnim kuratorem zgromadzenia kalwinów żmudzkich i litewskich, dlatego mieszkał w domu należącym do synodu tego wyznania. Byłam jedyną córką jego najstarszego syna Wawrzyńca i Zofii z Kieniewiczów. Na szczęście zostałam wychowana w Kościele katolickim, a przedtem ochrzczona przez księdza tego Kościoła. Ksiądz w komży czekał, podczas kiedy cała rodzina spierała się o to, jakie dać mi imię. Moja ciotka Potworowska nie pozwoliła nazwać mnie Jadwigą, odrzucono zgodnie Marię Laurę, bo Maria z Wereszczaków budziła u Puttkamerów pewne zakłopotanie, apoza tym jedyna znana z tradycji Laura Rdułtowska nie cieszyła się dobrą sławą. Nikt nie chciał imienia mojej babki Puttkamerowej, Felicji. Można mnie było nazwać wedle dawniejszych prababek Dorotą albo Karoliną, ale to nikomu nie przyszło do głowy. Ksiądz robił pewne zastrzeżenia, ale one zostały przezwyciężone i dano mi imię Janina; może ze względu na kościół w Bieniakoniach, którego patronem był św. Jan Chrzciciel. Wielkość tego świętego w końcu pogodziła mnie z moim imieniem, ale ponieważ o nie nie dbałam, więc w różnych epokach jego zdrobnienie się zmieniało wedle gustu i mody. Rodzice moi, jak byłam bardzo mała, nazywali mnie Duda, to się potem przekształciło na Jania, Ninka, Ninusia i w końcu utrwaliło jako Jania, Janiusia. Później w sprawach urzędowych i na zwykle dokuczliwych biurokratycznych papierach polskich podpisywałam się wedle metryki chrzestnej - Janina Maria.

Kto wie, czy w ciągu poszczególnych egzystencji nie powtarza się jak gdyby skrót historii? Dzieciństwo moje wydaje mi się pogrążone

5

w mroku i surowości podobnych do czasów, jakie poprzedziły średniowiecze. Społeczeństwo na Litwie, zgniecione po powstaniu 1863 r., nie było szczęśliwe. Nikt Wilna nie zaliczał do pięknych miast, pełnych zabytków, nie wiedziałam o istnieniu murów uniwersyteckich. Instynkty estetyczne znajdowały się w zaniku u szerokiego ogółu albo przedstawiały rodzaj owocu zakazanego dla użytku szczupłego grona bogatych dyletantów. Przywiązanie do tradycji wydawało się rzeczą zdrożną, jak uczucie kończące się niechybnym nieszczęściem. Tak dobry Polak jak mój dziadek Puttkamer mógł powiedzieć, że Toni (mój wuj) to rozsądny chłopiec, bo będąc w mundurku szkolnym zwrócił mu uwagę, że na ulicy nie powinien z nim mówić po polsku. Dopiero znacznie później odnalazłam atmosferę tych czasów w grodzieńskich listach Orzeszkowej. Pod przygniatającym i niwelującym panowaniem rosyjskim szerzyły się: zatruty duch pozytywizmu, niewiara i płytkie rezonerstwo, poglądy tak obce naturze polskiej, że w chwili rozkwitu wolności ślad po nich nie został.

Ale nawet dziecko, które czuje, że na życie jego pada jakiś cień z daleka, znajduje pod ręką źródła niebywałych rozkoszy. Wilno owych czasów pozostanie związnane dla mnie z okresem zimy poprzedzającym Boże Narodzenie. Przez ulice Wielką i Zamakową sunęły o zmroku małe saneczki, zaprzężone w jednego konia, ze stojącym woźnicą w futrzanej czapce i watowanym tołupie ruskim. Chodniki były śliskie, jezdnia pokryta śniegiem, z czarnego nieba pod światło latarni spadały gwiazdki śniegu, lecz wszędzie przez zmarznięte szyby widać było wystawy sklepowe, wystawy w malutkich ma-gazynikach, których drzwi dzwoniły donośnie, kiedy się je otwierało. Stały tam w kartonowych pudełkach lalki, które zamykały i otwierały oczy, a w innych srebrem i złotem połyskiwały ozdoby na choinkę. W innych, największych, piętrzyły się całe stosy bakalii, marmeladki, chałwa i łakocie, którymi handlowali subiekci w białych fartuchach. W domu czułam unoszący się nade mną smutek, ale nie wiedziałam, że życie moich rodziców nie było ani szczęśliwe, ani dostatnie.

Mój pradziadek Wawrzyniec Puttkamer nigdy nie był właścicielem dużej fortuny. Po śmierci pradziada eksdywizja obciążyła nieduży majątek Bolcieniki-Brażelce, własnego Puttkamerów od roku 1723, bo wtedy wszedł do rodziny jako posag Doroty ze Szreterów, drugiej żony Wawrzyńca, stolnika inflanckiego. Unichów, majątek nowogródzki, został prawdopodobnie stracony przed eksdywizja. Do spadku po kanoniczce Horainównie nigdy nie doszło, bo wedle opowiadań charty pradziadka Wawrzyńca pogryzły jej ukochaną suczkę. Mój dziadek Stanisław był bardzo oszczędny, żył skromnie, przeważnie w Wilnie,

6

nawet na letnie mieszkanie wyjeżdżał najdalej do okolicznych domków z ogrodami.

Mój dziadek ożenił się z Felicją Kieniewiczówną z Paulinowa, córką Przybożanki i Hipolita, rodzonego brata Hieronima z Dereszewicz. Linia paulinowska nią miała szczęścia i pieniędzy, członkowie jej szli własnymi drogami, może marnowali różne możliwości, a potem mieli pretensje do zamożniejszych krewnych. Moja babka była przystojna za młodu, o czym świadczyły jej portret malowany przez pannę Jadwigę Kieniewiczówną i mała akwarela przedstawiająca ją siedzącą przy harfie. Później babka zachorowała na suchoty, ale wielką dbałością o zdrowie utrzymała się długo przy życiu. Uchodziła za osobę trudną i despotyczną, mąż kochał ją i służył jej z anielską cierpliwością i dobrocią. Rządy rodziną ona trzymała w ręku i snuła ambitne i prawie zawsze bezowocne plany, ale kiedy nastał w Wilnie gubernator łatwiej dostępny, dzięki jej radzie i presji mój dziadek otrzymał prawo kupowania majątków. Ta wygrana fortuny nie była rzeczą codzienną i zwykle na zapytanie odwiedzających ją gości odpowiadała: A cóż? Gryzę się. Pięknego i zdolnego syna "Wawę" kochała namiętnie i tym samym byłam jej faworytką i oczkiem w głowie.

Wielkiej miłości dziadków Puttkamerów nie byłam w stanie ocenić ani nie wprowadziłam w czyn powiedzenia babuni, która widząc, że trzymam ciastko w ręku, zawołała: Trzymaj mocno, nikomu nie dawaj! Babunia Puttkamerowa nie znosiła sióstr swego męża, pani Zofii Kalinowskiej i Karoliny Rychlewiczowej, córek sławnej Maryli, i one się jej odwzajemniały. Od jednej z tych niechętnych bratowych słyszałam później zdanie, że ambicja jej była nieposkromiona, że wymagała nadmiernych nauk od synów i tym zmarnowała zdrowie młodszego, Hipolita. Córkę Paulinę dziadkowie wychowali starannie, bo posłali aż do Sztyftu, dobrej szkoły w Dreźnie. Za młodu musiała to być ładna panienka, ale czemu szesnastoletnią dziewczynę wydano za Władysława Houwalta, tyrana o przykrym charakterze, pozostanie tajemnicą. O moją ciotkę Poicie albo, jak ją ze słodyczą litewską nazywano, Polciutkę zabiegali równocześnie dwaj sąsiedzi, Władysław Houwalt i również bogaty Witold Wagner z Solecznik. Przy partii winta czy preferansa dwaj pretendenci zbliżyli się do mego dziadka, który za partnera wybrał Houwalta i tak zdecydował się los jedynej panny w tym pokoleniu.

Środowisko rodziny mego ojca było prowincjonalne i nudne. Warunki te zostały wytworzone przez brak pieniędzy i klęski krajowe. W tej szarzyźnie kwitły cnoty domowe jak prostota serca i brak egoizmu. W życiorysie karmelity, ojca Rafała Kalinowskiego, odnalazłam

7

potem atmosferę tak dobrze mi znaną z młodości. Ojciec Rafał był pasierbem p. Zofii Kalinowskiej i uczestnikiem powstania 1863 r., zanim poszedł na emigrację i wstąpił do zakonu. Niezwykła żywość uczuć rodzinnych łączyła się w domu jego ojca z zupełną beztroską w sprawach pieniężnych, bo pożywienie z dachem nad głową i piękny ogród rozumiały się same przez się, za to życie umysłowe, artystyczne i towarzyskie poza sąsiedztwem nie wchodziło w rachubę. Po bujnym baroku, po utracie swobód i samorodnych obyczajów politycznych wytworzył się w obywatelskiej sferze duch swoistej abnegacji i jeżeli w danym wypadku wyrósł w takim dworze święty, to równocześnie na pustkowiu, wśród ruin, diabeł zbierał wielkie żniwo chwastów.

Mój ojciec i mój stryj kończyli Instytut Komunikacji w Petersburgu. Budowa kolei należała w latach osiemdziesiątych XIX w. do przejawów postępu i zdolni inżynierowie polscy mogli się dorobić majątku w Rosji. Kierbedziowie wzbogacili się w ten sposób. Moja babka musiała z zainteresowaniem słuchać opowieści o generale Ży-lińskim osuszającym błota poleskie albo o moście na Wiśle. Był to bodziec dla jej ambitnych planów. Tymczasem żaden z jej synów nie zrobił kariery na tej drodze, bo stryj Hipolit pożegnał się z nią z powodu zdrowia, a mój ojciec nigdy nie osiągnął wielkiego powodzenia, tylko pracując pod gen. Żylińskim zbliżył się do krewnych z Dereszewicz i tam wziął sobie żonę.

Po ślubie moich rodziców zapobiegliwość babki nareszcie odniosła pożądany skutek, bo za posag mojej matki, a na zasadzie pozwolenia rządowego udzielonego memu dziadkowi jako szlachcicowi kurlandzkiemu w roku 1890 zostały kupione Korelicze z czterema folwarkami, majątek tak żyzny i tak piękny, że nawet w Nowogródzkiem uchodził za złote jabłko. Korelicze, dawniej własność Pociejów, potem alodium radziwiłłowskie, stanowiły cząstkę tego miliona dziesięcin, które w ciągu trzech lat zostały rozgrabione przez moskiewskich kupców przy pomocy żydowskich aferzystów. Historia radziwiłłow-skich majątków była tak znana i swojego czasu głośna, że nie po raz pierwszy ją opowiem. Po wojnach napoleońskich i po śmierci ks. Dominika Radziwiłła ordynacja nieświeska przeszła na linię ks. Michała, wojewody wileńskiego. Posag ks. Stefanii, córki ks. Dominika, pozostał ogromny i dwór rosyjski wydał ją za ks. Wittegensteina. Córka jej, ks. Hohenlohe, żona kanclerza Rzeszy, na zapytanie zrobione w imieniu cesarza, czyby jeden z jej synów nie przyjął poddaństwa rosyjskiego, odpowiedziała: Je reflechirai. Tak tym słowem obraziła monarchę, że nakazano jej wyprzedaż schedy w ciągu trzech lat. Był to cios dla tradycji i interesów polskich, bo wszyscy dzierżawcy i cała admini-

8

stracja, czasem siedząca od pokoleń, została zlikwidowana. Prawdopodobnie dzięki temu wykorzystanie sytuacji przez Puttkamerów nie zostało im wzięte za złe i nigdy nie słyszałam złośliwych komentarzy na ten temat.

Przywilej mego dziadka posłużył jeszcze do kupna Rakliszek, stanowiących część Horodna, sprzedanego przez p. Augusta Potockiego. Houwaltowie dzierżawili je przedtem i pieniądze na kupno dał p. Władysław, ale mojej ciotce nigdy nie darował tego, że prawnie były jej własnością i że zdawał się być zależnym od żony.

O młodości mego ojca słyszałam bardzo mało. Praca zarobkowa w obcym i wrogim środowisku nie odpowiadała jego ambicjom i drażniło uczucie drugorzędnego stanowiska, przeciwne jego szlacheckim instynktom. Ciążyły mu otaczające warunki i cierpiał na brak równowagi duchowej. Wygląd jego i wejrzenie na fotografiach z owych czasów były nacechowane obcymi naleciałościami, które potem znikły. Moralizatorska i społeczna powieść, nawet tak utalentowanej autorki jak Orzeszkowa, wzywała do poświęcenia życia w pracy na roli i odżegnywała się od wszelkich pokus zbytku i pogoni za zyskiem w obcych stolicach. Nikt nie oceniał poświęcenia, jakie w XIX w. zrobiła szlachta polska w imię patriotyzmu. Wołano, że jednostki się marnują, ale nikt nie pomyślał, jak ciężkie były okoliczności, i mało kto mógł im sprostać. Młody szlachcic z dobrym nazwiskiem, dużymi zdolnościami, ale niezamożny nie miał przed sobą innych widoków jak harowanie w długich butach na folwarku, z perspektywą schłopienia, albo zawody liberalne, jak adwokacki, doktorski i inżynierski w małych prowincjonalnych miastach. Równocześnie w całej Europie istniały jeszcze wielkie państwa, o ustalonej arystokratycznej tradycji, gdzie młodzi dobrze urodzeni ludzie mieli wstęp do każdej kariery, wojskowej, dyplomatycznej, administracyjnej. W tym gronie w Niemczech i w Rosji Polacy byliby na równych prawach i może by zdolnościami prześcignęli innych, gdyby zechcieli wyjść z biernego oporu. Szwedzi, Niemcy, Czesi z pewnością wykorzystaliby warunki ofiarowane im szczodrze, czego dowodem przewaga baronów bałtyckich w Petersburgu. Zważywszy, że piszę to w 1945 r. i patrzę na obrót wydarzeń, poświęcenie owo dla honoru i bezinteresowność trwająca przez wiek wydają się chlubne, ale są mało zrozumiałe.

Jako rezultat niepowodzenia i nieszczęścia ludzie na Litwie dziczeli łatwo, byli nieśmiali, wpadali w neurastenię. Mój ojciec miał naturę tak bujną i tak bogatą, że ostatecznie uniknął spaczenia swojej indywidualności. Szkołę inżynierską skończył bez niczyjej protekcji, nie miał oparcia w Petersburgu ani o kolegów, ani o koło towarzyskie,

9

miłe i młode, i to w okresie, kiedy przepych i świetność tej stolicy budziły podziw w Europie Zachodniej. Nic tak nie rozwija osobowości jak szczęście i powodzenie. Kto wie, czy nerwy, bóle głowy i depresje mego ojca nie zaczęły się właśnie wtedy. Będąc zdolnym nie miał ani wrodzonej pilności, ani upodobania do robienia rzeczy nudnych. Dlatego tworzył plany nawet dobrze pomyślane, ale których nie umiał uskutecznić, żył jakąś nadzieją i męczył się z powodu trudności, którą ktoś bardziej pracowity byłby przezwyciężył. Na szczęście urodził się w czepku, każdy przebłysk pomyślności potrafił wykorzystać, a na progu katastrofy ratowały go okoliczności.

Małżeństwo jego należało z pewnością do wypadków szczęśliwych, bo dało mu oparcie o istotne wartości, bogaty i oświecony dwór. Ze małżeństwo to nie było szczęśliwe, to inna sprawa, która w czasie mego dzieciństwa i młodości była osnuta tajemnicą. Moi dziadkowie z pewnością docenili związek z panną z dużego dworu, a synową, razem z ukochanym synem "Wawą", wyróżniali spośród innych członków rodziny. W owych godzinach zgryzoty mojej babki mój ojciec przedstawiał się jej jako niepoprawny fantasta, narażający zdrowie grą w karty po nocach, przyjaźnią z wileńską złotą młodzieżą, a nie obdarzony statecznością jego brata Hipolita. Przeciwwagę stanowiła moja matka, której przywiązanie i niezwykłe w stosunku do męża zasługi ratowały go od zguby. Moja matka miłość teściów przyjmowała z dobrotliwym lekceważeniem właściwym Kieniewiczom, a z drugiej strony wygrywała ich przeciwko własnej rodzinie, bo w Dereszewiczach głosiła proste i surowe zasady Puttkamerów.

Po ślubie, który odbył się w Warszawie u wizytek, z przyjęciem w mieszkaniu w Alejach Jerozolimskich, moi rodzice jakiś czas mieszkali w Słonimiu, potem jeździli na Kaukaz i na Krym. Po moim urodzeniu jedną zimę spędzili w Petersburgu, gdzie mieli dużo znajomych, a następnie dwa lata przemieszkiwali w Niżynie i w Czernihowie. Mój ojciec zabiegał o koncesję budowlaną na Kaukazie, ale nadaremnie. Pierwsze moje wspomnienia łączą się z przeprowadzką w Niżynie i widzę pusty pokój, skąd wyniesiono kufry i skrzynie, i stół oświetlony wiszącą lampą. Z pobytu w Czernihowie przechowały się długo amatorskie fotografie rosyjskich pań, robione w ogrodzie gubernatora. Co dziwniejsze pamiętam doskonale nasz dom i ogród oraz wiem, że był inny, w którym krzyczały pawie. Chorowałam w Czernihowie przekarmiona przez niańkę o prymitywnych pojęciach o higienie. Był tam pies myśliwski Karo, zwany Karowiczem, zdradzał oznaki niepokoju z powodu tej choroby, doktor zaś kazał mi odebrać książki z obrazkami, bo za wiele wierszyków umiałam na pamięć.

10

w Czernihowie dla zabawienia mnie matka opowiadała mi własne wspomnienia z dzieciństwa: zabawy z rodzeństwem w parku dereszewickirn i doroczne podróże końmi do Barbarowa, rezydencji pradziadostwa Horwattów. Na postojach wszyscy spali na sianie pokrytym dywanami, a w walizie jeden wuj, Rucio, jako najmłodszy. Przekonałam się później, że moja matka mało dbała o własną przeszłość, ale wtedy mówiła o niej może nie tylko dla zabawy dziecka, ale pod wpływem tęsknoty na obczyźnie do warunków, w których wyrosła. Na skutek tego pierwsze i najsilniejsze moje wrażenia zostały skojarzone z obrazem dużego i pięknego dworu, z postaciami służby, rezydentów, rodziny, guwernantek i gromady dzieci.

Pożegnanie z Czernihowem odbyło się w ten sposób, że jechaliśmy długo w karecie na saniach wśród pakunków, z boną Morawską. Moi rodzice osiedli w Wilnie, gdzie upłynęło następnych parę zim. Pierwsze mieszkanie mieliśmy przy Zawalnej, w domu z brunatnej cegły, drugie na parterze, w domu naprzeciwko skweru, zwanego Cielętnikiem. Opiekowała się mną wietrznica M-lle Delphine. Wedle nowszych pojęć mieszkanie to było wyrazem najgorszego smaku. W salonie stały czarne hebanowe meble, obite czerwonym pluszem w tym rodzaju, jaki zdobił później poczekalnie u doktorów. Portiery były z czerwonego pluszu w różowy deseń, a przy oknach wisiały białe firanki. W sali jadalnej stał wstrętny bufet orzechowy z rzeźbami przedstawiającymi winogrona i owoce. Takie były adaptacje francuskiego stylu Henryka II w epoce pozytywizmu. W porównaniu z tym o wiele więcej stylu i przestrzeni miało mieszkanie moich dziadków przy Zawalnej, ale tego wówczas nie byłam w stanie ocenić.

Bawiłam się doskonale i najlepiej sama z lalkami, ale to, żebym ich miało sto albo pragnęła dosięgnąć tej liczby, zaliczę do tych utartych powiedzeń, jakimi starsi dokuczają dzieciom. Nawet wycięte z papieru lalki były mi miłe, wpadałam w rodzaj upojenia urządzając dla nich mieszkania w fałdach firanek. W czasie spacerów spotykałam się z kuzynami, małymi Wańkowiczami, przezwanymi "bobasami", których prowadziła tłusta, mała i okrągła M-lle Franęine, uniwersalna bona i przedtem opiekunka wuja Tonią Kieniewicza. Gniewała się łatwo, była weredyczką i znała historię wszystkich dworów i wszystkich dzieci na Litwie, wedle stopnia ich grzeczności. Prawie co dzień musieliśmy dreptać po Cielętniku, nie dochodząc tak daleko jak ogród bernardyński. Moja wyobraźnia i pożądliwość ciągnęły mnie do prawdziwego miasta, do ulicy Trockiej albo Zamkowej, gdzie były magazyny i oczy mogły się nasycić widokiem zabawek.

11

Stosunek mój ze światem dorosłych był jeszcze bardzo luźny. Ówczesne Wilno około roku 1894 miało liczne, świetne i bawiące się towarzystwo. Moja matka w tym gronie brała żywy udział. Tyle znajomych i krewnych prowadziło domy otwarte, że w czasie karnawału dwa bale prywatne rywalizowały ze sobą jednego wieczora. Tyszkiewiczowie byli młodzi, jeszcze nie zrujnowani, odegrali dużą rolę. Nawet p. Klementyna Tyszkiewiczowa, w rozkwicie piękności, zjeżdżała do Wilna. Brat jej, p. Józef Potocki, tak się zakochał w pięknej pannie Ninie Wereszczakównie, że prawie się o nią oświadczył. Śliczne Oskierczanki i jeszcze ładniejsze Cywińskie czarowały wszystkich. W czasie jednej z tych zim Władysław Tyszkiewicz organizował żywe obrazy, w których ciocia Isia Lubańska wystąpiła jako nimfa Kalipso. Pozostała po tym jej występie fotografia, na której ciocia w powłóczystym płaszczu z niebieskiego aksamitu, z półksiężycem brylantowym we włosach i rodzaju tuniki haftowanej złotem, tj. kostiumie greckim pojętym wedle ówczesnej mody. Ucząc się "roli", chodziła po naszym saloniku podrzucając kulę w bilbokecie i powtarzając: Calipso ne pouvait se consoler du depart d'Ulisse. Moja matka zdobyła wielkie powodzenie grając w komedii L'Etmcelle i zakasowała swoją rolą współpartnerkę, p. Genowefę Platerową. Na horyzoncie Wilna błyszczała też inna gwiazda, p. Jadwiga Czapska (z domu Sobańska). Wilnianie idący ulicą mówili: Konie Platera stoją przed jej mieszkaniem. Stały tam co dzień po południu. Do mojej matki przychodzili z wizytą p. Józef Chomiński, zwany jenerałem i zadający największego szyku w mieście, naśladujący go p. Jan Baliński. Siedzieli sztywno na krzesłach, w długich surdutach, a obok na dywanie każdy z nich stawiał cylinder i kładł na nim jasnoperłowe rękawiczki.

Życia społecznego nie było wcale. Kłótnie Towarzystwa Rolniczego z Bankiem Ziemskim Wileńskim zaczęły się w tym czasie. Bank był już potęgą. Odbywały się za to obiady męskie u p. Adama Broel-Platera i u p. Józefa Montwiłła. Pierwszy był filarem realizmu, czyli stosunku ze sferami w Petersburgu, drugi założył szkołę rzemieślniczą i uchodził za dobroczyńcę miasta. Mój dziadek Puttkamer pytał się: Co było na kolacji u Platera? albo Co mówiono u Montwiłła? Młody i energiczny Stanisław Wańkowicz z Rudakowa (ojciec bobasów) został prezesem Tow. Cyklistów. Starsi panowie patrzyli na to jak na niepoważne zajęcie i z podejrzeniem, bo kto wie, czy w takim towarzystwie nie taiły się knowania patriotyczne, a za tym polityczne? Dwaj bracia Stanisława należeli do hulaszczej złotej młodzieży, lubili trwonić pieniądze i przechwalać się swoim cynizmem.

12

Zimą 1894 r. wuj Hieronim Kieniewicz ożenił się w Warszawie z panną Adelą Jodko i równocześnie jego cioteczny brat Horwatt / młodszą Jodkówną, Zofią. Moja matka jeździła na ten podwójny ślub i miała na nim suknię jedwabną w prążki, mieniącą się w kolorach zielono-lila, a do tego aksamitną pelerynę ze stojącym kołnierzem w barwie cyklamenu. W następnym roku odbył się w katedrze w Wilnie ślub Antoniego Tyszkiewicza z prześliczną p. Cywińską. Z kościoła na chwilę do naszego mieszkania wstąpiła moja matka w towarzystwie p. Hipolitowej Milewskiej (z domu Hołyńskiej) i widzę, jak siedziały wystrojone na kanapie, w małych toczkach z kwiatów ł piór na głowie. Na wiosnę tegoż roku po raz pierwszy pojawiły się w Wilnie i mieszkały u nas dwie nowe młode ciotki, Lela i Sofineta, wysokie, hałaśliwe, wybuchające ciągle śmiechem. Młodsza z nich i późniejsza elegantka jeszcze nie umiała się ubierać i z pewnym zgorszeniem opowiadano sobie, że na jednym z bali pokazała się w różowej sukni i naszyjniku z bursztynów, a tancerz jej ledwo ją uprosił, żeby zdjęła naszyjnik. Z okresem naszego mieszkania naprzeciwko Cielęt-nika łączy się portrecik mojej matki rysowany przez Ludomira Janow-skiego, który po tym trzykrotnie malował ciocię Isię; także portret dziadka Puttkamera, do którego pozował po chorobie i który wisiał w naszej małej sali jadalnej, malowany przez Siestrzeńcewicza.

Do mojej świadomości dotarło również parę wydarzeń związanych z panowaniem rosyjskim. Raz, wracając z popołudniowego spaceru z bobasami, zastałam lokaja w liberii, siedzącego w ciasnym przedpokoju, gdyż u mamy w salonie przebywała z wizytą żona generała-gubernatora Orżewskiego, pani osobistą uprzejmością starająca się załagodzić despotyzm ruskiego satrapy. Orżewski zapisał się źle w pamięci Wilnian i uważano to za zrządzenie Opatrzności, że umarł nagle, w przeddzień mającego nastąpić podpisania rozkazu zabraniającego październikowych nabożeństw i odmawiania różańca na ulicy przez tłum klęczący u stóp kaplicy Ostrobramskiej. Wiadomość o śmierci cesarza Aleksandra III usłyszałam z ust mojej matki, stojącej w salonie, przy biurku, we drzwiach do sypialnego pokoju. Co roku w dzień Trzech Króli wszyscy dygnitarze rosyjscy, wojsko z prawosławnym duchowieństwem na czele defilowali przez miasto do Wilii i tam nad przeręblą odprawiało ceremonię, zwaną Jordanem. Kiedyś siedząc z lalkami w oknie zobaczyłam powoli ruszający pochód; krzyże, chorągwie, szeregi wojska w szynelach do pięt, popów w kołpakach i dalmatykach. Ta defilada, ponieważ tak powolna, robiła podwójnie przerażające wrażenie. Może od tego czasu zaczęłam śnić ruskie pogrzeby i ruskich popów pod postacią grożących mi prześladow-

13

ców i w nocy, mroźnymi ulicami Wilna uciekałam przed ścigającymi mnie kozakami i żandarmami.

Zapewne w roku 1895 pierwsze lato spędziliśmy w Bolcienikach. Moją opiekunką była już wtedy M-elle Helenę, zacna, sucha Francuzka z dużym nosem, która się nigdy nie modliła, mówiąc: Je me suis brouillee avec le Bon Dieu. Mieszkaliśmy w trzech pokojach w oficynie, wśród prymitywnych krzeseł i stołków, na podłodze z nie malowanych desek. Obok wznosiły się czerwone mury nowego domu, a między oficyną i nimi leżało gaszone wapno w skrzyniach, których starannie unikałam, znając smutne doświadczenie bohaterki Des malheurs de Sophie. Lato było niezwykle dżdżyste i ciągłe ulewy psuły mi zabawę lalkami na drewnianym ganeczku. Dni w dzieciństwie bywają nudne i długie, szczególnie w niepogodę, i nikt wyobraźnią i opowieścią nie urozmaicał mi tej nudy. Dopiero później, patrząc wstecz, wiele odkryłam i zrozumiałam, ale wtedy powrót małej dziewczynki do rodzinnego dworu odbył się jakby ukradkiem, bez wzruszenia, z tą samą obojętnością, z jaką się wnosi walizki do pokoju hotelowego.

Moi rodzice rozpoczęli samodzielną gospodarkę w małych i ubogich Bolcienikach, bo wyniszczonych przez długie lata dzierżawy. Stare budynki folwarczne chyliły się do ruiny, zdziczałe pola były usiane kamieniami. W ciągu szeregu lat kowal miał potem zadanie rozsadzania granitowych głazów, wykopanych z ziemi, a furmanka zwoziła je na budowę muru, zwanego "chińskim", który otaczał ogród. Słyszałam opowiadanie, że dzierżawca dla zdobycia opału wycinał drzewa ogrodu, ale nie myślę, żeby to było prawdą. Na dziedzińcu rosły inne krzaki bzu, zwarte kępy, przerośnięte chmielem. W tak zwanym ogrodzie, po drugiej stronie dawnego domu stały stare białodrzewy i kwadraty lip, a między nimi rozrzucone zdziczałe śliwy. Sam dwór i zabudowania folwarczne leżały na wysokim pagórku przechodzącym w równinę od strony zachodu i odgrodzonym na wschodzie od kolei przez rzeczkę Grażołkę, która u stóp pagórka wiła się między olchami. Płynęła ona przez podmokłe łąki i te utkwiły w pamięci Mickiewicza, bo w jednym z sonetów napisał: "Gdy po rodzimych stąpasz trzęsawi-cach". Na rzeczce był most, od którego w górę ku dworowi biegła wyboista, stroma droga, a minąwszy go ciągnęła się dalej w kierunku Rakliszek i samotnej, dzikiej gruszy służącej za cel bliższych spacerów. Horyzont zamykały ze wszystkich stron kulisy bliższych i dalszych lasów, ale z tych poznałam najlepiej pasiekę, świeżo wycięty kawałek, gdzie przy każdym pniu rosły doskonałe poziomki.

Nigdy nie widziałam starego dworu, w którym mieszkała moja prababka i parę poprzednich pokoleń Puttkamerów. Został zburzony

14

przez mego ojca, gdyż był stary i trudny do odnowienia. Słyszałam potem z opowiadań, ze był murowany, miał ganek z kolumnami, podwójny dach kryty gontem, a wewnątrz malowane sufity, z których jeden przedstawiał sceną z Apollinem. Nie sfotografowano go nawet przed zburzeniem. Z umeblowania zachowały się prostackie empirowe fotele i te służyły później w gościnnych pokojach. Wycięto również, dla zasadzenia nowego parku, podłużny sad ciągnący się od zachodu i rodzący obficie doskonałe staroświeckie gatunki jabłek letnich, oliwki i inne różowo prążkowane. W wiele lat potem nie mogłam się pocieszyć, że pionierski jak gdyby powrót moich rodziców rozpoczął się od niszczenia tego, co było przedtem. Koło 1895 roku krajoznawstwo nie istniało, nikt nie robił artystycznych zdjęć fotograficznych i mówiono z uznaniem tylko o pomnikach światowej sławy, jak katedra w Kolonii.

Do pierwszej wojny światowej w jednym z biurek w Bolcienikach leżały jeszcze paczki listów Marii z Wereszczaków do męża. W moim dzieciństwie słyszałam zdanie, że są "nudne i dotyczą samych spraw majątkowych", dlatego zapewne, gdyż nie były pisane stylem pani de Sevigne. O wielkiej miłości największego z poetów polskich wspominano od czasu do czasu pod wpływem artykułu albo czyjegoś pytania, ale strona ludzka tego literackiego romansu mało kogo interesowała. Może winę należy przypisać duchowi pozytywizmu czy też sceptycyzmu, który dotarł aż "za Niemna brzegi".

W okresie, kiedy zburzono stary dom, nie wiedziałam o tym, że istniał, ale kiedy jesienią 1896 r. wnieśliśmy się do nowego, wydał mi się brzydki i niesympatyczny. Nie znosiłam w nim dwóch rzeczy, że był z czerwonej cegły i że wznosił się wysoko na względnym pustkowiu, bo bzy zarastające boki dziedzińca zostały wykarczowane, a i parę topoli wyrąbano. W dzieciństwie dokuczała mi czerwona nowa cegła, ale sądzę, że i styl obcy raził mnie podświadomie. Szkic dla tej gotyckiej i angielskiej architektury rysował p. Tadeusz Roztworowski, bardzo utalentowany architekt, ale za młodu obałamucony modą angielszczyzny, bo o wiele piękniejszy od Bolcienik Landwarów także wystawił w tym stylu. Dostał więc bolcienicki dom spiczaste dachówkowe dachy, wysokie kominy i gotyckie okna. Dookoła niego kopano regulówki, wywożono kamienie, a ja drepcząc w jesienny ranek po błocie oglądałam sterczące ściany, połyskujące szyby wielkich okien, a wyżej przestrzeń ogromną błękitnego nieba. Wewnątrz raził mnie też rozmiar okien, cierpiałam nad tym, ze górne pokoje nie od razu zostały oklejone papierem, wszystko wydawało mi się nowe, puste i zbyt wielkie.

15

Następnych parę lat zostało poświęconych zakładaniu nowego parku. Koń zaprzężony do szufla niwelował skłony trawników; krzaczki i drzewa sadzono na skrzyżowaniu nowych ścieżek. Moja matka była pochłonięta doglądaniem tej roboty i spędzała parę godzin dziennie w ogrodzie, siedząc na stołeczku. Czasem dojeżdżał twórca planu p. Pawłowicz, ogrodnik z Wilna, wysoki młody człowiek o czarnych włosach, który interesował się spirytyzmem. Moja matka wyrażała się o nim zawsze nieżyczliwie, mówiła, ze projekty jego są kosztowne i że sprowadza z Podzamcza krzewy za delikatne i nie dostosowane do naszego klimatu. Równocześnie ze zmianami w ogrodzie na miejscu trzęsawicy wykopano duży staw, a w poprzek Grażoł-ki usypano groblę. Nasz sąsiad p. Edward Rymsza, inżynier jak mój ojciec, cieszył się, że ten ostatni źle obrachował jej odporność i upust nie wytrzyma ciężaru spiętrzonych wód, tymczasem grobla i upust przetrwały czterdzieści lat. Inne "trzęsawice" zamieniły się w duże trawniki. Wyjazdowa droga została wybrukowana i u szczytu pagórka stanęła okropnie brzydka brama z białej cegły, przypominająca niektóre pseudogotyckie kościoły na nowoczesnych przedmieściach. Wzdłuż parku i drogi aż do mostu szedł teraz potwornie brzydki płot ze słupów z białej cegły i drewnianych sztachet, kunsztownie rzeźbionych.

Ze wszystkich stron ogrodu, który rozciągał się na dwóch pagórkach i w dolinie, widać było zamykający go od wschodu staw, jeszcze nie przesłonięty jak później przez grupy drzew i świecący się jaskrawię błękitną wodą. Rodzimą, bieloną oficynkę z gontowym dachem zasadzono krzewami, ażeby trochę zakryć jej dysproporcję z "pałacem". Z każdym rokiem znikały dobre, stare jabłonie, a nowo posadzone antonówki, za drogą, na skłonie północno-wschodnim marniały i nie dawały owoców. Dekoracją wewnętrzną domu zajął się mój ojciec, nie biorąc pod uwagę krytycznych spostrzeżeń mojej matki, która uważała, że stylowe ściany wymagają stylowych mebli, a to by pociągało nowe wydatki. Ubolewała nad tym, że w salonach sadzono się na zbytek, a znowu ze względu na oszczędności w budowaniu za mało było mieszkań dla służby i wygód gospodarskich. Słyszałam częste utyskiwania na holenderskie ramy Puttkamerowskich portretów, gdyż były mahoniowe i nie pasowały do dębowych sufitów i drzwi sali jadalnej. Meble z wileńskiego mieszkania poszły do gościnnych pokoi, a w salonie stanęły nowe, ciężko złocone kanapy i fotele w stylu Ludwika XV, topornie wykonane przez wileńskiego stolarza wedle wzoru zapożyczonego od p. Ślizienia. Ten ostatni, starszy pan z siwą brodą, przezywany ,jenerałem", był arbitrem dobrego smaku w Wilnie i właścicielem pięknych kolekcji. Mało kto siedział w tym pustym

16

i sztywnym salonie, a moja matka mówiła: Po co tyle pretensji, kiedy nie ma na nie pieniędzy? Uwagi te napełniały mnie niepokojem i raczej wzmagały urazę do otoczenia.

A jednak życie powstawało dookoła wedle ustalonych reguł. Dwór składał się z kucharza, ochmistrzyni, służącej, praczki, lokaja i chłopca kredensowego. Ogrodnik Aleksander, pomawiany o lenistwo, trwał w nim uparcie. Ochmistrzyni smażyła konfitury, ale tak je trzymała pod kluczem, że się nigdy nie zjawiały na stół pański. Od czasu do czasu zjeżdżała panna Władysława i szyła mi suknie albo chodziła na spacer z ekonomem Nosowiczem. Puttkamer, Niemiec, którego ciekawość zaprowadziła aż na Litwę, do polskiej gałęzi wywodzącej się z Wollina, oświadczył, przebywszy parę dni w Bolcienikach: In hundert Jahren wird es hier schón sein.

Mój ojciec kochał swój nowy dom i był z niego dumny. Kosztowało on 30 000 rubli i wypadł tak tanio, gdyż sam doglądał każdego rzemieślnika, stolarzy i szklarza. Jeszcze w wiele lat potem ojciec stawał przed jednym z okien, zamykał je, otwierał i kontrolował szczelność. Sąsiedzi krytykowali nowe zbytki. Drogą rakliską, jak zawsze potem, nie zatrzymując się u nas, kursowały konie i powozy Houwal-tów. Myśląc o tym, czego dokonał, i o swoim szwagrze ojciec mówił: Władysław pęka ze złości. Czas dopiero pokazał i utrwalił istotną wartość rzeczy. Mój ojciec był obdarzony wrodzonym dobrym smakiem i popełnił stosunkowo mało błędów, z wyjątkiem bramy i płotu z białej cegły, i to w epoce zupełnej anarchii i naśladownictwa wszystkich stylów, kiedy w tynku udawano opus rusticus i rzeźby renesansowe, a każdy dom jak sito dziurawiono oknami. Polska może najwięcej ucierpiała na tej anarchii, bo w tym spokojnym i bogatym okresie wznoszono wiele nowych domów. Dla nas sąsiedztwo Wilna było korzystne, bo nie wygasła tam tradycja doskonałych rzemieślników, po części wznowiona przez Tyszkiewiczów i pod ich protekcją. Mój ojciec prawie nieświadomie, jeśli chodzi o teorię, zrobił to co najważniejsze, piękną dekorację ścian. Proporce czterech głównych pokoi, tj. przedpokoju, gabinetu, salonu i sali jadalnej, nie dorównywały budownictwu z czasów XVIII i początków XIX wieku, ale rokokowe sztukaterie salonu były ładne i dobrze skomponowane, jak również renesansowe ozdoby sali jadalnej. Nawet klamki u drzwi zostały starannie dobrane. W przedpokoju proste schody z drewnianą poręczą prowadziły na pierwsze piętro do gościnnych pokoi. Ideałom zachodniej cywilizacji stało się zadość, bo i na piętrze, i na parterze zaprowadzono kanalizację. Moja matka nie miała zdolności do prowadzenia domu ani gustu i z wrodzoną oszczędnością dbała tylko o to co niezbędnie

17

potrzebne. Z tego powodu dom bolcienicki przez długi czas wyglądał jak naszkicowana dekoracja. Jenerał Ślizień mówił, że panie z krwią Horwattowską nie znają się na umeblowaniu i są zadowolone, jak postawią stół, kanapę i cztery fotele dookoła. Snuły się też po domu okropne graty, których nie znosiłam, między innymi parawanik złocony z pasterką w ogrodzie i czarne pianino, na którym nigdy nie grałam, bo nie miałam talentu do muzyki, i które w każdym pokoju było w niezgodzie z otoczeniem.

Do swego gabinetu mój ojciec sprawił sobie meble w stylu zwanym Jacobe, zapewne od Francuza, który na początku XIX wieku wyrabiał je w Petersburgu, i dlatego przezwanym le style de St. Peters burg. Duże biblioteczne szary z mahoniu, biurko, kanapy i fotele były nakładane ozdobami z brązu. Dopiero znacznie później stanął przed biurkiem jedyny wygodny fotel w całym domu, skórzany, z rodzaju klubowych.

W okresie zakładania parku, prawdopodobnie w roku 1897, mój dziadek i babka Kieniewiczowie odwiedzili po raz pierwszy Bolcieniki. Wracali z Anglii i obu wnuczkom, Dziuni i mnie, przywieźli czerwone kapelusze, kupione u Scott'a na Piccadilly. Tej jesieni mrozy wybuchły bardzo wcześnie. Dziadek krytykował rozszerzenie parku na południowy pagórek, uważając wcielenie jednego hektara więcej w obręb muru "chińskiego" za zbytek. I zapewne dużo na ten temat dyskutowano, bo w owych czasach nikłe tematy zamieniały się zaraz w problemat.

W grudniu 1895 r. umarł w Koreliczach na suchoty stryj Hipolit i mój ojciec wszedł w posiadanie tego pięknego majątku, płacąc trzy ruble za wwód, czyli prawo dziedziczenia. Moi rodzice pojechali w Nowogródzkie i odwiedzili p. Franciszka Wereszczakę, syna Józefa i Rajeckiej. Umarł on w następnym roku. Brat jego, p. Kazimierz, pokłócił się o spadek z bratową, piękną warszawianką, z domu Thieme. Zdaje się, że miał jej za złe nieprzyznanie się do odłożonego na bok kapitału. Panna Tuhanowska, urodzona z Wereszczakówny, ujęła się za rzekomo pokrzywdzoną ciotką. P. Kazimierz mówił o siostrzenicy: Józia tyle znaczy dla mnie co ta mucha! Żeby to podkreślić, nad głową najbliższej spadkobierczyni odsprzedał fikcyjnie Rajcę memu ojcu Dla przeprowadzenia tranzakcji, która się załatwiała w Mińsku, jakiś czas siedzieliśmy u Lubańskich w Łoszycy, położonej w pobliżu tego miasta. Panna Tuhanowska nie została pokrzywdzona, bo poza Tuha-nowiczami, które jej matka dostała w posagu, odziedziczyła po śmierci wuja Dworzec, Smolczyce i Siohdę. Podobno miała ona uraz do mego ojca o to, że się z nią nie ożenił, i dlatego znacznie później wszyst-

18

ko - co mogła - odsprzedała, udaremniając przejście wereszczakowskich majątków w jego ręce.

P. Kazimierz Wereszczaka raz przyjechał do Bolcienik. Był to średniego wzrostu starszy pan, z czerstwą twarzą pełną bruzd i dużymi, błękitnymi oczami, typ szlachcica jeszcze z XVIII w., ceremonialny, dumny, pełen uprzedzeń i antypatii, obdarzony wielką pamięcią anegdotyczną i darem opowiadania. Podróżował zdaje się dużo, ale był bliższy Pamiątek Soplicy i Opowiadań Chodźki niż cudzoziemszczyzny. Na złość p. Tuhanowskiej forytował mego ojca, a mnie, choć byłam małą dziewczynką, traktował z wyszukaną grzecznością.

Spadek po bracie, darowizna Rajcy włącznie z niedużym kapitałem o mało nie przyprawiły mego ojca o ruinę. Zaczął uchodzić za człowieka zamożnego, a to przy układzie ówczesnych stosunków i jego usposobieniu miało być źródłem wielkich niebezpieczeństw. Stan ekonomiczny Litwy znacznie się polepszył od powstania 1863 r., ziemia i lasy szły w górę, stopa życia we dworach była przeważnie skromna i ludzie często nie wyzyskiwali tego, co posiadali, albo bogacili się przypadkiem, czyli nieświadomie. Ta ukryta pomyślność dotyczyła jednak tylko jednej warstwy szlacheckiej, skrępowanej dekretami grudniowymi i uważającej sprzedaż majątku w obce, rosyjskie ręce za brak patriotyzmu. Obok, w miastach i miasteczkach bytowały rzesze ubogich kupców żydowskich nie oddzielonych od dworu żadnym bojkotem, ale skazanych na stosunkowo małe zyski. Równocześnie na zachodzie Europy, a także w Petersburgu ekonomiczny rozkwit XIX w. mnożył bogactwo i co ważniejsze ułatwiał spekulację i pośrednie zyski, podczas kiedy w prowincjach litewskich dobrobyt nielicznych był zaklęty w ziemi, handle zaś ograniczony do pachtu i sprzedaży kawałków lasu i tuczonego bydła. Żydzi zarabiali na tym kopiejki i ściśnięci w swojej diasporze chciwym i zrozumiale niechętnym okiem oceniali niedostępne dla siebie korzyści. Gratką stawał się każdy utracjusz, który zaciągał długi, uśmiechem losu była każda upadająca fortuna, na którą można się było rzucić, aby ją rozdrapać. Po dworach, jak o widmach i duchach, opowiadano sobie historię takich ruin wywołanych lekkomyślnością i głupotą. Przez całe dzieciństwo słyszałam opowieści o najsławniejszej z nich, Prozora i jego żony, z domu Świętorzeckiej. Za to postęp, wyrażający się w formie interesów i spekulacji, zaczął pracować na korzyść Żydów i ułatwiał im likwidowanie martwego kapitału ziemi i lasów. Z wrodzoną sobie namiętnością i wytrwałością przedstawiali, opowiadali, zachęcali. Taki gracz i hulaka jak. p. Aleksander Lubański całe życie z nimi szachrował i czasem dawał się naciągać na nieprawdopodobne przedsięwzię-

19

cia, ale długo to wytrzymał, bo w spadku odziedziczył duży majątek. P. Adam Plater mówił o nim: Jaki ten Lubański byłby bogaty, gdyby nie robił interesów. Mój ojciec namowami został wciągnięty do współdziałania z jakąś osobistością, p. von Brack z Inflant czy Kurlandii, i kupił w tamtych stronach położone Warnowicze. Kupiec leśny z Bieniakoń, Chaim, zrobił fałszywą ocenę tamtejszych lasów i Warnowicze jak korkociąg pochłonęłyby Bolcieniki i Korelicze, gdyby nie inny majątek Apricken, kupiony na spółkę z p. Stefanem Wereszczaką, którego szczęśliwa sprzedaż zapłaciła deficyty z Warnowicz. Jako spuścizna po tej spekulacji pozostały długi, od których procenty się mnożyły i nigdy memu ojcu nie pozwoliły na zupełną beztroskę. Ciągłe wyjazdy, pobyty w Wilnie i burzliwe powroty były na porządku dziennym.

Byłam równie mało ciekawa jak bezkrytyczna. Otaczała mnie wielka pustka. Dzieci mają mało wspomnień i dlatego czas im się dłuży. Zaczynałam już jakieś lekcje i czułam wielki wstręt do nauki czytania i pisania. Z trudem nauczyłam się dni w tygodniu, a wszystkie zadania arytmetyczne wydawały mi się niezrozumiałe i zależne od szczęśliwego zgadywania. Lgnęłam za to do poezji i każdego tworu wyobraźni. Zimą, gdy przyszła wiadomość o śmierci p. Kazmierza Wereszczaki, leżałam w łóżku po ciężkiej influenzie, z gorączką i moja matka zaczęła mi po raz pierwszy czytać Ogniem i Mieczem. Trudno mi oddać siłę doznanych wrażeń! Spotkania z Chmielnickim nie bardzo rozumiałam, ale podróż Skrzetuskiego na Sicz, ucieczka Zagłoby z Heleną i oblężenie Zbaraża pustkę dziecinnej duszy napełniły wizjami przerastającymi nieomal jej siły. Od tego czasu ten brawurowy i romantyczny styl zamienił się w codzienny akompaniament życia. Bez paru kropli wypitych z tej czary dzień nie miał znaczenia. Marzenia w ciągu spacerów były poświęcone opowieściom wzorowanym na fantasmagorii przygód i opromienione snami na jawie. Trzy warstwy wrażliwości przenikały się codziennie; regularne zajęcia polegały na lekcjach, jedzeniu, spacerach i obowiązku pójścia spać o dziewiątej. Pogoda urozmaicała tę szarą jednostajność i przynosiła swoje cenne dary. Wiosna szczególnie miała niepowrotne uroki, począwszy od pierwszej odwilży, kiedy strumyczki zaczynały spływać po lodowej powierzchni drogi, aż do chwili jaskrawej zieleni, niebie- l skich przylaszczek i złotych kaczeńców. Na tym tle rozgrywały się przygody romantyczne wzorowane po części na Trylogii, zarówno burzliwe, jak i dramatyczne, które nabierały większej wyrazistości w chwili zasypiania.

20

Nie to jednak zaważyło na mojej podświadomości, tylko opis wojny domowej i buntu Kozaków, rozgrywających się z górą dwieście lat przedtem i dlatego na zawsze pozostanie w mojej pamięci pokój moich rodziców, w którym chorowałam, łóżko przy ścianie, wielkie okno, przyćmiona lampa i cienie czające się po kątach i obdarzone odrębnym znaczeniem, bo w czasie gorączki każdy przedmiot, poza własnym kształtem, zaczyna wyrażać rzeczy nieuchwytne. Na tym podłożu wyrosły potem sny seryjne o krwawych rozruchach i niebezpieczeństwie grożącym moim bliskim. Wcieliły się one w treść nowoczesną, różną od sienkiewiczowskich przygód, ale gdyby nie lektura Ogniem i Mieczem może nigdy nie doszłyby do głosu tajemnicze przeczucia duszy, które z takim trudem szukają symbolu i wypowiedzi.

21

-II-

Opis Dereszewicz

Dereszewicze pozostaną na zawsze złączone ze wszystkim, co w młodości oznaczało dla mnie zabawę, przywiązanie i wspomnienia pełne radości. Od wczesnego dzieciństwa rozpoczęły się dla mnie długie pobyty u dziadków Kieniewiczów na Polesiu. Mieszkała tam starsza siostra mojej matki, młoda wdowa, Klotylda Potworowska, z córką Jadwigą. Dziunia była o parę lat ode mnie starsza i jak ja jedynaczką. W moim przekonaniu dwór dereszewicki był obrazem dostatku, wesołości i harmonijnego porządku świata. Nawet po osiedleniu się w Bolcienikach jeździliśmy tam na wszystkie większe święta i uroczystości i spotykali się z ukochanym gronem rodziny.

W ciągu pięćdziesięciu lat pojęcia etnograficzne i historyczne uległy tylu zmianom, że różnią się zupełnie od tradycji i poglądów, jakie w dzieciństwie wydawały mi się proste i oczywiste. Wtedy Wilno było, jak dla mnie, osnute rodzajem mgły, Warszawa leżała tak daleko, że prawie za granicą, a tam, gdzie rosłam i czułam się szczęśliwą, czyli w Dereszewiczach, znajdowało się serce Polski. Sądzę, że każdy, kto pamięta te czasy na Litwie i Rusi, czuł taki sam stosunek do rodzinnego dworu. Moja prababka, podobnie, co roku jeździła z Bolcienik do swoich braci w nowogródzkie strony, jako do kolebki swojej młodości, i z pewnością przez głowę nie przeszła jej myśl, że Tuhanowicze nie leżą w prowincji złączonej od wieków z Polską.

Już parę dni wcześniej każdy wyjazd do Dereszewicz budził we mnie uczucia pełne niecierpliwej radości. Moja matka sprawy podróży brała poważnie. Kufry pakowano zawczasu, znosząc do nich bielizną i suknie. Pożegnania z ojcem, który jeździł osobno, miały cechy tragiczne i gorączkowe. Wyjeżdżałyśmy na dworzec do Bieniakoń wieczorem i wsiadały do poleskiego pociągu. Długi korytarz wagonu pierwszej klasy tonął w półmroku, bo nad drzwiami każdego przedziału paliła się w latarni tylko jedna świeczka. Kiedy pociąg ruszał powoli, przychodził konduktor i podnosił do góry oparcia ławek. Uważałabym to za rzecz gorszącą i niestosowną, żeby ktoś obcy od-

22

ważył się podróżować w tym samym co my przedziale, ale na wszelki wypadek konduktor dostawał rubla.

Około siódmej rano dojeżdżałyśmy do Łunińca, gdzie trzeba się było przesiąść na pociąg w kierunku Homla. Podczas postoju piłyśmy herbatę i jadły bułki posypane cukrem, w dużej sali, na środku której stały stoły, przy długiej ścianie bufet, a wzdłuż okien - kanapy dla podróżnych. Umeblowanie było masywne, z ciemnego drewna, a oparcia krzeseł z dykty w dziurki. Na stołach stały doniczki z oleandrami, fikusami i piramidy butelek. Najdziwniejsze postacie z tobołami, przeważnie urzędnicy rosyjscy z żonami i rodzinami snuły się dookoła. Nie zwracałam na nich uwagi i podobnie ignorowałam ikonę umieszczoną w rogu sali. Znacznie dawniej, kiedy postój w Łunińcu wypadał w nocy, płakałam z nudy i zmęczenia w damskim pokoju. Kiedy piłyśmy herbatę, we drzwiach prowadzących na peron ukazywał się brodaty urzędnik w czapce baraniej z gwiazdką, ze srebrnymi i malinowymi wypustkami przy ciemny mundurze i dzoniąc ogromnym mosiężnym dzwonkiem, wołał donośnie: Na Gomel - Briańsk - pierwoj zwonok! Oznaczało to, że na peronie stoi już pociąg z Warszawy i zaraz tragarz w jasnym fartuchu i czapce z gwiazdką wynosił nasze rzeczy. Jechałyśmy jeszcze parę godzin, a stacje dzielące nas od Kopcewicz nazywały się Łachwa, Żytkowicze i Mikaszewicze. Krajobraz był zupełnie inny niż na naszej wileńskiej północy, zarośniętej świerkowymi i sosnowymi lasami. Szczególnie na wiosnę, przed Wielkanocą niebo wydawało się lżejsze, cieplejsze, a chmury mgliste. Mijaliśmy rozlane wody, rozległe podmokłe łąki, chaszcze zanurzone w wodzie, sterty siana umieszczone wysoko na rusztowaniu i słupkach chroniących je od zalewu. Ponieważ nie znałam innych części Polski ani Europy, to pustkowie takie wydawało mi się owiane poezją.

W Kopcewiczach czekali na nas prymitywni furmani w burkach, ale nie szłyśmy zaraz do powozu, tylko siedziały w poczekalni, nim nie odebrano kufrów z barażu, a obawa, że mogły zginąć, napełniała to oczekiwanie niepokojem. Poczekalnia była nieduża i umeblowana takimi samymi kanapą i stołkami co w Łunińcu. Na dębowym stole stała karafka z wodą, z której nikt nigdy nie pił, ale która dla mnie, znajdującej się w usposobieniu radosnego podniecenia, grała symboliczną rolę pucharu króla z Tulę.

Nareszcie owinięte pledami albo płaszczem tak ciężkim, że został przezwany "pudowikiem", puszczałyśmy się w drogę odwieczną lan-darą o złych resorach, zaprzężoną czwórką koni w poręcz. Jeśli z tym ekwipażem porównam późniejsze zaprzęgi i karetki, wydaje mi się dziwnie prymitywny. Droga była podobna raczej do szlaku idącego

23

przez brody i laski. Konie, nie dopasowane maścią, biegły jak się im podobało, bryzgając błotem albo trzęsąc powozem na korzeniach. Ta jazda wydawała mi się zawsze bardzo długa i nigdy nie wiedziałam, w jakiej części drogi się znajduję ani czy minęliśmy boczną, odchodzącą do Bryniewa. Laski, chaszcze, polanki wplatały się jedne w drugie, nie widziałam ani wioski, ani osiedla i nie spotykałyśmy furmanki. Dopiero nagle otwierał się szerszy horyzont pól i ukazywała się na lewo wieś, zwana Ślązaki. Mój pradziadek po uwłaszczeniu włościan osadził tam robotników sprowadzonych ze Śląska, katolików, którzy w czasie bolszewickiej rewolucji gorzej jeszcze grabili pańską własność od miejscowych chłopów. Określenie Białorusin, jeszcze nie istniało, tubylców nazywano Poleszukami, nie wątpiąc, że są ludnością przynależną do Litwy, a zatem historycznie złączoną z Polską, a nie z Rosją. Pamiętano, że po 1830 r. gwałtem zostali zmuszeni do prawosławia.

Zaraz za Ślązakami zaczynała się długa, wąska aleja obsadzona białodrzewiami i włoskimi topolami. Na jej końcu, w odległości pół wiorsty ciągnęła się na prawo długa i prosta linia parku, na lewo owocowego ogrodu. Z gęstwiny parku wystawały w górę wyniosłe, stare świerki. Kiedy nie było liści na drzewach na skraju parku, przez pnie i gałęzie widać było białe mury kaplicy. Naprzeciwko niej, za drogą stała gorzelnia, przykryta czerwonym dachem. Przed bramą konie okrążały studnię, schowaną pod rodzajem drewnianego budynku jak altana, z dachem zabarwionym na czerwono. Za bramą ciągnął się duży trawnik ujęty przez żywopłot ze strzyżonej spirei. Rosły na nim akacje i amerykańska sosna, a z boku, przy domu, wielkie świerki tworzyły gęstwinę ciemną i zieloną, nabierającą o zmroku granatowego zabarwienia.

Dom, który stał w głębi, był drewniany na podmurowaniu i w stylu klasycznym, ściany miał pomalowane na szaro, obramienia okien na biało, cztery białe słupy podtrzymywało występ dachu z klasycznym szczytem. Pod tym występem widać było na pierwszym piętrze ganeczek i wychodzące na niego drzwi i dwa okna. Parę drewnianych stopni prowadziło z przodu na ganek, a po bokach brukowane podjazdy, których nie używano nigdy. Do pierwszego, ciasnego przedpokoju wchodziło się przez duże drzwi ozdobione lwimi głowami z brązu. Rozbierano się w drugim, także ciasnym przedpokoju na lewo, w zimie bardzo ciepłym, gdzie wisiało lustro, a nad nim portret brodatego człowieka z siekierą, jak mówiono, cieśli, który budował dom. Drzwi od salonu zawsze były nie domknięte, moi wujowie, bardzo ruchliwi, wchodząc, tak je zostawiali, stąd przeciągi, które drażniły mego ojca.

24

Duży salon za przedpokojem zajmował całą szerokość domu. Trzy jego okna z jednej strony wychodziły na dziedziniec, a drugie trzy na coś, co mogło nazywać się tarasem, czyli partery kwiatów i rzekę. Latem od wody szły świetlne smugi, ruszające się po suficie, zimą wielkie przestrzenie śniegu pokrywające rzekę i rozciągające się za nią łąki tworzyły wewnątrz domu atmosferę z kryształu i alabastru.

Wzdłuż długiej ściany od strony sali jadalnej, naprzeciwko marmurowego kominka stała duża mahoniowa kanapa empirowa, przed nią stół z lampą, na którym były rozłożone książki, gazety, pudełka od kart pasjansowych, dookoła zaś mahoniowe fotele i jeden wolterowski, w którym zwykle siadywał mój dziadek. Po obu stronach kanapy stały lustra wsparte na złoconych łapach z pazurami i ozdobione rzeźbami ze złoconego drewna. Nad kanapą wisiały trzy portrety. Środkowy przedstawiał Antoniego Kieniewcza, żonatego z Odyńcówną, pędzla Damela. Antoni przeniósł się z Nowogródzkiego na Polesie, kupiwszy Dereszewicze od Massalskich w końcu XVIII w. Może, jak Sędzia w Soplicowie, wzbogacił się on "na zamieszkach krajowych". Portret przedstawiał człowieka ze skłonnością do tuszy, o pięknej cerze, ubranego w ciemny frak i kamizelkę w niebieskie paski. Antoni trzymał list w ręku. Dwa portrety po bokach były podobiznami pradziadka Hieronima i jego żony Katarzyny z Horwattów.

Ci sami pradziadkowie, młodzi, w mniejszym formacie, malowani w Dreźnie, wisieli na przeciwległej ścianie, nad kominkiem. Ona w różowej sukni, z uczesaniem w stylu 1830 r., on w granatowym fraku, z piękną głową, ciemnymi włosami, klasycznym nosem i błękitnymi oczami. Mój dziadek malowany przez Siestrzeńcewicza i moja babka przez pannę Dziekońskątworzyli dalej, z tej samej strony, dwa symetryczne obrazy. Muślinowe firanki przesłaniały okna, od strony rzeki stało tam inne ugrupowanie foteli, kanapy i stołów. Resztę umeblowania tworzyły postumenty z brązowymi świecznikami, stoły z wazonami, książkami i brązami.

Salon niebieski, przylegający do czerwonego, zajmował środek domu. Okna jego i drzwi wychodzące na ganek zaokrąglały się występem, ściany były wyklejone wytłaczanym srebrnym papierem i na tym tle doskonale prezentowały się obrazy. Tutaj wisiały portrety moich dziadków, robione za granicą, w czasie ich zaręczyn, na tle skał i morza, ciemne krajobrazy w stylu holenderskim i piękne kopie pędzla p. Jadwigi, siostry mego dziadka: aniołki Corregia w chmurach i Murilla Madonna z Dzieciątkiem Jezus. Jak z opisu wydać, Kieniewiczowie lubili się portretować, a kopie p. Jadwigi były bardzo dobre i te, które w Rzymie należały do Ketty Ordzianki, miały dużą cenę u antykwariu-

25

szy. Meble z błękitnego salonu, orzechowe, w stylu Ludwika Filipa, zostały zrobione w Mińsku; składały się one z kanap o wygiętych oparciach, luster z konsolami i stołów o masywnych blatach. Zegarów i brązów znajdowało się więcej w tym salonie niż w czerwonym, a większość należała do epoki drugiego cesarstwa.

Salony te odznaczały się zarówno prostotą, jak i pewną okazałością. Łączyły się, jak każdy dwór w Polsce, z otaczającą przyrodą, ze słońcem, rzeką, wiosną i zapachem ogrodu. Jesienią i zimą zachody bliższe południa zapalały na niebie pomarańczowe smugi. Latem otwarte drzwi prowadziły na ganek z białymi słupami i jego stopnie rozgrzane od upału.

Za czerwonym salonem, od północy, mniej obszerna sala jadalna zajmowała róg starego domu. Jedno wielkie okno złożone z trzech części wyglądało na dziedziniec, drugie mniejsze na dziedziniec i wejście do kredensu. Po obu stronach dużego okna stały empirowe ser-wantki malowane na czarno, bufet przy ścianie od kredensu. Nad bocznym stolikiem z samowarem, wśród rzędu trzech portretów, wisiała praprababka Horwattowa, z domu Rudnicka, w czepku z blondy, naprzeciwko niej patrzył ze złotej ramy jasnowłosy i błękitnooki młody człowiek, przepasany czerwoną szarfą na czarnej czamarze, uczestnik powstania 1830 r., a może późniejszy emisariusz. Ten Kieniewicz zginął rozstrzelany. Napoleońską tradycję przedstawiały znane sztychy wedle Yerneta: ks. Józef skaczący do Elstery i postój polskich ułanów w hiszpańskiej stodole.

Pokój moich dziadków przylegał do niebieskiego salonu. Na ścianie naprzeciwko okien dwoje drzwi wychodziło na pokój, jakby rodzaj szaf z jesionu ozdobionych inkrustacjami z czarnego dębu w gotycki deseń. Nad łóżkami wisiały pobożne obrazy pędzla p. Jadwigi, i gotycka szafa pełna palm i świątobliwych pamiątek, przy drzwiach od salonu stało biurko mojej babki, naprzeciwko jej gotowalnia, gdzie panna Stefania czesała ją przed obiadem. Wieczorem na komodzie paliła się zawsze jedna świeca w srebrnym lichtarzu. Z moim rozmarzonym usposobieniem ta świeca, ile razy tamtędy przechodziłam, nabierała jakiegoś specjalnego znaczenia.

Za tym sypialnym pokojem ciągnął się szereg innych, dwa przegrodzone przepierzeniami i wychodzące na korytarzyk, trzeci służącej, czwarty gościnny, zwany cioci Kamilki. Umeblowanie ich było proste. Nikt w moim dzieciństwie nie uważał, że łazienka jest niezbędną potrzebą codzienną; w całym domu nie było kanalizacji, a mój dziadek sarkałby z pewnością na tego rodzaju zbytki i karygodne innowacje. Wygodne i gustowne urządzenie gościnnych pokoi nie weszło jeszcze

26

do obyczajów, sprawa dekoracji i doboru barw w każdym pokoju nie należała o utartych tematów rozmowy, nawet łóżka były niewygodne, czy to starsze i mahoniowe, czy bardziej nowoczesne o żelaznych poręczach. Całe życie koncentrowało się w salonie i poza nim nosiło cechy koczowania. Ciocia Klosia i Dziunia mieszkafy kolejno wszędzie na górze, w pokoju cioci Kamilki albo w nowym domu.

Mój dziadek wybudował nowy dom dla starszego syna w czasie jego zaręczyn. Zrobił to na własną rękę bez architekta i nie licząc się z klasycznym stylem starego domu, dostawił do niego piętrowy kwadrat, ozdobiony balkonami pomalowanymi na biało. Był to jeden jeszcze dowód ówczesnej anarchii i zaniku tradycji. Wewnętrzny rozkład "Lelówki" nie miał ani praktycznego sensu, ani proporcji. Mój wuj Hieronim bardzo prędko przeniósł się do Bryniewa, gdzie czuł się swobodniejszy, z dala od ojcowskiej ingerencji, i zabrał ze sobą świeżo sprawione meble. Nowy dom został pusty z wyjątkiem gościnnych pokoi. Z czerwonego salonu przez rogowy, mały wchodziło się do długiej jasnej sieni, zwanej galerią, skąd drewniane schody, jesionowe, politurowane, prowadziły na piętro do pustego salonu używanego jako dortoir w czasie licznych zjazdów. Za nim dopiero znajdowały się dwa gościnne pokoje, na dole trzy. Nawet piece były źle rozmieszczone, dostęp do nich bywał utrudniony przejściem przez lodowate większe pokoje. W sali jadalnej wisiały gwasze przedstawiające widoki z Neapolu. Służyła ona na uroczyste obiady w czasie większych przyjęć, czasem urządzano w niej choinkę, a w czasie Świąt Bożego Narodzenia grywano tam namiętnie w dżenkinsa.

Przed długą linią obu domów ciągnął się na wysokim brzegu Prypeci taras, a na nim rosły grzędy kwiatów, cały wirydarz poprzecinany ścieżkami i pełen rezedy, petunii, werweny, goździków i szlamowych róż z rzędu pachnących, staroświeckich i najmilszych. Z boku, na prawo rósł kształtny kasztan, bo okrągły, otoczony ławeczką. Bardzo strome schody jak drabina prowadziły od niego do rzeki. U wejścia do parku stały fuksje i inne doniczkowe rośliny z oranżerii. Duży, a szczególnie długi park, sadzony przez prababkę Katarzynę, kończył się parowem i rzeczką wpadającą do Prypeci. Drewniany i rozrzucony folwark leżał dopiero za nim na piasku i pagórku. Główną o_zdobę parku stanowiła aleja świerków z gałęziami zwisającymi do ziemi i kolumnadą grubych pni ciągnącą się od pomocy, równolegle z drogą na folwark. Ziemia w parku była uboga, o ciemnoszarym zabarwieniu, trawniki porośnięte przez mech albo spalone przez słońce, wszędzie wrzynały się korzenie drzew, zielony i rudy mech zarastał ich podnóża. W letnie ranki unosił się wszędzie zapach wilgotnej kory i grzy-

27

bów, ziemia rozgrzewała się szybko, czeremchy pachniały odurzająco. Szerokie ścieżki wiły się wśród lasków starych lip, akacji, klombów spirei i układały się w znaczną i ukochaną topografię, będącą źródłem tylu wspomnień i tylu radości.

Wzdłuż stromego zbocza od strony rzeki leżały jeziorka zarośnięte wodnymi liliami i otoczone wierzbami, które swoje gałęzie kąpały w wodzie. Jeśli się zeszło z ganku od niebieskiego salonu i skręciło na prawo, szło się jakiś czas w cieniu lip i dębów do drewnianej altany, wybudowanej w kształcie parasola albo wielkiego grzyba, następnie, skręcając na prawo, dochodziło się do placu krokietowego. Za trawnikiem od strony rzeki wznosił się usypany pagórek obrośnięty starymi świerkami. Idąc dalej ścieżką, która skręcała bardziej w prawo ku rzece, dochodziło się do Belwederu, budyneczku z drewna, malowanego na biało, z tarasem i słupami na pierwszym piętrze. Widok z Belwederu obejmował odnogę Prypeci ujętą w piaszczyste brzegi, sosnowy lasek na pagórku za folwarkiem i główne koryto płynącej ku wschodowi rzeki. Od Belwederu zawracało się wzdłuż rzeczki w parów, gdzie nisko nad ruczajem rósł stary dąb, na którego pniu był zawieszony święty obrazek; nigdzie mgiełka wiosennych liści nie wydawała się bardziej czarowna jak w tym parowie, nigdzie jesienią dębowe i klonowe liście nie szeleściły gęściej pod nogami. Latem kula słońca, która gasła w ciepłym piasku za dereszewicką wioską, między pniami drzew wysyłała swoje ostatnie blaski. Minąwszy drewniany mostek przerzucony nad parowem do folwarku, wśród odurzających na wiosnę zapachów czeremchy i konwalii dochodziło się do kaplicy oraz cmentarza położonych na drugim końcu parku, naprzeciwko Belwederu.

Niech mi wybaczą ci, których zanudzi ta wędrówka i opis, przypominający stare plany i inwentarze. Dla mnie jest ona bezcenna, bo utrwala rysy rzeczy dawno straconych i które może kiedyś zaćmią się w mojej pamięci. Zresztą w całej Polsce do miejscowości istniejących czterdzieści lat temu trzeba będzie stosować metody archeologiczne.

Po lewej stronie dereszewickiego dworu, tak jak park, ciągnął się duży sad. Mój dziadek powiększał go co parę lat. Klimat poleski sprzyjał sadownictwu i było ono bardzo dochodowe, bo fabryki w Moskwie i Kijowie zakupywały wielką ilość jabłek. Jesienią odpływały one barkami z Dereszewicz ku wschodowi. Przy samym domu, w ogródku zwanym Dziuni, rosły najlepsze renklody, jakie jadłam w życiu. Później Dereszewicze słynęły ze swoich gruszek. Środkiem sadu, do jego połowy, szła droga obsadzona z obu stron grzędami kwiatów, szczególnie miła, kiedy kwitły łany białych floksów. Ta dro-

28

ga urywała się przed domkiem ogrodnika i wysokim płotem otaczającym inspekty. Dopiero za tym zaczynały się krzaki porzeczek, kwatery malin i ogrodowych poziomek. Ścieżka skręcająca na prawo kończyła się małym placykiem nad wysokim brzegiem rzeki, gdzie stały ławki pod grupami żółtych akacji. Miejsce to nazywało się Jasnym brzegiem". Mój dziadek tak kochał swoje Polesie, że tą nazwą chciał dowieść, o ile góruje ono nad zagranicą i Riwierą. Z tego miejsca rozciągał się najrozleglejszy widok na Prypeć. Płynęła ona szerokim korytem od zachodu, zataczając krąg przed dworem, i odchodziła ku wschodowi za horyzont zamknięty przez wieś Hołubicę i topole Pauli-nowa. Na przeciwległym brzegu ciągnęły się łąki zarośnięte kępami drzew i pojedynczymi dębami. Koryto Prypeci nie było uregulowane, zmieniała ona bieg i naporem wody uderzała kolejno w różne miejsca. Główny nurt otaczały odnogi i jeziorka. Wzdłuż sadu płynęła ona wartko, głęboka i potężna, podmywając jego piaszczyste osypiska, słabo bronione zaporami z wikliny. W dni pogodne na wodzie tańczyły srebrne smugi słońca, przetykając błękitną powierzchnię lśniącymi błyskami. Pod wieczór powierzchnia gładka jak lustro odbijała każdą smugę i chmurkę zachodu, aż nie spłynął na nią mrok błękitno-liliowy. Słońce latem wstawało nad Paulinowem i zachodziło jak czerwona kula nad ciepłymi od upału piaskami i chaszczami deresze-wickiej wioski.

Kiedy się wyjechało na przeciwległy brzeg i stanęło na mokrym, drobnym piasku, dwór z białymi słupami i ciemna ściana parku odbijały się w wodzie jak w zwierciadle. Sunęły po niej tratwy, szerokie i mocne łodzie, a czasem mała łódeczka z zadartym dziobem, wyżłobiona z pnia dębu i zwana duszohubką. Siedzący w niej człowiek jak gondolier wiosłował jednym wiosłem, używając go zarazem jako steru. Parę razy na dzień kursowały też statki parowe, z wielkim szumem i łoskotem poruszane kołami w rodzaju młyńskich, i zostawiały za sobą pienisty szlak, którego fale rozchodziły się coraz szerzej i łagodniej, aż zamierały na mokrym piasku. Ci przygodni podróżni z zewnątrz mącili tylko na chwilę wielką zadumę krajobrazu. Żyjącą jego rzeczywistością był dwór, otoczony światem równie młodym i nie zepsutym cywilizacją jak przed wiekami. Tylko pionierzy europejscy, którzy potem zniszczyli Amerykę, powitali coś podobnego na drugiej półkuli ziemi. Mieszkańcy dworu bez przerwy w ciągu dnia obcowali z rzeką, czy to z balkonu na piętrze, czy z okien salonów, czy ganku pod białymi słupami. Zapach wody przenikał gościnne pokoje, gdzie stała w wiadrach przy umywalni miękka i złota.

29

-III-

Rodzina Kieniewiczów - Moi dziadkowie - Ciocia Klosia - Dziunia - Ciocia Isia - Lela - Obaj wujowie

Krajobraz i dwór tworzyły dla mnie ramy świata, który wydawał się doskonały. Dziecinna moja miłość do Dereszewicz polegała na bezwzględnym zadowoleniu z tego, co było. Pobyty w Derewszewiczach łączyły się z pełnym radości używaniem czarów i zalet ukrytych w pogodzie. Zawsze, i to od dziecka, czułam, że uczestniczę w czymś, co może być stracone. Mój dziadek i moja babka grali dla mnie rolę dobrotliwych bóstw; ciotki, wujowie i kuzynki istot jeśli nie wyjątkowych, to odrębnych od innych ludzi. Uczestniczyłam w każdej rozmowie, chciwie łowiłam każdą zasłyszaną opinię. Wcale nie idealizowałam mojej rodziny. Pojęcie zła i dobra nie grało żadnej roli w jej ocenie. Moi krewni pociągali mnie, gdyż nie byli nudni, i jeśli coś męczyło mnie w ich towarzystwie, to różnica wieku i moja zależność od różnych prawideł bolcienickich, czyli przeszkoda w zabawie i używaniu. Patrzyłam na nich jak na bożków z Olimpu w podręcznikach mitologii. To, że się kłócili, gniewali, zdradzali nawzajem i mieli wiele ludzkich przywar, nie odejmowało im jednego bezcennego przywileju, swobody w działaniu. Wszystkiego, czego już zaznali, bogactwa, podróży, szczęścia, strojów, mogłam się dopiero doczekać. Ponieważ psuli mnie i dogadzali mi, więc w towarzystwie Dziuni i cioci Leli czułam się prawie dorosła.

Mój dziadek, Hieronim Kieniewicz, syn Hieronima i Katarzyny z Horwattów, ożenił się ze swoją cioteczną siostrą, Jadwigą Horwat-tówną z Barbarowa, córką Aleksandra, pana chorążego, i Klotyldy z Wołodkowiczów. Zarówno Howattowie, jak i Kieniewiczowie swoje duże fortuny zdobyli i rozszerzyli u schyłku XVIII i na początku XIX w. Antoni Kieniewicz kupił Dereszewicze od Massalskich, to jest Heleny ks. De Ligne, późniejszej pani Wincentowej Potockiej. Barbarów Horwattowski należał do Oskierów i może zmienił właściciela po Prozorowskiej insurekcji. Pan chorąży Aleksander był praktyczny i zapobiegliwy. Najstarszy z rodzeństwa usadowił młodszych braci

30

w rezydencjach Lipowa, Narowli i Hołowczyc. Barbarów był zakrojony na o wiele bardziej pańską stopę od Dereszewicz. Horwattowie nic nie mieli wspólnego ze szlachecką tradycją XVIII w. i należeli do typu nowych i w ówczesnych pojęciu nowoczesnych ludzi. Handlowali wódką i wołami, cena wódki interesowała ich żywo. Ze stroju i poglądów przypominali postacie Balzaca i różnych "niesympatycznych" bogaczy z powieści Kraszewskiego. Les Contes Drolatigues bliższe były ich umysłowości, a może obyczajów aniżeli Pan Tadeusz. Zaliczali się, naturalnie, do realistów. Nie mieli ani rasy, ani urody, z wyjątkiem p. chorążego, a za to typ mongolski, wystające policzki, płaskie nosy, żółtą cerę, szerokie grube wargi i ociężałe sylwetki. Talent do robienia interesów łączyli z towarzyską próżnością i pewnym zdrowym rozsądkiem, pozbawionym polotu. Trwali przez pięć pokoleń, okres wyznaczony przez socjologów dla rodzin żyjących w dostatku nowoczesnym, i w męskiej linii wygaśli dość prędko po zniszczeniu ich majątków i siedzib przez bolszewików. W tym całym gronie wyróżnił się Aleksander, brat mojej babki, marszałek szlachty kijowskiej, prawie jedyny ze współczesnych Bobrowskiego, o którym ten pisze z szacunkiem i uznaniem w swoich pamiętnikach. Światowy, popularny, bardzo ustosunkowany musiał być dobry i dlatego tak lubiany. Odkryłam to dopiero znacznie później, bo w moim dzieciństwie dawno nie żył i nikt o nim nie wspominał. Życie w teraźniejszości było jedną z cech dereszwickiech, a co za tym idzie pewna obojętność do tradycji i genealogii.

W porównaniu do Horwattów Kieniewiczowie byli żywsi umysłowo i obdarzeni talentami, przy trudnym i bardzo gwałtownym usposobieniu. Pochodzili z Nowogródzkiego, ze szlachty tatarskiej, ochrzczonej dopiero w połowie XVIII w., ale z dawna tam osiadłej, jak wielu innych na alodialnych dobrach wielkiego ks. Witolda. Antoni, trzymający list na portrecie Daniela, był ożeniony z Odyńcówną, osobą zdaje się lekkiego prowadzenia, której zła i wybuchowa natura musiała stać się powodem samobójstwa męża. Głuche niechęci i żale łączyły się z pamięcią p. Jadwigi, siostry mego dziadka, ponieważ po uwłaszczeniu włościan wyjechała z rodzicami do Rzymu i zapewne żądała subsydiów od brata gospodarującego na Polesiu. Uważano, że terroryzuje rodziców, i nikt nie oceniał jej malarskich talentów. Musiała to być osoba o nieprzeciętnej inteligencji, utrzymywała przyjazne stosunki z wybitniejszymi paniami swojej epoki, jak ks. Puzynina (z Giintherów) i rzeźbiarka p. Skirmunttowa. Moja babka, dbająca wyłącznie o męża i dzieci, z niechęcią odnosiła się do każdego, kto uszczuplał ich majątek. W Rzymie p. Jadwiga prowadziła życie bardzo

31

towarzyskie, a jednocześnie wychowywała część dzieci starszej siostry Wandy, Witoldowej Ordziny.

Jak zwykle bywa, moja babka stawiała na pierwszym miejscu swoją rodzinę, czyli Horwattów. Pomimo tego stosunki jej z obu siostrami nie należały do bardzo gorących. Starsza z nich, Felicja, wyszła za Karola hr. Grabowskiego z Ostaszyna i po urodzeniu dwojga dzieci została unieruchomiona przez częściowy paraliż. Drobna i nie bardzo ładna, odznaczała się żywą inteligencją, oczytaniem i umysłowością wyhodowaną na francuskich wzorach. Męża, przystojnego i zadłużonego hulakę, nazywała "M. d'Argencourt". Trzecia z rzędu Horwattówna, najmłodsza, Zofia, wyszła za swego kuzyna przez Wołłodkowiczów, Józefa hr. Tyszkiewicza z Landwarowa, wielkiego pana pełnego dziwactw. Wesoła, pogodna, równego usposobienia i dużej siły woli, zasłynęła z talentów praktycznych, dzięki którym powiększyła tak wielką Tyszkiewiczowską fortunę. Pozornie ulegała różnym rozkazom czy kaprysom męża, ale górowała nad nim wytrwałością, i kiedy on się znudził, dalej konferowała z adwokatami i rządcami. Cały XIX w. i w Polsce, i na Litwie należał do okresu, kiedy dorabiano się na ziemi i bogacono, dziedzicząc ją albo kupując. Obowiązek poświęcania się dla ziemi, tak zalecany w obyczajowych powieściach, w rzeczywistości był bardzo popłatnym interesem, jeżeli kogoś nie ogarnęła utracjuszowska gorączka. Najdziwniejszym było to, że nikt korzyści tak oczywistych nie nazwał po imieniu. Nikt też nigdy jasno nie powiedział, że własność ziemska w polskim ręku była jedyną i ostatnią obroną wolności, to znaczy, że w każdym polskim dworze istniał ośrodek ludzi materialnie niezależnych. Wrogowie nasi rozumieli to lepiej od nas. Instynkt narodowy, wyrażający się w literaturze, reagował raczej melodramatycznie. Przedstawiał tragedie albo sielanki i jako zdrajców piętnował tych, którzy na skutek głupoty czy lekkomyślności sami siebie najwięcej skrzywdzili.

Za to wszyscy, i zapewne słusznie, jak na katastrofę reagowali na każdą ruinę majątkową w rodzinie czy sąsiedztwie. Ten strach przed ruiną przybierał często formę obsesji i ludzie pracowici, ale obdarzeni mniej szczęśliwymi okolicznościami, żyli z uczuciem, że w każdej chwili przepaść może otworzyć się pod ich nogami.

Mój dziadek i moja babka pobrali się z wielkiej miłości, tylko ze sobą czuli się szczęśliwi i mój dziadek nawet w późnym wieku opromieniał ten stosunek romantyczną legendą. Lubił opowiadać o swoich zaręczynach, o tym, jak asystując kuzynce podróżował po Włoszech, przypominał różne jej powiedzenia, gawędził na temat drobnych wydarzeń sprzed lat przeszło czterdziestu. Ślub ich odbył się w Paryżu,

32

błyszczącym całym blaskiem drugiego cesarstwa. Pozostały z tych czasów dwa śliczne dagerotypy, oprawne w ramki, zamykające się jak pudełka. Moja babka była szczodra, towarzyska, wesoła i do późnego wieku zachowała duży zasób optymizmu. Lubiła ładne suknie i to upodobanie dzieliła z siostrami męża, bo opowiadano, że panny Kie-niewiczówny zjeżdżały na karnawał wileński, poprzedzane wozami pełnymi kufrów z toaletami i nawet ze srebrną wanną. Dlatego sprawy sukien grały bardzo ważną rolę w obyczajach dereszewickich.

Mój dziadek był nerwowy, wybuchowy i arbitralny. Obdarzony żywą wyobraźnią i swadą, miał pewną skłonność do patosu, ale równocześnie był rzutki i zaradny. Po 1863 roku, przed wybudowaniem kolei, lasy nie poszły w cenę i pomimo niskich podatków 70 000 dziesięcin należących do Dereszewicz, ze względu na lichą ziemię, nie dawało tych dochodów i nie dorównywało zamożności Horwattów. Mój dziadek, jako młody gospodarz, palił potas i handlował wołami, ale przede wszystkim trapił się i zabiegał o stan posiadania. Wybrany przed 1863 r. na marszałka szlachty mozyrskiej, później nie utrzymywał stosunków z obywatelstwem, tym bardziej że Dereszewicze nie miały sąsiadów i nikt nie mieszkał w najbliżej położonym Chodkiewi-czowskim Petrykowie. Wyrobiła się z tego powodu u dziadka pewna ekskluzywność i poleganie tylko na sobie samym. Miał jednak tyle w sobie zasobów szlachetnych i żywych, tyle umysłowych zainteresowań, że mógł poprzestać na szczęściu rodzinnym i małżeńskim, bez bodźca polityki i zjazdów towarzyskich. Z małżeństwa, trochę po sienkiewiczowsku, stworzył rodzaj moralnego dogmatu. Pod wpływem tych zapatrywań sprawa ta wydawała mi się najważniejszą w życiu. W następnym pokoleniu nie powtórzyło się owo szczęście, osiągnięte przez moich dziadków i tak wytrwale przez nich wynoszone. Ideał nadal przyświecał dzieciom urodzonym w Dereszewiczach, ale każde z nich w tej dziedzinie zaznało więcej zawodów niż radości, z wyjątkiem najmłodszego, Antoniego.

Z siedmiorga dzieci dwoje umarło, dziewczynka i Aleksander, kilkunastoletni chłopiec. Synów, Hieronima i Antoniego, dziadek posłał do szkół w Rydze i Petersburgu, bo tam Polaków mniej szykanowano, ale szczęślwie uniknął dla nich szkół kadetów, prawa albo korpusu paziów, słynnych ze swoich złych obyczajów, i gdzie niejeden Polak starcił zdrowie albo zwichnął charakter. Obaj moi wujowie kończyli uniwersytet warszawski, żeby się odświeżyć w polskim środowisku. Patriotyzm dereszewicki był bardzo silny, taki sam jak u Puttka-merów, to znaczy że górował nad przeciętną innych dworów. W przeciwieństwie do światowej babuni poglądy dziadka na życie były pro-

33

ste, uczciwe i raczej surowe. Przyświecała mu wierność sprawie narodowej i złączonej z nią tradycji, a poza tym dbał, aby wychować synów na ludzi porządnych i pracowitych. Nie darowałby im tylko jednej rzeczy, gdyby nie mieli zamiłowań myśliwskich. Burzył się potem i gniewał na innowacje "Pana Hieronima" w dziedzinie interesów, na nowy sposób ochraniania zwierzyny praktykowany przez synów, ale mając ciepłe i hojne serce nikogo nie zgnębił ojcowskim despotyzmem.

Córki, jak często bywa, grały w oczach rodziców mniejszą rolę od synów, z wyjątkiem najstarszej, cioci Kłosi (Klotyldy Potworowskiej). Pozornie okazywano im dużo uczucia. Może dlatego, że sama była tak szczęśliwa, moja babka nie umiała kojarzyć małżeństw. Albo własny los uważała za wyjątkowy, albo sądziła, że każdy będzie równie jak jej dobry. W porównaniu z majątkiem braci córki posagi otrzymały stosunkowo skromne, bo o jednorazową większą sumę pieniędzy zawsze było trudno. Zabierając te pieniądze uszczuplały majątek braci, czyli że interesy ich kolidowały z głównym i podstawowym celem rodziny. Wprowadzenie córek w świat i wydawanie ich za mąż należało do krytycznych okresów w życiu Dereszewicz, jak zresztą w trzech czwartych innych dworów. Moja babka robiła "co trzeba", a ta formułka oznacza zwykle rzeczy przykre. Wydatki, pobyty w Warszawie, a szczególnie rozstanie z żoną wtrącały dziadka w irytację.

Moja babka, światowa i konwencjonalna, była może też i lekkomyślna, za przykładem otoczenia nie sprzeciwiała się utartemu zwyczajowi małżeństw w bliskim pokrewieństwie. Zabiegała więc o to, aby drugą z rzędu córkę osadzić w Barbarowie, wydając ją za bogatego kuzyna, Aleksandra Horwatta. Młodsze pokolenie pokrzyżowało te plany, z czego babunia nie była rada. W końcu i trochę później namówiono, a nawet przynaglono moją matkę do przyjęcia innego i dalszego kuzyna, Puttkamera. Ciocia Klosia Potworowska, owdowiawszy młodo, z małą córeczką zamieszkała u rodziców. Najsmutniejsze były losy trzeciej z rzędu, bardzo ładnej Jadwigi, cioci Isi. Jej mąż, Eustachy Lubański, należał pod każdym względem do rzędu nicości, bez inteligencji i charakteru. Za to z trzech zięciów on jedynie był naprawdę zamożny. Ciocia Isia kochała się w kimś innym i jej ślub, który odbył się w Dereszewiczach jesienią 1890 r., zostawił wszystkim wspomnienie uroczystości smutnej i złowróżbnej. Ona sama zachowała do rodziców urazę za to, że jej się chcieli pozbyć. Mieszkając w pokoju obok, podsłuchiwała ich ranne rozmowy pełne skarg na bywanie panien i konieczność wożenia ich na karnawały. Kto wie, czy z jej usposobieniem znalazłaby więcej szczęścia z kim innym, trudno

34

jednak usprawiedliwić wybór takiego jak Lubański zięcia nawet względami pierwszorzędnego znaczenia, czyli dużym majątkiem. Dzisiejsze przekonania tak różnią się od asymilacyjnych i liberalnych z owej epoki, że trudniej nam zrozumieć, aby przyjęto do rodziny kogoś, czyj dziadek był jeszcze mojżeszowego wyznania. Co dziwniejsze, nigdy nie słyszałam wzmianki o żydowskim pochodzeniu wuja Lubańskiego, tylko że jego matka była z domu Sulistrowska, a ojciec powszechnie szanowany, bardzo bogaty, i dzięki temu zrównany zresztą zamożnego obywatelstwa. Eustachy Lubański, ze swoją łysą i dużą głową, był tym, na co wskazywał jego wygląd. Ubrany starannie, z perłą w atłasowym, fałdowanym krawacie, imponował flegmą i pogardą, jaką darzył znajomych za brak służby, ekwipażów i strojnych żon. Miał umysł komiwojażera, cenił dobrą kuchnię, dobre hotele i potęgę niemiecką w osobie cesarza Wilhelma II. Mawiał: "On i ja urodziliśmy się tego samego roku". Niemniej nigdy, ale to nigdy nie padło w mojej obecności słowo pośredniej nawet krytyki pod jego adresem. Przyznawano, że rozumna żona pomaga mu w interesach, ale w tym powodzeniu życiowym on zbierał więcej pochwał od niej. Wynoszono jego dobroć i poczciwość i moja matka podzielała szacunek, jaki budził, licząc się z jego sądem i krytyką odnośnie strojów i kuchni. Jeździł do Karlsbadu, grał w pikietę, dużo przyjmował, bo ciocia Isia lubiła zabawy, był podobno na jej usługi i wykonywał wszystkie jej zachcianki. W moim dzieciństwie nie rozumiałam, kim był i co przedstawiał. Obracał się w niedostępnym dla mnie świecie, jak zwierzę w ogrodzie zoologicznym i ryba w akwarium.

W przeciwieństwie do względów, jakimi darzono wuja Eustachego, mój ojciec nie cieszył się uznaniem rodziny żony. Guwernantki, jak moja M-elle Helenę, nie lubiły go i zapewne uprzedzały inne. W czasie pobytu w Dereszewiczach albo skarżył się na zimno, albo miał migrenę, albo całymi dniami grał w pikietę z wujem Eustachym. Powszechna opinia rodzinna bez przerwy wynosiła zasługi i cnoty mojej matki, jej rozum życiowy, umiejętność światową, rozwagę, dar pisania listów i opowiadania zabawnych anegdot. Te prądy opinii były wynikiem polityki mojej babki, popartej troskliwością, serdecznością, całą gamą frazesów i powiedzeń. Mój dziadek z pewnością.szczerzej dbał o zgodę i jedność rodzinną, ujmował wszystkich żywością swego temperamentu i górował nad otoczeniem.

Tkwiąc w nieświadomości jak w krainie bajki, nikogo nie krytykowałam, nie zważałam na pozory, ani nie domyślałam się ukrytych pod piękną powierzchnią słabości. A może znów ceniłam i kochałam tylko to, co było w Dereszewiczach dobre. Zewnętrza szata mego oto-

35

czenia była konwencjonalna, frazeologia, czyli plaga polskich charakterów, kwitła wokoło mnie w pełni, zmieszana ze słodką banalnością. Była to zapewne moda epoki, jak fryzury z grzywką i powłóczyste suknie. Druga bardziej zwodnicza cecha polegała na bezgranicznej lekkomyślności, a co za tym idzie nieznajomości ludzkich charakterów. Polacy są takimi indywidualistami, że nigdy nikogo rzeczowo nie obserwują. Moja babka opowiadała się za kompromisem, pragnęła, aby waśnie kończyły się par quelques mots aimables, cicho i nieznacznie poruszała strunę interesów.

Za młodu babunia była smukła, szczupła, wysokiego wzrostu (dlatego czuła zawsze pogardę dla małych osób), słynęła z ładnej cery, nosek miała mały i krótki, oczy trochę skośne, szerokie policzki i pukle ciemnych włosów. Z wiekiem zrobiła się otyła i ociężała, dlatego zapewne, że mój dziadek nie znosił ruchliwych kobiet i szczególnie sprzeciwiał się temu, żeby jeździły konno. Domem rządziła w sposób łatwy, beztroski, dobrotliwy. Służba, mało wyszkolona, ale liczna, robiła to, co się jej podobało. W Dereszewiczach nie było rozrzutności, ale niczego nie brakło, ani doskonałych owoców, ani słodyczy, ani dostępnych przyjemności. Matka - mówił dziadek - lubi, aby jej wszystkiego dużo dawano.

Mój dziadek musiał być przystojny za młodu i miał ujmującą powierzchowność. Siwe włosy, rysy kształtne, opalone i energiczne, piękne i bystre spojrzenie oczu głęboko osadzonych. Czytał dużo, zapalał się do każdej książki, która mu się podobała, bardzo ładnie opowiadał, ze skłonnością do romantycznej egzaltacji i dopóki był zdrów, kochał się w polowaniu, gardząc każdym złym strzelcem i pudłem. O konie nie dbał i wszyscy odziedziczyli po nim brak zainteresowania do stajni i wierzchowców. Patriota i demokrata w znaczeniu szlacheckim, dbał o wsie okoliczne, nikogo nie skrzywdził, nie splamił się żadną spekulacją, nie znosił zbytków i potępiał surowo życie nad stan. Jak wszyscy wówczas, był przeciwnikiem powstań i młodzieńczych, niepotrzebnych ruchawek, z tym że z pewnością dawałby na każdą sprawę publiczną, gdyby jakaś akcja albo sprawa mogły się zawiązać. Sądy wygłaszał prawe i proste, ludzi dzielił na porządnych i takich, którym nie szczędził drastycznych epitetów. Bogu dzięki, swe piękne życie zakończył w ramach dawnego szlacheckiego ustroju.

Dereszewicze, jak każde państewko czy grupa polityczna, kryły poza oficjalną fasadą różne prądy i zawiłości charakterów. Istniało tam coś, co St. Simon nazywa rintrinsegue d'une cour, ciche porozumienie, sympatie, zmowy, szepty za parawanami, jak u p. de Maintenon, ambicje, zazdrości, rywalizacje. Uczestniczyłam w tym, co się działo

36

z rozognioną uczuciowością i wyobraźnią, podobnie jak sławny pa-rniętnikarz. Moja matka, poza oficjalnymi komplementami, nie była lubiana. Świadczyła każdemu, jak należało, zabiegała o rodziców, braci, siostry, a jednak stała poza kołem porozumienia i często krytyczną uwagą albo energicznym poparciem zasady moralnej raziła innych. Raz np. poszła do kuchni, aby od kucharza nauczyć się pieczenia ciastek, i chociaż niewiele się nauczyła, ten krok został uznany za objaw ruchliwego i niespokojnego usposobienia, kto wie, czy nie podyktowany przez zazdrość. Ciocia Isia, młodsza siostra, uchodziła za jej faworytkę, łączył je niby-sojusz, ale bez istotnego porozumienia, bez podstaw szczerości, dziwna przynależność ukartowana z góry, sztuczna, płocha i lekkomyślna. Obie gwałtowne egotystki, zanadto były zajęte sobą, aby zrozumieć znaczenie przyjaźni. Moja matka uskarżała się zawsze, że nikt nie docenia głębi jej przywiązania, ale świat jej własnych uczuć tak ją pochłaniał, że nigdy nie brała pod uwagę, czym byli inni.

Dziś jestem przekonana, że tylko moi dziadkowie przedstawiali w rodzinie ludzi całkiem zrównoważonych, uwzględniwszy nawet nerwy mego dziadka. Dzieci były obarczone ukrytą dysharmonią, będącą skutkiem małżeństwa w bliskim pokrewieństwie. Jedna ciocia Isia wyróżniała się urodą, reszta rodzeństwa nie miała zdolności ani do sportów, ani do tańca i odziedziczyła po Horwattach ich ociężałość. Okres dojrzewania tego młodego pokolenia wypadł na lata wielkiego politycznego zgnębienia, odosobnienie w ciasnym kole krewnych i długie miesiące samotności na wsi wytworzyły u nich bojaźliwość i nieśmiałość. Napór idei z zewnątrz, to jest pozytywizmu i skrajnego indywidualizmu, działał przygnębiająco. W porównaniu do Kieniewi-czów ich kuzyni Tyszkiewiczowie zostali obdarzeni większą pięknością fizyczną, a co za tym idzie przewagą towarzyską. Najbardziej uderzającą w tym gronie była sztuczność, banalność tego, co mówiono, w porównaniu do uczuć, które gorzały w duszy. Bardzo silne kie-niewiczowskie cechy, namiętność, ambicja, wyobraźnia, krępowane brakiem postawy i wymowy, tliły się w duszy i paliły ją uporczywie do chwili tragicznego wybuchu. Pretensje i aspiracje przerastały trzykrotnie nie tylko możność wypowiedzenia się, ale i możność działania. Wytwarzała się z tego atmosfera romantycznego napięcia, snów o potędze, poezji bez słów i rymu, a cały ogień wewnętrzny ześrodkowy-wał się w jednym uczuciu, które następnie zżerało siły i duszę. Ciocia Isia opracowała sobie z czasem styl urody i toalet. Była bardzo zgrabna i prześlicznie ubrana, uchodziła za pozerkę, mówiła rzeczy gorszące i cyniczne, ale nikt nie rozumiał, że jej sztuczność była maską, pod

37

którą krył się rzeczywisty dramat. Wujcio Rucio zdawał się uśmiechnięty, opanowany, ruchliwy i czynny, aż przyszła chwila i okoliczności, kiedy destrukcyjna siła z zewnątrz obaliła to wszystko. Kobiety ulegały może łatwiej czci dla namiętności, tak wynoszonej przez całą literaturę francuską, ale u mężczyzn działał instynkt pokrewny bez wpływów literackich. Te same osoby, niezaradne i ciche w codziennych wydarzeniach, jeśli do żywego zadraśnięte, głosiły swoje uczucia z dziką szczerością, która dla patrzącego z boku wydawała się prawie śmieszna.

L 'intrinseąue gromadziło się dookoła mojej babki, ona zaś kochała przede wszystkim starszą córkę i starszego syna. Młoda wdowa z córeczką, pozornie łagodna, niepraktyczna, bezbronna, bardzo brzydka, nie stworzona do błyszczenia w żadnym salonie, mogła znaleźć oparcie tylko u rodziców i znalazła je w pełni. Nic też dziwnego, że los wnuczki i sieroty żywo pochłaniał uwagę mojej babki. Wychowanie tej dziewczynki nie przedstawiało trudności, małżeństwo i posag były ciągle rozważane, a rozum, uroda i szczęście nie schodziły z myśli i służyły jako treść dla poufnych rozmów z drugim rozbitkiem życiowym, grawitującym dookoła Dereszewicz, panią KamilkąMikul-ską, siostrą mego dziadka, bezdzietną wdową. Ta ostatnia co lato zjeżdżała na Polesie z Krakowa albo Rzymu. Ciocia Klosia Potworowska przekreśliła własne potrzeby, ale marzyła o tym, żeby przyszłość jej córki była wielką wygraną losu, i dla tego celu poświęciła wszystko, tak jak rewolucjoniści owych czasów wszelkie własne potrzeby podporządkowywali sprawie. Oderwanie się cioci Kłosi od materialnej strony życia już w dzieciństwie, wydawało się nam śmieszne. Mieszkanie u rodziców nie ciążyło jej, nie brała udziału w żadnych sprawach związanych z prowadzeniem domu albo ogrodu, potrzeby swoje ograniczyła, zdawać by się mogło, do dużej ilości wody w umywalni i łóżka. Sama dawała Dziuni lekcje po polsku i francusku, a guwernantki niemieckie i angielskie grały rolę drugorzędną. W porównaniu z jej oderwaniem dbałość cioci Kamilki o stroje i bibeloty bawiła otoczenie, jak również zatargi starszej pani ze zmieniającą się serią panien służących.

Ciocia Klosia w pozornym spokoju oczekiwała na szczęście i miłość w życiu córki. Jak później mówiła, ten okres nadziei był najlepszą częścią jej życia. Za to najmniejsza przeciwność, gdy Dziunia wchodziła w grę, wtrącała ja w gwałtowną rozpacz, równie dziecinną, jak bezkrytyczną. Pamiętam dramat, jaki wybuchł, kiedy suknia sprowadzona od Hersego na pierwszą komunię Dziuni nie wypadała tak, jak można się było spodziewać, nie odpowiadała marzeniu tu seras toute

38

blanche, dans un voile blanc. Na razie takie burze powstawały tylko dzięki drobnostkom. Ciocia Klosia, oczytana i obdarzona wyobraźnią, miała dar dawania lekcji. Une bonne dictee francais zajmowała pierwsze miejsce programu i Dziunia nawet z katarem i gorączką pisała ją w łóżku. Nie kto inny jednak jak ciocia Klosia wszczepiła córce, a też i mnie zamiłowanie do historii i literatury tym żywsze, że z dziećmi obcowała zawsze na równej stopie jak z dorosłymi. Siedząc u jej boku słuchałam np. wyjątków czytanych Dziuni z kroniki Froissarfa i miałam tak bezpośredni dostęp do życia umysłowego starszych, że kiedyś uczułam się głęboko dotknięta posądzeniem, iż mogłam nie wiedzieć ąui śtait M. Homais. Nauka jest naprawdę miłą, jeśli ją sobie przyswajamy w sposób naturalny i w przekonaniu, że wszystko, co przedstawia, jest pierwszorzędnej wagi. Kulturą przesiąka się najlepiej podświadomie, biorąc ją z otoczenia jako rzecz rozumiejącą się sama przez się. Dzieci pierwsze uproszczone pojęcia o życiu znajdują w bajkach i o krok od nich w historii, pojętej nie pedantycznie, ale pod postacią mitów. Dzięki cioci Kłosi nasiąkłam wiadomościami z epoki humanizmu, tym co kiedyś wykarmiło sztukę i literaturę klasyczną. Mitologia, żywoty wielkich ludzi Plutarcha, krucjaty i kampanie Napoleona utkwiły na zawsze w mojej pamięci, w połączeniu z pogodą dnia, zimową albo letnią, panującą w Dereszewiczach, i z jakimś drobnym szczegółem godziny spędzonej na ganku albo na górze, w bibliotece. Świat, do którego wprowadzała mnie ciocia Klosia, znajdował się poza dobrem i złem i istniał tylko dzięki swojej piękności albo chwale, tak jak wszystkie piękne obrazy albo arcydzieła poezji. Umysłowość jej była bierna i amoralna, a tylko namiętność i wyobraźnia nadawały temu, czym się interesowała, zadziwiającej wypukłości. Niemoramość, a raczej pogaństwo cioci Kłosi wypływały z nieznajomości złego i właśnie ta dziecinność zbliżała ją do młodych. Szlachetna i szczera, otoczona opieką rodzicielskiego domu, żyła w świecie iluzji, do którego wąż biblijny i grzech pierworodny nie miały dostępu. Pociągały ją wydarzenia romantyczne i heroiczne, bez względu na to, jakie były ich przyczyny albo skutki. Hołdowała w pełni francuskiej czci dla namiętności i tylko czytanie Sienkiewicza mogę porównać z radością wyobraźni, jaką budziło we mnie towarzystwo cioci Kłosi. W tym co mówiła, było zawsze więcej ognia niż talentu do opowiadania, więcej uczucia jak słów.

Znajdując się w szerszym kręgu krewnych chciwie łowiłam każdą rozmowę czy uwagę starszych o tym, co przeczytali, i czułam się urażona, kiedy mi powiedziano: to nie jest na twój wiek. Moja matka krytykowała ten sposób rozwijanie uczuciowości i wyobraźni, na

39

szczęście bezskutecznie, robiła tez rożne zastrzeżenia dotyczące przedwczesnych lektur Dziuni, o których mi ona opowiadała

Podobny wpływ jak na mnie moja ciotka wywierała na młodszą od siebie bratową, żonę Hieronima, czyli wuja Rucia Ta ostatnia, ile razy jej mąż wyjechał dla interesów do Mińska albo Kijowa, z pobliskiego Bryniewa zaraz zjeżdżała do Dereszewicz Ze swej strony ciocia Klo-sia z Dziunią przesiadywały u niej i długie tygodnie spędzały w jej wołyńskim majątku, Wolicy Jako żona ukochanego syna, ciocia Lela była specjalnym przedmiotem zabiegów i troskliwości mojej babki Sama obdarzona darem zrozumienia w lot każdej sytuacji, wywdzięczała się teściowej, przygarniając i wyróżniając Dziumę i jej matkę W pierwszych latach po ślubie wady jej charakteru nie rozwinęły się jeszcze w pełni, dbała o pozyskanie otoczenia, ulegała jego wpływowi a oczytanie i kultura rodziny męża wywoływały u niej bardzo oryginalne reakcje

Małżeństwo wuja Rucia z ciocią Lelą uchodziło za wzór szczęścia i w swych marzeniach ciocia Klosia me życzyłaby niczego bardziej idealnego dla własnej córki Może jeden mój dziadek miewał zastrze żenią i wątpliwości, ale nie mógł odrobić tego, co się stało a reszta domowników była zjednoczona przeciwko memu Najbardziej zainteresowany, czyli wuj Rucio, zdawał się być rad ze swego losu Małżeństwo to zostało zawarte z tą samą lekkomyślną beztroską, jaka cecho wała inne decyzje rodzinne Stateczność czy wartość moralna wybranej nie grały w tym żadnej roli Po prostu dobroć była uważana za rzecz tak powszechnie rozpowszechnioną, ze się nad nią me zastanawiano, me wnikano w znaczenie dziedziczności i sądzono, ze każda panna, byleby była ładna i zamożna, nadawała się na dobrą żonę Nikt nie pytał, czy babka panny Jodkowny była umysłowo chora i dlaczego jej ojciec popełnił samobójstwo Zachowano uraz do panny Eugenii Sianozęckiej, późniejszej hr Augustowej Potockiej w której się wuj Hieronim kochał, ale może z powodu zadraśniętej miłości własnej Ta pani stała się potem słynną z urody i miłostek Ciocia Isia tez nie lubiła swojej bratowej, ale kładziono to na karb rywalizacji dwóch młodych i strojnych kobiet Historia poznania przyszłej żony przez wuja Rucia nigdy nie weszła do cyklu opowiadań rodzinnych, a później żaden szmer opinii me wyraził przekonania qu ilfaut s accomoder d une si- tuation difficile Przeciwnie, odzywano się z pochwałami o wychowa mu starszej synowej, uważając je w pewnej mierze za dobre przygotowanie do małżeństwa

Sama ciocia Lela chwaliła je, jak zresztą wszystko to, co dotyczyło jej bezpośrednio i zaznaczało jej solidarność z matką i siostrą

40

Matka jej, późniejsza hr Ledochowska, była piękna muzykalna, nieposzlakowanej cnoty i odznaczała się tak potężnym brakiem inteligencji, ze osiągającym rodzaj życiowej równowagi Owdowiawszy, pragnęła pozbyć się jak najprędzej córek, zęby wyjść za Władysława Le-dochowskiego, od dawna zakochanego wjej śpiewie i urodzie Trafiła ze szczęściem, właściwym istotom praktycznym i nie obarczonym umysłową wybrednoscią, na dwóch przybyszów z Litwy i dwóch bardzo zamożnych ciotecznych braci Z Lelą nie miała trudności z młodszą Sofinetą, zadurzoną w przystojnym tancerzu, Romanie Bnmskim, o wiele więcej Przed ślubem, który odbył się w Warszawie, Sofinetą zalewała się łzami, darła welon i do ołtarza poszła pod przymusem Podziwiano potem, z jaką umiejętnością wuj S Horwatt zdobył względy i przywiązanie swojej "branki" Na mysi mimowoh przychodzi porównanie ze Wschodem, pomimo iż wiele ówczesnych matek postępowało w ten sam sposób, a wpływ na obyczaje polskie francuskich powieści także odgrywał dużą rolę Rachowano na to, ze suknie, brylanty i fortuna męża zadowolą Sofinetę, nikt zaś nie przewidział, ze prawość i religijność p Stanisławowej Horwattowej odegrają główną rolę w jej późniejszym życiu Użyłam porównania ze Wschodem pod wpływem ormiańskiego typu obu ciotek, Czosnowscy mieli dużą domieszkę krwi ormiańskich, a zresztą Wołyń był bliski Wołoszy oraz Turcji

Nadzwyczajne "wychowanie" pani Heleny Ledochowskiej było zabarwione naleciałościami z baszowego haremu Głównym przedmiotem nauki, a więc zainteresowań był taniec, bo panna mająca za-błyszczec w salonie mogła się tylko wyróżnić w mazurze Taniec zawsze należał u nas do narodowych obrządków, postawa w tańcu decydowała o połowie małżeństw, a najswiętoblwisze matrony czuły nieprzeparty pociąg i podziw dla pierwszego mazurzysty wśród młodzieży Instynkt p Ledochowskiej był nieomylny, gdy przyszłość córek uzależniła od jednej z głównych cech narodowego obyczaju Ale miała tez szczęście, bo bez muzykalności, wrodzonej gracji i poczucia rytmu jej córki nie uwierzyłyby jak w dogmat, ze taniec jest kamieniem węgielnym ziemskiego powodzenia Równocześnie strojne wołyńskie towarzystwo było świadkiem wielu cichych dramatów w sercu panien, które na balu nie należały do pierwszej czwórki Kuzynki Leli, nie obdarzone jej talentem, odmawiafy nowenny przed każdym balem i tym tylko utwierdzały ją w przekonaniach równie silnych jak dziesięcioro przykazań Lela i Sofinetą tak kochały się w tańcu, ze przy każdej sposobności zmuszały do mego swoich mężów, mało tanecznie uzdolnionych, a ciocia Lela, me zważając na irytację mego dziadka,

41

sprowadzała do Dereszewicz orkiestrę petrykowską i w braku innej młodzieży tańczyła z rządcą, p. Korysem.

Po tańcu francuszczyzna była drugim punktem programu w wychowaniu p. Ledóchowskiej. Nasza literatura obrała ją sobie za wyłączny cel swoich docinków, a jeśli chodzi o Jodkówny, może nawet miała rację. Ogółem biorąc i to nie tylko na Wołyniu, zła francuszczyzna oznaczała w opinii salonów złe maniery, zaściankowość, a mówiącego źle okrywała śmiesznością. W Anglii kryteria uprawniające do nazwy gentelmana są trochę szersze, ale równie kategoryczne i także oparte na cechach zewnętrznych i konwencjonalnych. Jodkówny mówiły i pisały wyłącznie po francusku, do tego stopnia, że porozumienie się ze służbą sprawiało im znaczne trudności. Kiedy jeden z domowników zachorował w nieobecności ich matki, nie wiedziały jak sprowadzić dla niego lekarstwa, bo używały słowa "farmacja" zamiast apteka.

Ojciec tych panien, p. Antoni Narkiewicz Jodko, był oczytanym dyletantem, rozmiłowanym w książkach. Córkom dawał lekcje historii sztuki, nie trzymając się jednak podręczników, tylko idąc za wska zówkami własnych zamiłowań. Bardziej praktycznie usposobiona So- fineta w ogóle niczego się nie nauczyła, ale Lela, obdarzona wielką pamięcią i wrażliwością, i może po ojcu trochę pedantka, egiptologii i faraonów nauczyła się doskonale, do tego stopnia, że imponowała w muzeum uczonym przewodnikom. Jeden z nich, oprowadzając gru pę turystów, zwracał się wyłącznie do niej, wyróżniając ją jako lejeune savcmte polonaise. Pan Antoni miał duże ambicje literackie, które też po nim odziedziczyła córka. Ta ambicja była powodem jego samo bójstwa albo może przyczyną podaną jako oficjalny powód. Jego neu rastenia, czy nierównowaga psychiczna, rozwinęła się na skutek zawo du, jaki go spotkał po wydaniu trzytomowej historii sztuki, pięknie ilu-,t- strowanej opartej na kompilacji. Nie mógł przeboleć krytyk literatowi] warszawskich i one ostatecznie rozstroiły jego nerwy. l

Pan Jodko ze swoją egiptologią był tylko epizodem w życiu córek, bo rządy domu trzymała w ręku ich matka. Do chwili oczekiwanego ukazanie się w świecie jako dorosłe panny, do tego decydującego momentu mającego zaważyć na całej ich przyszłości, obie panienki nie były dopuszczane do widywania gości. Przy stole siedziały za fikusem, czyli za żardinią z kwiatami, i były niemymi świadkami pierwszej wizyty w Wolicy p. Józefa Potockiego. Ale jak raz padła przegroda fiku-

42

są, ukazały się dwie wysokie panny, zgrabne, hałaśliwe, chichoczące, porwane muzyką i tańcem, bez cienia gustu, z zamiłowaniem do jaskrawych strojów, tamburynów i palietek.

Ciocia Lela była niezaprzeczenie zdolna i raczej wrażliwa. Wczuwała się w każdą sytuację, odgadywała ukryte myśli, reagowała w lot na otaczającą ją atmosferę. Z wielką pilnością brała co roku lekcje śpiewu u najlepszych nauczycieli i doskonałą metodą rozwinęła głos melodyjny i dar do ekspresji w piosenkach. Jej ambicje nie poprzestawały na tym. Pragnęła uniwersalności, chciała także malować i pisać. Przejęła się kulturą i oczytaniem dereszewickim, ale w swoisty sposób; książki studiowała z dykcjonarzem w ręku, wyszukując i podkreślając wszystkie trudne słowa i powiedzenia. Huysmans szczególnie był dla niej kopalnią egzotycznych pomysłów. W powieściach szukała porównań z otoczeniem, znacząc marginesy tajemniczymi inicjałami albo n iedy skrętnym i uwagami: moi!-moi!-Jerome! Jej pilność czy pedanteria nie oznaczały jednak rzetelnego sądu i prawdziwego zamiłowania, książki były też błyskotką lub zabawą, jak wszystko inne. Jej wybuchowa wesołość graniczyła z okresami depresji. Ale za młodu była bardzo wesoła, z intencją ześrodkowania na sobie uwagi otoczenia do tego stopnia, że byleby się nią bawiono i droczono, gotowa była opowiadać o sobie zabawne dykteryjki i wywoływać śmiech zmieszany z komplementami. Wydawała się łagodna, bezbronna, obdarzona kocią giętkością i tak rozbrajająco naiwna, że jej chytrostki czy oryginalność wywoływały zwykle tylko pobłażliwe uśmiechy. Dlatego, i to przez długie lata, trudno było dostrzec jej dar do intrygi, a szczególnie do siania rozdźwięku, gdzie tylko się znalazła. Czule i miękko doprowadzała do zwierzeń, a potem uchwyciwszy za nerw serca każdego, targała nim boleśnie choć nieznacznie. W rodzinie równie namiętnej jak Kieniewiczowie rany wywołane przez nią tworzyły długie urazy, a jednocześnie wszyscy tak byli przez nią samą utrzymywani w przekonaniu, że nie jest odpowiedzialna, że lekkomyślność w sądach brała górę i nikt niczego nie miał jej za złe.

Jestem przekonana, że słabość mojej babki do synowej była zupełnie bez zastrzeżeń. Lela ujmowała ją swoim powodzeniem salonowym oraz żywymi opowiastkami o Warszawie i Wołyniu. Dla mnie życie towarzyskie ukazywało się także w oświetleniu sądów cioci Leli. Jej lekkomyślności bezwzględnie dereszewickiej odpowiadała żywość; taniec, powodzenie dogadzały ukrytym aspiracjom ludzi pozbawio-

43

nych talentów Pewna towarzyska ociężałość mego wuja znalazła swoje uzupełnienie w błyskotliwości żony Otaczał ją najtroskhwszą opieką, ubierał jak lalkę, tańcem i powodzeniem schlebiała jego próżności Na razie wesołość Leli koiła jego wewnętrzny niepokój Później rozstrajah się nawzajem, ale nie mogli się rozłączyć spajała ich jeszcze silnie wspólna więź krańcowego egotyzmu

Za tych dawnych czasów, do roku 1900, ciocia Lela zdawała się szczerze przywiązana do rodziny męża i stosowała się do panującego zwyczaju jednania sobie wszystkich, ale naturalnie wyróżniając faworytki babuni, czyli ciocię Kłosie i Dzmnię Tworzyły merozdzielną trojkę opromienioną wspólnym zachwytem Dla cioci Kłosi szczęście Leli zdawało się zapowiedzią dla przyszłości Dziuni, ze swej strony Lela wykorzystywała w pełni jej oczytanie i uczuciowość, bo ta namiętna istota rozgrzewała wewnętrznym płomieniem każdego, jak ogień z kominka ozłaca postacie znajdujące się w jego kręgu Nie byłam dopuszczona do ukrytych przywilejów i porozumienia tej trojki, ale zupełnie z tego powodu me cierpiałam, tylko wytrwale starałam się przeniknąć krąg tej konspiracji Młody wuj Antoni podkochiwał się, zresztą niewinnie, w swojej bratowej, a równocześnie i jakby bezwiednie był kojarzony z siostrzenicą W okresie czytania Krzyżaków wychodzących w "Tygodniku Ilustrowanym" wszyscy Tonią nazywali Zbyszkiem, a Dzmnię Danusią Dnie letnie i zimowe nabierały znaczenia i wagi dzięki tym rożnym, prawie niewypowiedzianym powikłaniom uczuciowym, które i mnie utrzymywały w stanie czujności i podniecenia

Ponieważ moją matkę łączyła rzekoma przyjaźń z młodszą siostrą Lubanską, więc rodzina zadecydowała, ze byłam jej faworytką Z życzliwości dla mnie, a może pod wpływem wyobraźni, która w stosunkach rodzinnych grała dużą rolę, postanowiono, ze jestem do niej podobna W późniejszych latach to podobieństwo było raczej niebezpieczne, bo w ustach obcych oznaczało cień nagany

Najtrudniej mi jest opisać ciocię Isię, ponieważ większość tego, co pamiętam, dotyczy jej cech zewnętrznych, a duszę i ukryte życie zasłaniała tajemnica Może cos dałoby się odtworzyć, gdyby moja matka umiała opowiadać o przeszłości, a szczególnie własny udział w stosunkach z bliskimi określać bezstronnie Milczenie osoby stojącej przy mej najbliżej spowiło ciocię Isię dodatkową zasłoną Moja matka skarżyła się, ze w ich stosunkach me było ani szczerości, ani

44

otwartości, raził j ą sarkastyczny ton i ostry sąd siostry o ludziach Kto wie, czy ta ostatnia nie była urażona moralizowamem mojej matki, bo zapewne nie rozumiała, ze była to bron dla wywalczenie sobie stanowiska w świecie

Ciotka Lubanska miała charakter trudny i gwałtowny W przeciwieństwie do konwencjonalnych poglądów mojej babki wcześnie zaczęła lekceważyć opinię świata Nie była próżną, jak wuj Hieronim, wolała przewodzie w małym kole drugorzędnych wielbicieli, niż ubiegać się o towarzyskie stosunki Nie miała cienia snobizmu cioci Leli Inteligencja jej była żywa i praktyczna z domieszką zmaterializowanego cynizmu Pobudki ludzkie sądziła surowo Robiła wrażenie pozerki, ale może to wynikało z mody panującej w tak zwanym fin de siecle u Drobna, zgrabna, ze śliczną cerą, trochę skośnymi, ale pięknymi oczami i pięknym połyskiem ciemnoblond włosów, ubierała się z elegancją i starannością, jakie dziś przestały istnieć Lubowała się w krawieckich sukniach z Wiednia, bardzo skromnych, ale szeleszczących podszewkami z mieniącej się tafty, nosiła lornetkę na długim łańcuszku przerywanym perełkami i bransoletki z brelokami Ruchy miała powolne i trochę sztuczne, podanie ręki wystudiowane, prawdopodobnie pod spokojem kryła się nieśmiałość właściwa całej rodzime Jej biżuteria, papierośnica i perfumy nosiły piętno osobistego i wybrednego smaku Jej upodobania literackie były raczej rewolucyjne i postępowe Z daleko większą szczerością i żywością niż Lela interesowała się tym, co czytała, ale istotnie książki grały dla mej rolę dodatków do stroju, jak kapelusz albo parasolka Pierwsza ciocia Isia wprowadziła do Dereszewicz modę na Tetmajera, potem z Włoch przywiozła fotografie obrazów Ghirlandaja i Boticellego i opowiadała o szkole wczesnego renesansu, wreszcie upodobała sobie Przybyszewskiego i jego styl i powtarzała Czy chcesz mieć białe pawie? - Dam ci purpurowe ametysty Czasem obok udanego zblazowania odzywała się w niej rodzinna namiętność, a nawet skłonność do patosu

Nieszczęśliwa w małżeństwie, bez cienia miłości i szacunku dla męża, bawiła się zalotnością, a męczyła w pogoni za wielkim uczuciem Ciocia Klosia poświęcała się dla przyszłego szczęścia córki, ciocia Isia żyła w gorączce, igrając z namiętnością Rodzina wiedziała o tym, ale wedle niepisanej umowy orzekła, ze zalotność, choć może zdrożna, była właściwie niewinna Świat, z tego co sfyszałam potem, wydał sąd jasny i brutalny Bardzo dawno, kiedy miałam trzy lub czte-

45

ry lata, ciocia Isia kochała się w p. Karolu Niezabytowskim, i widzę ją w salonie w Łoszycy, w sukni z różowej mory, kokietującą tego przystojnego pana we fraku. Przypominam też sobie jedną Wielkanoc w Dereszewiczach, słoneczną i pachnącą czeremchami, w czasie której huśtaliśmy się z Dziunią na trawniku przed domem, podczas gdy starsi byli pogrążeni w szeptach i naradach. Dziunią wiedziała, że ciocia Isia chce się rozstać z mężem. Był to okres jej zadurzenia się w Tarasowiczu, niezamożnym ziemianinie z Mińszczyzny, który ją podobno naprawdę kochał, ale się przeląkł tego, że nie potrafi zapewnić dość zbytkownego otoczenia osobie przywykłej do wielkiego dobrobytu. Przez parę zim ciocia Isia mieszkała we Florencji, gdzie miała dużo znajomych i występowała na balu kostiumowym w przebraniu gejszy. Jej zainteresowanie się sztuką włoską było związane z jakąś miłością. Nikt nie rozumiał wtedy, że jej udziałem był los Racinowskiej Fedry i że jej nerwy i zdrowie zużywały się z każdym rokiem. A przy tym ona jedna z całej rodziny ceniła przyjaźń. Z Mińska, pod którym mieszkała, prawie co dzień przyjeżdżało paru domowników, pozornie mało interesujących, ale których hołdy ceniła. Śmierć jednego z nich, Rajkowskiego, wstrząsnęła nią głęboko.

Najbardziej dzisiaj zastanawia mnie, że nie zerwała z rodziną. Z jej niezależnością i nieliczeniem się z opinią byłoby to psychologicznie uzasadnione. Wracała do Dereszewicz na dłuższe pobyty i to ze dwa, trzy razy na rok, zawsze fetowana i wyróżniana. Siostrzenicom przywoziła śliczne prezenty i była dla nich czarująca. Dziunią i ciocia Klosia długie tygodnie spędzały w Łoszycy. Ciocia Isia dla przypodobania się mojej babce wydawała piękne fety dla Dziuni. Może ta niczym nie dająca się rozerwać łączność rodzinna była wynikiem mądrości i dobroci moich dziadków; może po prostu ciocia Isia kochała swoich bliskich i dom nad rzeką, otoczony dla mnie takim urokiem. Przekonania i sądy, które umiała narzucić, tworzyły rodzaj prawa. Ciocia Klosia, zarazem bierna i obdarzona wyobraźnią, ulegała wpływowi młodszej siostry i z podziwem odnosiła się do jej strojów i inteligencji.

Wśród nici sympatii w rodzinie jeden związek trwał jak monolit, przywiązanie wzajemne do siebie dwóch braci. Nawet Lela nie potrafiła tego rozsadzić. Wujcio Rucio był czynny, nie mógł nigdy na miejscu usiedzieć, porywczy, miał pewną rzutkość w interesach, które w miarę jak mój dziadek się od nich odsuwał, prowadził samodzielnie.

46

wuj Antoni, czyli Tonio, o wiele więcej nieśmiały i ze skłonnością do bojaźliwości, był za to skrupulatny, sumienny i pilny. Obaj wstawali niezwykle wcześnie i już od siódmej z rana zasiadali przed biurkami. Kiedy zaprowadzono telefony, zaczynali wczesne rozmowy między Dereszewiczami i Bryniewem. Wujcio Rucio do tego stopnia sypiał miało, że czasem o czwartej rano przeglądał plany leśne. Interesy wspólne ogniskowały się w tartaku w Kopcewiczach, który następnie został przerobiony na nowoczesną fabrykę dykty, pozwalającą o wiele korzystniej spieniężać poręby leśne. Za mojego dzieciństwa mój dziadek jeździł jeszcze sam dwa razy na tydzień do Kopcewicz, powożąc jednym koniem zaprzężonym do małej bryczki. Później założono kolejkę wąskotorową od rzeki do głównej linii kolejowej. W Dereszewi-czach stała gorzelnia, a ta była najlepszym interesem, w Bryniewie też. Gospodarstwo rolne w obu majątkach, pomimo znacznych wkładów, nie mogło być intratne z powodu ubogiej i podmokłej gleby. Inwentarze i uprawa były w Bryniewie lepsze. W Paulinowie powstała potem obora i druga za rzeką w Sudziborze. Głównym bogactwem całego obszaru majątkowego były lasy, nie prowadzone wedle wzorowej gospodarki, ale z roku na rok coraz bardziej racjonalnie eksploatowane. W miarę jak fabryka się rozwijała, szanowano własne i kupowano cudze drzewo. Wuj Rucio miał poza tym łatwe zadanie w administrowaniu ładnym majątkiem żony, Wolicą na Wołyniu. Przesiadywał tam zwykle jesienią, w czasie kopania buraków, polowań i omłotów. Lubił wydawać, żył na szeroką stopę, co trwożyło młodszego brata.

Wśród drobniejszych kłopotów powtarzały się dwa, które zaprzątały myśli i szarpały nerwy. Latem obawiano się pożarów leśnych, wywołanych przez pastuszków na obszarach nie zwolnionych od serwitutu. Zimą niepokojono się o wywóz siana za rzeką. Można to było uskutecznić, jeżeli rzeka porządnie zamarzła. Wuj Rucio wśród innych rannych zajęć patrzył na termometr i przeklinał odwilż.

W moim dzieciństwie obaj wujowie, jak wszelki element męski, wydawali mi się zagadkowi i tajemniczy. Ich polowania i fachowe rozmowy były dla mnie niezrozumiałe. Młodszy Tonio mógł być do-stępniejszy, ale zawładnięty przez ciotkę Lelę i Dziunię, ze mną tylko się droczył i udawał zagniewanego, kiedy go nie nazywałam wujasz-kiem, ja zaś dbałam tylko o dzielenie przywileju Dziuni i mówienia do niego po imieniu. Nie pamiętam go już w mundurze szkolnym. Później spędzał zimy w Warszawie, chodząc na uniwersytet. Jak tylko urzą-

47

dzano w Dereszewiczach tańce, występował w pierwszej parze. Ceniono jego dar do deklamowania poezji i do monologów. Czasem ciocia Kamilka prosiła go o powiedzenie paru słów po rosyjsku. Wówczas odwracała głowę z pełnym niesmakiem. Quelle langue vulgaire mówiła. Ciocia Lela przekomarzała się ciągle z młodszym szwagrem i kokietowała go, a Dziunia, nawet jako podlotek, szła w jej ślady. Ciocia Klosia pożerała go swymi trochę wypukłymi oczami krótkowidza, a uczucia jej były tym silniejsze, im bardziej nierozważne i niewypowiedziane.

-IV-

Obyczaje dereszewickie - Boże Narodzenie - Wielkanoc - 4 sierpnia - Przedstawienia - Goście - Domownicy

Obyczaje dereszewickie splatały się z porami roku i jak one powtarzały. Można było przewidywać to, co nastąpi, i cieszyć z tego, że to jeszcze wróci.

Kiedy po przyjeździe z moją matką przywitałyśmy się z czekającymi na nas dziaduniem, babunią, ciocią Klosią i Dziunią, jadłyśmy śniadanie podane w czerwonym salonie, przy okrągłym stole, na drewnianej ciemnej tacy, oprawnej w srebrną ramę. Składało się ono z herbaty, plasterków szynki, masła i świeżych bułeczek z kminkiem i odrobiną topionego masła na wierzchu. Potem prowadzono nas, zależnie od rozmieszczenia gości, do pokoju na dole albo na górze nowego domu. Duży, obity granatowym papierem, z oknem na dziedziniec, zwykle dostawał się w udziale cioci Isi, a nam mniejszy od rzeki albo jego odpowiednik na parterze. Pokoje zimą były ciepłe, ale prowadząca do nich galeria i sala jadalna lodowate. Wszędzie pachniało drewnem, czy od woskowanych posadzek, czy od palących się kłód w piecach. Moja babka asystowała naszemu myciu się za parawanem i niezmiernie ważnej czynności rozpakowywania. Z rozmowy dowiadywałam się o tym, co się dzieje, i o tym, co będzie. Zwykle Dziunią w pierwszym zdaniu dawała mi klucz do sytuacji, co zrobiła ciocia Lela albo Tonio, co powiedziała ciocia Isia. Najlepiej utkwiła mi w pamięci taka chwila, zaraz po przyjeździe, już po ślubie Tonią, kiedy panna Dziekońska malowała portrety babuni i Madzi. Cały dom zdawał się być tylko zainteresowany malarstwem. Dziunią zaprowadziła mnie do rogowego pokoju na piętrze i pokazała żółtą różę wymalowaną przez siebie pastelami. Za oknem srebrna smuga światła tańczyła na wodzie.

49

Wydobywszy z kufrów najnowsze suknie i wystrojone w nie, przechodziłyśmy z Mamą do czerwonego salonu, gdzie przewlekle czekano na obiad.

Ciocia Isia mniej więcej o tej samej porze co my przyjeżdżała od strony Mińska. Przyjęcie jej było podobne do naszego, ale może otoczone jeszcze większymi względami. Zdawała się nie zmęczona drogą i już od południa ładnie ubrana i pachąca. Siedziała za stołem, na sztywnej kanapie pod ścianą, kładąc obok siebie złotą papierośnicę. Na górze, przy rozpakowywaniu jej kufrów, panna służąca wyjmowała różne cenne przedmioty, a dla nas miłe prezenty.

W owych czasach strojono się o wiele więcej niż dzisiaj. Noszono suknie tak zwane wizytowe i powłóczyste. Moda przed rokiem 1900 wzorowała się na stylu Ludwika XV. Spódnice były szyte w falbany i szeleściły jedwabnymi podszewkami, staniki ściśnięte w pasie z bufiastymi rękawami, ubrane koronkami, futrem, haftami. Ruszano się o wiele mniej, a szczególnie w Dereszewiczach żadna kobieta nie uprawiała sportów. Ciocia Klosia występowała w hersowskiej sukni z cienkiego, pastelowego sukna, wypracowanej w zaszewki i przybranej gipiurową koronką. Długa spódnica przeszkadzała jej w ruchach, więc brała j ą pod rękę unosząc znad ziemi.

Ciocia Lela, przyjeżdżająca z pobliskiego Bryniewa, wsiąkała do domu niepostrzeżenie, ale prawie zawsze zastawało się ją na miejscu. Z rana tak była zajęta czytaniem, dykcjonarzami, pisaniem dziennika, a potem fryzurą, upinaną na jej głowie przez pannę służąca, że do salonu zjawiała się w ostatniej chwili przed obiadem. Było to zawsze wejście ukartowane z góry, jak aktorki na scenę. Raz skromna, cicha, obrzucała zebranych wejrzeniem powłóczystym, ciemnoniebieskich oczu; innym razem wchodziła głośno i ostentacyjnie dla pokazania nowego stroju. Wszyscy obecni panowie zaraz musieli być wciągnięci w jej orbitę. A jeśli gra się nie udała i nie było pola do popisu, siedziała na boku i tylko od niechcenia dorzucała do rozmowy zdania: Non? Yraiment? - Cen'est pas possible?

Obiad uważałam w dzieciństwie za nudną uroczystość. Składał się on zwykle z zupy z pasztecikami, pieczystego, drugiego mięsa z drobiu albo zwierzyny i słodkiego. W wielkie uroczystości poprzedzano go zakąskami. Bryniew, Łoszyca, nawet Bolcieniki miały doskonałych kucharzy, ale pod względem kuchni ambicje mojej babki nie dorównywały jej gospodarskiej umiejętności. Siedząc u szczytu stołu pytała

50

się tylko ukradkiem: czy Rucio je? Wuj Hieronim, uśmiechnięty i milczący, tylko kosztował potrawy i odsuwał talerz. Przy stole najbardziej honorowany gość siedział po prawej stronie mojej babki. Obok, za węgłem mój dziadek, obok niego milcząca ciocia Klosia, naprzeciwko dziadka ciocia Isia, przy niej zięciowie albo szwagrowie, dzieci i guwernantki od strony kredensu.

Jeżeli zjazd wypadł w zimie, to po skończonym obiedzie, przy roznoszeniu czarnej kawy czy herbaty, już zapadał zmrok i mało zostawało czasu na przebranie się na codzienny spacer po parku albo po drodze wzdłuż sadu, prowadzącej do Hołubnicy. Trudno jest, po dwóch wojnach światowych i krwawych rewolucjach, oddać uczucie bezpieczeństwa, jakie panowało na pustym i zapadłym Polesiu. Okna nie miały okiennic, żadne drzwi dworu prowadzące na zewnątrz nie były zamknięte na klucz. Nie pamiętam złych psów ani wzmianki o stróżu nocnym. Szło się na spacer o zmroku, po śniegu, pustą drogą albo pustym parkiem. Spokój i cisza zalegały wielkie przestrzenie łąk, dębów, zmarzniętych pól i lasów. Może ostatnia smuga zachodu przeglądała przez drzewa i gasła, a wtedy życie, jak gdyby serce tych przestrzeni, koncentrowało się we dworze, w którym powoli zapalały się nieliczne lampy. Nieduża i mroczna świeciła w przedpokoju, dwie w czerwonym salonie, jedna w błękitnym. Noc ogarniała powoli wszystko inne. Przez galerię przechodziłam zawsze szybko, bo mi się wydawała pełna tajemniczego i groźnego niepokoju, i dopiero uspakajałam się zapalając drżącymi rękami świecę w gościnnym pokoju.

Jakże opisać urok dwóch świec w srebrnych lichtarzach? Urok głębokich cieni, jakie od przedmiotów padały na ściany, i nieprzeniknionych mroków czających się po kątach? Mając w świeżej pamięci śnieg i zimę spaceru, tym lepiej się odczuwało ciepło zamkniętego pokoju. Przy takich dwóch świecach, jak mogłam, czytałam, co mi do rąk wpadło, albo poprawiając włosy przed lustrem, myślałam o wszystkich osobach obecnych w domu. Współżycie z nimi było dla mnie wysiłkiem tak wielkim i tak wyczerpującym, że potrzebowałam chwili samotności, aby odpocząć i wrócić do równowagi.

Za wczesnych lat mego dzieciństwa wszyscy schodzili się jeszcze na ranne śniadanie do sali jadalnej. To grono rodzinne najżywiej utkwiło w mojej pamięci w połączeniu z pogodą wiosenną albo letnią. Moja babka i ciocia Kamilka Mikulska zajmowały szczyt stołu od okna. Siedziały w szlafrokach z batystu w kwiaty, przybranych wstąż-

51

karni i koronkami. Moja babka dawała do pocałowania na powitanie odwróconą dłoń, ciocia Kamilka długą, białą, delikatną rękę ozdobioną pierścionkami. Mój dziadek, który jadł bardzo mało, odwracał krzesło w stronę okna i bystro śledził za czymś w głębi dziedzińca przy stajni albo za ruchem za bramą. Okno było otwarte, salę jadalną zalegała świeżość ranna pokoju zwróconego ku północy, ale cały dziedziniec był już zalany słońcem, już dach zaczynał się rozgrzewać, podczas gdy przy podmurowaniu i jeszcze w cieniu stado wróbli hałasowało tak donośnie, jak gdyby chciało przekrzyczeć siedzących przy stole.

Tocząca się rozmowa prawie zawsze graniczyła z lekkim podnieceniem. Obie starsze panie, pełne kobiecych zastrzeżeń i uprzedzeń, a równocześnie pełne uwielbienia dla mego dziadka, cichymi protestami przyjmowały jego zbyt szczere czy kategoryczne oświadczenia. Mój dziadek nie lubił jezuitów, gotów był ganić politykę Watykanu (zapewne za ugodowość w stosunku do Rosji), a ciocia Kamilka przywoziła z Rzymu ostatnie ultramontańskie poglądy. Polityka babuni krzyżowała zdecydowaną wolę mego dziadka. Krytyka Horwattów zapalała się sporadycznie, tym bardziej że p. Maurycy z Hołowczyc nie odznaczał się bezinteresownością we wspólnym interesie rektyfikacyjnym. Babunia, czując, że teren jest niepewny, poprawiała ręką uczesanie albo palcem przesuwała po ustach i mówiła: nie ma już moich starych Horwattów, ale to nie oznaczało potępienia, bo Horwattowie pozostali jej faworytami. Kiedyś, w taki ranek letni trafiłam na pierwszą dyskusję o nowej sztuce i wierszach Tetmajera. Ciocia Isia, ubrana jak z żurnalu, i młody człowiek, przyjezdny gość, p. Emanuel Bułhak, bronili poety, podczas kiedy starsze pokolenie wołało, "że jego wiersze nie mają treści i sensu". Jeden z niewyczerpanych tematów dotyczył złych manier i złego wychowania Tyszkiewiczów. Mój dziadek ich nie lubił i swoją antypatię ilustrował anegdotami, zwalczając energicznie opór obu pań; poza tym potępiał szkodliwy wpływ sportów, drwił z tenisa jako wymysłu cudzoziemskiego, gorszył się lekkomyślnością fircyków salonowych, którzy nie skończyli żadnego uniwersytetu, tylko trzy klasy, i to na Pradze. Jako groźne postacie rysowały się też hałaśliwe panny Rakowskie i pani Jakacka, nauczycielka i opiekunka dzieci z Hołowczyc. Wreszcie przy tym rannym śniadaniu usłyszałam pierwsze sprzeczki o głośną sprawę Dreyfusa. Mój ojciec, ku powszechnemu zgorszeniu, twierdził niebacznie, że był on niewinny,

52

a został wysunięty jako ofiara dla ukrycia nadużyć popełnionych przez innego.

Dziunia i ja starałyśmy się zjeść jak najprędzej nasze śniadanie i wybiec na ganek, gdzie stał pleciony wózek pełen kuł, młotów i żelaznych bramek do krokieta. Popychałyśmy go po brukowanym bocznym zjeździe i wyjeżdżały wzdłuż krzaków spirei pod staraj amerykańską sosnę w parku. Na liściach igrało słońce. Pnie drzew otaczały mnie zewsząd, pełne smug świetlnych albo skąpane w cieniu. Wózek podskakiwał na korzeniach, które przerastały drogę, a pod drzewami czerwony i zielony mech pokrywał te same korzenie. W gęstwinie drzew pachniało grzybami. Wysoko pod błękitnym niebem chmary ptaszków prześcigały się w świergocie. Wiedziałam, że dwie godziny upłyną nam na zażartych partiach, w których przeważnie będę pokonana, aż od strony domu ukaże się ciocia Klosia, ażeby Dziunię odwołać na lekcję. Widzę ją zbliżającą się ku nam w tym letnim ogrodzie, w luźnej, jasnolila, batystowej sukni, zamyśloną, pozornie bierną, a tak z młodymi łagodną, że żadne spoufalanie się z nią nie wytrącało j ej z równo wagi.

Okna pokoju cioci Kamilki były otwarte do południa, a na nich wietrzyły się suknie przywiezione z Wiednia. Przywilejem nas, dziewczynek, było zbieranie kwiatów dla jej bukietu, za który dziękowała, każdą z nas po kolei nazywając mignonette cherie. Moda bukietów nie dotarła jeszcze do polskiego dworu, nie ubierano stołów sali jadalnej kwiatami. Bukiet dla ciocia Kamilki był małą wiązanką składającą się z paru róż, rezedy, heliotropu albo werweny. Mieścił się w dużym kubku szklanym do picia wód w Karlsbadzie. Zrywanie tych kwiatów w wirydarzu nad rzeką w godzinach popołudniowych sprawiało mi najżywszą przyjemność. Może dzieci, będąc małego wzrostu, są bliższe ziemi i łatwiej chłoną jej zapachy, toteż skacząc po trawie, między grzędami i klombami, i gromadząc moją wiązankę, rozróżniałam woń każdego kwiatu, ostrość werbeny, słodycz floksów, piżmowatość goździków. Dotykanie się łodyg, ich chropowatość albo gładkość także mnie czarowały. Ciocia Kamila była muzykalna i pod wieczór, kiedy sądziła, że mało jest osób w domu, siadała w błękitnym salonie do fortepianu i wówczas przez otwarte drzwi na ganek ulatywała ku mnie delikatna aria Chopinowskiej etiudy albo preludium i była dla mnie bajecznym, a więc zaczarowanym uzupełnieniem trawy, kwiatów i wielkiej, ciemnej ściany drzew, stojącej opodal.

53

Kiedy słońce prawie gasło, dziadkowie i ciocia Kamilka ukazywali się na ganku i schodzili ze stopni na piasek tarasu, przygotowując się na spacer. Obie starsze panie były przybrane w kapelusze z woal-kami, rękawiczki i parasolki, czasem jedwabne pelerynki zdobne dżetem. Towarzyszące im ciotki musiały się posuwać równie powoli jak starsi państwo i często przystawać, jak tylko rozmowa nabierała żywszego tonu i mój dziadek gromił Dreyfusa albo Tyszkiewiczów. Całe towarzystwo zmierzało wzdłuż alei kwiatów przecinającej sad, pełnej zapachu nikocjany i floksów, do trzech ławek ustawionych na placyku, nad brzegiem rzeki. Wielka cisza i pustka zalegały dookoła. Woda Prypeci, szeroko rozlana, płynęła od zachodu ku wschodowi, przezroczysta i bez zmarszczek, odbijając różowo-liliowy kolor nieba. Topole paulinowskie błękitniały, jak widma na zimnym błękicie wschodu. Zdawać by się mogło, że w tej zadumie i ciszy wszystko trwać może wiecznie, że się nic w ogólnie nie dzieje, że nic się stać nie może, tylko chłód spadającej rosy zastąpi upał rozgrzanej ziemi, a potem gdzieś nad horyzontem pierwsza gwiazda zabłyśnie drżąc i mrugając.

Co niedzieli, latem, przed południem gromadzono się znowu na ganku od strony zajazdu, ażeby razem ruszyć spacerem na nabożeństwo do kaplicy. Stała ona na samym końcu parku, od strony pola i szczęśliwie uniknęła zaniknięcia w okresie najgwałtowniejszego prześladowania katolicyzmu. Innym dworkom takie prywatne kaplice zostały zabrane na cerkwie prawosławne. Moja babka umiała zażyć mińskiego gubernatora i potrafiła go przebłagać. Z dzieciństwa nie pamiętam księdza, który by mszę odprawiał w kaplicy. W Petrykowie nie było proboszcza. Jedyny ksiądz katolicki, dziekan, mieszkał w Mozyrzu i tak się bał władz rosyjskich, że nabrał zwyczaju mówienia od rzeczy, nie wiadomo, czy dla zmylenia indagacji, czy dla odwrócenia uwagi. Przyjeżdżał on raz do roku do Dereszewicz i wówczas obowiązku zabawiania go podejmowała się ciocia Klosia, znana z cierpliwości, a gdy to się dało, urządzano dla niego partie winta. Obowiązek uczęszczania na mszę w niedzielę był niewykonalny, a gromadka wiernych podążająca latem do kaplicy nie przekraczała rodziny i paru osób ze służby, do których od drogi i jakby ukradkiem przyłączało się trochę starszych kobiet ze wsi Ślązaki.

Jasne, falbaniaste suknie, słomkowe kapelusze zdobne w kokardy z tiulu albo bukiety kwiatów, koronkowe parasolki dodawały strojno-ści towarzystwu, zanurzającemu się w parku. Równocześnie panny

54

służące i gospodynie, także wystrojone i szeleszcząc krochmalonymi spódnicami, spieszyły w tę samą stronę przez aleję świerkową. Szło się środkiem parku, na prawo od krokietu, wzdłuż niższych spirei, pod akacjami do mostku prowadzącego na cmentarz otoczony przez rowy i rudą rzeczką w parowie. Dookoła kaplicy rosły stare drzewa. Była ona nieduża, murowana, miała okna wycięte w gotyckie łuki i gotyckie zakończenie drzwi, na zewnątrz i wewnątrz bielona. Wysoka, a zarazem ciasna, mieściła w środku malutką zakrystię, jeden ołtarz i trzy r/ędy niewygodnych ławek. Wysoko umieszczone okna były oszklone kolorowymi szybami i rzucały na białe ściany smugi żółtego i fioletowego światła. Ołtarz był w stylu klasycznym, naśladującym szary marmur. Między jego kolumnami wisiały dwa obrazy, wpuszczone do marmurowej ściany i oprawne w wąskie złote listwy Mater Dolorosa i Chrystus w cierniowej koronie. Mensę przykrywała serweta haftowana w ciężkie róże na kanwie. Moja babka, klęcząc na klęczniku przed kratkami, czytała z książki do nabożeństwa litanie i modlitwy oraz Ewangelię przypadającą na niedzielę. Czasem zastępowała ją ciocia Klosia, a po odmówieniu litanii ktoś ze służby intonował Zdrowaś Maria.

Wychodziło się z kaplicy na upał i świergot ptasi. Białe chustki włościanek i perkalowe suknie służących rozpraszały się powoli wśród drzew, jak plamy jasnych kwiatów. Nie wiem, czy ktokolwiek świadomie stwierdził, ze niedzielne nabożeństwo było jedyną i cotygodniową manifestacją katolicyzmu. Sądzę, że tego rodzaju stwierdzenie obudziłoby obawy przed możliwymi komplikacjami. Unikano starannie wszystkiego, co by mogło mieć pozory manifestacji. Fanatycy katoliccy mieli za złe ówczesnemu społeczeństwu jego ospałość. Prądy liberalne, a więc świeckie, bardzo wtedy przeniknęły umysły, ale wierność dla obyczaju i wrodzona poczciwość robiły swoje. Gdy się zważy, na jakie bezdroża zeszły inne, bardziej energiczne i mędrkujące narody, należy być wdzięcznym polskim dworom za ich silne przywiązanie do wiekowych tradycji i za prostotę i wytrwałość, z jaką umiano ją przechować.

Do roku 1900 co lato po parę miesięcy spędzałam pod opieką M'elle Helenę w Dereszewiczach. Moja matka jeździła do Francesba-du albo znów w Dereszewiczach odbywały się lekcje tańca z dwoma kuzynami z Rudakowa, Wańkowiczami, zwanymi bobasami. Do Dziu-ni przyjechała w tym czasie z Anglii bardzo przez wszystkich lubiana

55

Miss Emma Grimshaw, która dawała jej lekcje rysunku i sama bardzo przyjemne robiła sketche. Ja uczestniczyłam w tym rysowaniu, ale naj-zywiej zapaliła się do niego ciocia Lela. Malowała ona razem z Dziu-nią różne modelki w pokoju nowego domu, dla swego przeznaczenia nazywanym studio.

Punktem kulminacyjnym lata były urodziny mojej babki 4 sierpnia (starego stylu), o wiele huczniej obchodzone niż imieniny w październiku. Różni Horwattowie i Wańkowiczowie wyładowywali ze statku na brzeg, zwykle o nieprawdopodobnych godzinach w nocy. Zacznę galerię tych krewnych od wuja Olesia Horwatta z Barbarowa, jąkającego się lekko i dlatego przezwanego "tego-tego", i jego żony, cioci Wiwy (z domu Krasickiej) z wielkim nosem, wypukłymi oczami i czubem czarnych włosów, uczesanych trochę jak wronie gniazdo. Płynęła ona krokiem kołyszącym się, podobna do żaglowej łodzi, szeleszcząc falbanami z jedwabiu i koronkowymi wstążkami, dzwoniąc brelokami i powiewając boa ze strusich piór. Była żywa, wesoła, nie-dyskretna i bardzo lubiła plotkować. Jej mąż, wuj Oleś, chyba od młodości wyglądał na bankiera z komedii Bałuckiego, uroczysty, z grubym złotym łańcuchem na wystającym brzuchu, w binoklach, bardzo próżny, bogaty i skłonny do zgryźliwości. Jego młodszy brat Stanisław, suchy, szczupły, także w binoklach, z długimi spadającymi jasnymi wąsami, uchodził za ministerialną głowę. Czytał mało, ale żywo przejmował się tym, co czytał; jedna książka starczała mu za temat do rozważań na parę lat. Miał wykształcenie prawnicze i dużo wrodzonego zdrowego rozsądku. W Chabnie, leżącym na pograniczu Ukrainy, z żyzną ziemią, urządził chmielarnię i wszyscy interesowali się tym przedsięwzięciem. Ciocia Sofineta była bardzo zgrabna, czarnowłosa, z czarnymi oczami w podłużnej oprawie, mówiła trochę ochrypłym głosem; i strojami, i zachowaniem imponowała starszej siostrze, cioci Leli. Z Narowli przyjeżdżał wuj Edward Horwatt, wysoki, z jasnymi rumieńcami, krótkim nosem i wyrazem twarzy, który znikł razem z epoką, jowialnego pozytywisty. Pełen był temperamentu i humoru; żonaty z prześliczną i pełną uroku Jadwisią, Gusią, z domu Oskier-czanką. Tej ostatniej nie pamiętam w Dereszewiczach. Słabego zdrowia, przesiadywała na Riwierze albo w górach. Ani ona, ani jej siostra, równie jak ona ładna, nie cieszyły się uznaniem mojej babki, przeciwnie, budziły silny jej sprzeciw, a to z tego powodu, ze pani Edwardowa miała kiedyś powiedzieć: "wszystkie swoje siostry osadzi na poleskich

56

tronach", czyli po rezydencjach Horwattowskich. Z Rudakowa przyjeżdżał Stanisław Wańkowicz, także żonaty z Oskierczanką, ciocią Helcią (naturalnie związaną klanowym przymierzem z Oskierczanką zNarowli). Wańkowiczowie tworzyli najbardziej nowoczesną parę, wysportowaną i czynną, najbliższą prototypów angielskich. Wreszcie pan Maurycy z Hołowczyc, wdowiec po Horwattównie z Barbarowa, należący sam do starszego pokolenia, przywoził cztery swoje córki, Marysię, Janinkę, Lolę i Ryte. Janinka miała rysy regularne i wysoką, trochę masywną postawę, była kiedyś, to jest parę lat przedtem, przedmiotem pierwszej miłości Tonią. Najładniejszą była trzecia z rzędu, Lola, mająca piękny rysunek ust, owalu twarzy i duże wyraziste oczy. Obecność tych starszych kuzynek przygnębiała mnie, uważałam, że są mało grzeczne, niezależne i nie okazują mi tej życzliwości, do której przywykłam. W dodatku drażniono mnie, że są moimi ciotkami i że muszę całować je w rękę.

Pan Maurycy, z siwą bródką i mefistofeliczną zmarszczką na czole, miał aspiracje artystyczne, trochę malował, bardzo dużo mówił i dyskutował. Siedzące koło niego, grono pań zawsze było wciągnięte w protesty albo dyskusje. On stworzył teorię, że Horwattowie wielkością rodu dorównują Habsburgom. Jego starszy syn Stanisław, ociężały i o wybitnym typie murzyńskim, był żywym zaprzeczeniem wszelkiej dorodności rasy.

W okresie dorocznego zjazdu sierpniowego wypadała doroczna majówka, będąca wyprawą na Kacieczne, czyli łąki położone nad odnogą Prypeci. Służba występowała w przebraniu marynarzy, w białych długich spodniach i bluzach z czerwonymi kołnierzami. Po południu całe towarzystwo domowe gromadziło się nad brzegiem od strony nowego domu, bo schody prowadzące do rzeki były tam mniej strome. Cała moja ambicja zmierzała ku temu, aby mi pozwolono jechać mniejszą łódką z młodymi, jak Tonio, Dziunia, Lola Horwattówna, ale ci młodzi woleli bawić się między sobą, niż czuwać nade mną, a nieznośna ostrożność starszych zawsze zmuszała mnie do siedzenia w wielkiej łodzi. Piękność otoczających mnie widoków trochę mnie potem pocieszała.

Płynąc pod prąd, w stronę południowo-zachodnią, mijaliśmy na przeciwległym brzegu latarnię, nocny sygnał dla statków, i wówczas za nami rozwijała się cała panorama parku, dworu, sadu, odbita w wodzie. Ta woda zaczynała potem błękitnieć, a odbicie wielkich świer-

57

kow mącić w zygzaki i duża nasza biała łódka, poruszana ośmiu wiosłami, sunęła wzdłuż osypisk piasku i bujnych zielonych traw, podczas kiedy naprzeciwko niska plaża z białego piasku, porosła wierzbą, zakrywała odnogę Prypeci sięgającą do folwarku Już tylko ciemna smuga parku widniała z oddali Trzymając się ciągle na lewo, wjeżdżaliśmy do kanału zarosłego trzciną po obu stronach, na którym liście lilii wodnych tworzyły zwarte wyspy zielem Gdzieniegdzie wyrastał z nich kwiat o rozwartym kielichu woskowych płatków, zakończonych spiczasto Po prawej stronie kanału wielkie i stare wierzby, kuliście, nad wodą pochylone, zanurzały w niej swoje gałęzie Z wodorostów wystawał gdzieniegdzie sczerniały pień, a w moczarach porosłych wierzbami roiło się od wodnego ptactwa Wreszcie wjeżdżaliśmy do jeziorka, złączonego z odnogą Prypeci, a zwanego Kaciecznym, gdzie polowano na kaczki jesienią Łodzie przedzierały się przez pokłady h-sci, ocierały się o trzciny i dobijały do bardziej otwartego brzegu Słonce, schylające się ku zachodowi, błyskało przez wysokie konary dębów i złotymi smugami zalewało przestrzeń łąk Horyzont, niski i odległy, był zamknięty pasmem zielem Na łąkach, jak w angielskim parku, rosły rozrzucone dęby, wierzby i łozy tworzyły srebrzyste kępy, kryjące zwykle małe jeziorka Rozciągano wielki dywan na trawie, znoszono kosze z jedzeniem, ciastkami, lodami i owocami, wszyscy rozkładali się dookoła dywanu, młodzież już samodzielna i bez guwernantek zapuszczała się ku dalszym dębom Potem cienie robiły się dłuższe, woda zamieniała się w ciemną głębię, zwijano dywan, wsiadano do łódek, aby popłynąć wzdłuż dąbrowy do rodzaju bramy, stworzonej przez wodę w gęstwinie wierzb i prowadzącej z powrotem do głównego koryta rzeki Naprzeciwko ukazywał się wysoki brzeg, na którym stała rektyfikacja, odległa o półtorej wiorsty od dworu Słonce już było zaszło, niebo paliło się złotem i mieniło różowo, na wschodzie kilka chmurek, jak lekkie piorą odbijało ciepło i światło zachodu Woda również była zaróżowiona i pierwszy chłód unosił się nad jej powierzchnią Na łódkach, gdzie siedzieli młodzi, zaczynano śpiewać, zwykle piosenkę Moniuszki O rannej rosie, ale starsi przestrzegali, aby nie rozpoczynano pieśni patriotycznych

Moja babka urządzała żywe obrazy i teatry amatorskie Snuła dalej tradycję XVIII w W czasie jednych uroczystości sierpniowych dziedziniec i wirydarz od strony rzeki były pozawieszane kolorowymi lampionami z niebieskiej, różowej i żółtej bibułki Te rzędy swiecą-

58

cych latarenek, tworzące girlandy na ciemnym tle parku czy oglądane z bliska i w kręgu swoim ukazujące najbliższe rosimy i kwiaty, wprawiały mnie w zachwyt Przed gankiem, na dziedzińcu paliły się beczki smolne, stopnie ganku stanowiły widownię, a trawnik naprzeciwko scenę Przy ogniach bengalskich można było oglądać ciocię Lelę, w atłasowej żółtej sukni, przedstawiającą Tytanie, i Dziunię, z gladiolusem w ręku, w roli chochlika Pucka, następnie Tonią z jedną z Horwattowien w scenie z poezji Mickiewiczowskiej "w gaiku zielonym dziewczę rwie jagody" Młode panie rywalizowały o swe powodzenie jak aktorki i ciocia Isia bardzo się o to gniewała, ze fajerwerk nie oświetlał w porę jej stroju jako nimfy Kahpso

W czasie jednego z bardziej uroczystych obiadów, który się odbył w sali jadalnej nowego domu, p Leon Wartko wieź, marszałek zwany marszałeczkiem, wznosił zdrowie mojej babki, winszując jej, ze dożyła "kopy lat" Mogło to być w roku 1893 Nie rozumiałam ani określenia, ani liczby lat, jakie oznaczało, a dziś sama dosięgam tego wieku z wrażeniem, ze jestem jeszcze młoda Najtrudniej jest uchwycie zmianę proporcji, jaka zachodzi w naszej świadomości między dzieciństwem a wiekiem dojrzałym W każdym razie w dzieciństwie czas płynie o wiele wolniej, pokoje wydają się dwa razy większe, a ludzie starsi równie sędziwi jak patriarchowie z Pisma Świętego

Dwie kuzynki mojej babki odwiedzały ją w czasie lata, ale nie zawsze w okresie uroczystości sierpniowych Moje młode ciotki i To-nio przekpiwali te starsze panie i ja, przejmując się ich przykładem, nie miałam dla nich najmniejszego uszanowania Obie uchodziły za osoby pełne surowych zasad, lubujące się zarazem w przestarzałych przesądach Ciocia Isia była gotowa zabawiać się ich kosztem, wywołując ich zgorszenie Pani Helena z Węcławowiczow Wankowiczowa za młodu była piękna i ładnie śpiewała Synów wychowywała surowo, z tym rezultatem, ze Otton i Aleksander należeli do bezmyślnej i hulaszczej złotej młodzieży Jako młoda wdowa p Wankowiczowa swoim śpiewem czarowała p Tyzenhausa, ale czar ten nie zaciągnął go aż na ślubny kobierzec Później przyjaźnią, atencjami, uwielbieniem otaczała biskupa, sama zamieniając się na matkę Kościoła Pierwsza p Wankowiczowa dała mi poznać cechę tak rozpowszechnioną wśród osób pobożnych, a polegającą na dzieleniu znajomych na wybranych i potępionych, z tym ze względy rodzinne i osobiste sympatie grały dużą rolę w wyborze i większość Węcławowiczow natural-

59

nie zaliczała się do wybranych. W Dereszewiczach właśnie Ronikierów nazwano les perles de M-me Wańkowicz. Kiedy o los innych chodziło, ciocia Helena podnosiła tylko czarne brwi w górę i trzęsła głową i kolczykami z pereł w kształcie gruszek. Druga przyjaciółka babuni była jej ciotką, drugą żoną p. Ottona Horwatta i bezdzietną wdową. Należała do rodziny o usposobieniu spartańskim i siostrzenice Mogil-nickie chowała surowo. Drobna, szczupła i z gładko uczesanymi włosami, sądzę, że musiała być przyjemna, ale też krytyczna w stosunku do pogańskiej atmosfery Dereszewicz. Jej brat, p. Edward Woyniło-wicz, człowiek nieprzeciętny, zostawił po sobie ciekawe pamiątki, a za moich młodych lat stał na czele szlachty mińskiej, dobrze administrował dużą foruną i popierał politykę ugodową.

Święta Bożego Narodzenia nastrojem, a nawet rodzajem gości różniły się od zjazdów letnich. Horwattowie nie brali w nich udziału, za to ukazywali się na nich zięciowie, przeważnie nieobecni latem. Ich współudział w życiu rodzinnym zdawał się luźny, oni sami jakby znudzeni. Już od południa zasiadali do pikiety, przy stoliku w małym saloniku prowadzącym do galerii, i tam wśród papierosów grali we dnie, a potem przy zapalonych świecach, z twarzami skupionymi, zamieniając krótkie, karciane przysłowia. Przechodząc mimo słyszałam: "nim co, przyjm to" albo "strasznych rzeczy jestem świadkiem". Mój dziadek nie znosił choinki i twierdził, że to obyczaj niepolski, ale niemiecki, więc od najdawniejszych lat przygotowywano ją ukradkiem w sali jadalnej nowego domu, gdzie po pierwszej uroczystości w wieczór wigilijny stała długo, połyskując srebrnymi łańcuchami i rozsiewając dookoła zapach jabłek i igliwia.

Otrzymywałyśmy z Dziunią bardzo dużo ładnych prezentów, ale tak często bywałyśmy obdarzane w ciągu roku, że nie czekałyśmy na nie z tym podnieceniem, jakie utarło się wśród dzieci innych krajów i późniejszego pokolenia. Przy kutii łamano się opłatkiem i zjadano tradycyjne potrawy, powszechnie uważane za bardzo złe. W czasie takich świąt pierwsze raz usłyszałam rozmowy o Krzyżakach, drukujących się w "Tygodniku Ilustrowanym", i pierwszy raz zaczęłam czytać Quo Vadis? w wydaniu dla młodzieży.

Z zabaw uprawiano ślizgawkę, która dla mnie była torturą, bo mi marzły nogi, szczególnie w czasie jakiegoś pobytu w Bryniewie, na sadzawce ustrojonej w kolorowe lampiony. Drugą grą powtarzającą się co wieczór był dżenkins. Zięciowie nie dawali się oderwać od sto-

60

lika z kartami, ale wszyscy inni zasiadali do dużego stołu, przykrytego pledem, w sali jadalnej nowego domu. Tonio i ciocia Klosia prezy-jjowali, ja zaś drżałam ze strachu, żeby nie dostać do ręki srebrnego rubla i nie zdradzić ukrytego pod dłonią skarbu. Ciocia Lela rej wodziła, wołała męża do pomocy, starała się przeniknąć psychologię strony przeciwnej, próbowała szantażu albo gry w zgadywanego, wodząc od jednej ręki do drugiej i mówiąc: un petit coq sur le mur, qui picotte dupain dur... etc, a kiedy ręka ukrywająca rubla podniosła się przedwcześnie, krzyczała i wiła się od śmiechu; a ja, czerwona z podniecenia, uczestniczyłam w ogólnej wrzawie.

Za owych zimowych pobytów zaczął się zaprowadzać zwyczaj roznoszenia śniadań na tacach do gościnnych pokoi. Moi dziadkowie wstawali zawsze wcześnie i babunia, w szlafroku, z koronką we włosach, obchodziła potem kolejno swoich gości na poufiiiejsze rozmowy, które się nazywały "ciepłe nóżki". Rozwałkowywano wtedy tematy znane lub najnowsze. Jako dziewczynka wybiegałam też wcześniej i z kolei składałam wizyty ciotkom. Wsuwałam się do cioci Isi, ale tam prędko wyczerpywałam moje zasoby towarzyskie i biegłam do cioci Leli, często mieszkającej w pokoju cioci Kamilki, w starym domu. Przyjmowała mnie zawsze jak najgorzej, dopóki wytrwałością i dobrą wolą nie zdołałam jej pozyskać. Kiedy pierwszy raz zobaczyła mnie po swoim ślubie, zawołała: Mon Dieu, comme elle est laide, ale potem bawiła się ze mną jak kot z myszą, choć była obdarzona czymś dla dzieci bezcennym, podobnie jak ciocia Klosia traktowała je jak dorosłych i sobie równych. Była jeszcze na tyle młoda, niefrasobliwa i wrażliwa, że każde zdanie, każda głupia uwaga wydawały się jej pełne znaczenia, a tym samym skłaniała do poufności. I tak, siedząc w jej towarzystwie, pozbywałam się ciążącego mi dzieciństwa i nieznośnego braku równouprawnienia.

Do gości zimowych należał dr Nawrocki, który osiadł w Petrykowie chyba w latach siedemdziesiątych i nigdy z niego nie wyjeżdżał. Stary kawaler, miał pewne aspiracje literackie i artystyczne, a stosunki z Dereszewiczami były jedyną jego rozrywką. Moja babka pożyczała mu książki i nie ograniczała swojej dla niego życzliwości do utartej formułki: ilfaut lui dire ąueląms mots aimables. Młode ciotki, kierując się zasadą, że zalotność jest sztuką dla sztuki, rywalizowały o jego względy. Wyobrażam sobie, ile radości i wzruszenia, jakie anielskie rozrzewnienie budziły tym zachowaniem w sercu doktora, który mały,

61

krępy, siwiejący, dla przypodobama się cioci Leli, sapiąc wytancowy-wał mazura Z właściwym Polakom brakiem ścisłości dr Nawrocki nigdy nie wiedział, jak się nazywam, Janina czy Eugenia, ale miał mi za złe moje niemieckie nazwisko i patrząc na mnie mówił , Jenia krzyżak" Pojęcia jego o medycynie były słabe i każdą silniejszą gorączkę określał jako "tyfusik" Ta jego diagnoza była tak znaną, ze kiedy wzywano go do chorego przepowiadano, ze powie ,tyfusik pani marszałkowo - tyfusik

Prof Popowski przyjeżdżał z Petersburga Stosunki z mm zawiązały się, kiedy mój wuj Antoni, chodząc do szkół, mieszkał u mego na stancji Prof Popowski pochodził z dobrej, ale zrujnowanej rodziny wołyńskiej i wykładał język francuski Był otyły, ryzobrody, lubił dobrą kuchnię, znał się na winach, naturalnie mówił świetnie po francusku i młodym panienkom zalecał czytać Prascovie ou la jeune sibenenne hr de Maistre Wedle zasady, kto na placu ten nieprzyjaciel, był równie rozrywany i kokietowany jak dr Nawrocki, uchodził tez za lepszego tancerza i brał udział w rożnych kontredansach na balach brymewskich

Częstymi tez gośćmi byli Ordowie, Stanisław i Karol, synowie Wandy z Kiemewiczow, siostry mego dziadka Karol miał za dużą głowę, Stanisław układ i rysy bardziej poprawne, ale wkrótce na balu w Warszawie dostał ataku szału Mój dziadek nie znosił tańców które z tego powodu urządzano ukradkiem, i dlatego za szczyt przyjemności uchodziła jazda do Brymewa, połączona z balem Dla dogodzenia żonie wujcio Rucio sprowadzał orkiestrę z Petrykowa, opróżniano z mebli salę jadalną i obaj wujowie, Ordowie, dr Nawrocki i Popowski tworzyli we frakach zastęp tancerzy, a Lela z wachlarzem, w powłóczystej sukni hla pokazywała w mazurze wszystkie swoje gracje Kiedyś urządzono rodzaj kuligu Tomo i Dziuma wystąpili po krakowsku, Staś Orda w czerwonym fraku, M-elle Helenę jako cyganka, mnie ubrano w stary kostium Pucka Dzium W czasie innych świąt przygotowano o wiele swietmejsze kostiumy, dla Dzium sprowadzono z Warszawy empirową jasnozieloną suknię i do tego kapelusz z różowego tiulu Coz, kiedy niepokój malujący się na twarzach mojej babki i cioci Kłosi me dał się ukryć Na folwarku panowała szkarlatyna i mój ojciec, słusznie zresztą, me wierząc, ażeby przestrzegano kwarantanny, z dnia na dzień postanowił, ze musimy wyjechać Zęby mnie pocieszyć w tak strasznym zawodzie, w przeddzień naszego wyjazdu

62

zaimprowizowano tańce w niebieskim salonie, w mazurze, podnosząc kieliszek, Tomo zawołał na moją cześć niech żyje królowa balu , ale nie uczestniczyłam w prawdziwym wieczorze i rzecz dziwna, był to ostatni z balów brymewskich

Długą jesień i zimę 1898 r spędziłam w Dereszewiczach pod opieką M-elle Helenę i cioci Kłosi Moja matka bawiła dla kuracji w Dreźnie, moi dziadkowie podróżowali a potem kurowah się w Warszawie Ze wszystkich pobytów w Dereszewiczach, kto wie, czy ten nie zaliczał się do najmilszych Najpierw pierwsze przymrozki co rano pokrywały trawę gęsto rosą, z grzęd można było jeszcze zrywać ostatnie astry i goździki, a pod kasztanem nad rzeką leżały w popękanych skorupach brunatne owoce Konary drzew rysowały swoje ciemne gałęzie na tle nieba, które stawało się coraz zimniejsze i podobne do tafli lodu Ścieżki parku były grubo zasłane żółtymi liśćmi, które z szelestem poruszały się pod stopami, a rzeka, latem zakryta gąszczem, połyskiwała teraz z daleka ciemnoniebieską powierzchnią We dnie słonce rozgrzewało od południa ścianę domu, ale krwawe zachody wróżyły zimne noce W przerwie między lekcjami, w południe, ciocia Klosia przy bufecie w sali jadalnej dawała nam przekrojone bułeczki, posmarowane ciemnym miodem Dzmma czytała Talizman Waltera Scotta i wtajemniczała mnie we wszystkie przygody wojen krzyżowych Chodziłyśmy na spacer po brzegu drogi i alei prowadzącej do Hołubicy Wielkie bruzdy błota i rozlane kałuże drogi były pełne opadłych liści Czas, który tak się dłuży w dzieciństwie, zupełnie mi nie ciążył

Koniec tego roku upamiętnił się ulgą w rządowym ucisku i wielkimi uroczystościami przy odsłonięciu pomnika Mickiewicza w Warszawie Obchodów było potem tak dużo, ze wydawały się czcze i bezcelowe, ale ten pierwszy, po długim i ponurym ucisku, wstrząsnął całym krajem i rzeczywiście był zapowiedzią lepszej przyszłości Moi dziadkowie z właściwą sobie żywością przezywali każdy szczegół warszawskich ceremonii, szczególnie chwilę, kiedy zasłona spowijająca pomnik spadła wśród głuchej ciszy, bo rząd nie pozwolił, na przemówienia po polsku

Moja babka dla upamiętnienia tych tak ważnych wydarzeń urządziła w czasie Świąt Bożego Narodzenia domową akademię na cześć Mickiewicza Kazała uszyć dla mnie i dla Dziuni białe kontusiki, obramowane puszkiem i z czerwonymi wylotami W salonie błękitnym

63

wśród doniczek z oranżerii postawiono biust poety, opleciony zielenią. Ciocia Lela przy fortepianie zagrała mazurka Chopina, Dziunia i ja wystąpiłyśmy w naszych kontusikach i zadeklamowały bardzo liche okolicznościowe wiersze babuni, a następnie Świteziankę i Trzech Bu drysów, Tonio grę Wojskiego. Wierszy uczyłyśmy się z dwóch tomików wydania paryskiego, przechowywanych skrzętnie pod kluczem jako literaturę nielegalną. Kufry mojej babki po powrocie z podróży były wyjątkowo pełne prezentów, a szczególnie najnowszych książek.

Obchód Wielkanocy był na Polesiu równocześnie świętem wiosny, która zaczynała się tam o parę tygodni wcześniej niż na północnej Wileńszczyźnie. Wylew Prypeci sięgał prawie do horyzontu, z wody wystawały tylko wierzchołki większych drzew na łąkach. Na jasnej tafli wody tańczyły smugi słońca, krzaki spirei pokrywały się zieloną mgiełką, na kasztanach i bzach pęczniały pąki i niebieski barwinek kwitł w cieniu drzew. Wszystkie okna stały otwarte, wiatr powiewał białymi firankami. Przygotowanie do święconego odbywało się w domu pełnym przeciągów. W sobotę wieczór niesiono przez dziedziniec, jak w procesji, baby, drewniane podstawki z mazurkami i półmiski z mięsiwem. Święcone urządzano tradycyjnie w bibliotece, na piętrze starego domu, której trzy okna wychodziły na balkon, z widokiem wprost na rzekę. Pośrodku długiego stołu stała zielona altanka, a w niej baranek z cukru z czerwoną chorągiewką, baumkuchen stał zawsze od strony rzeki, głowizna, udekorowana widłakami, od strony drzwi prowadzących na schody. Wzdłuż szafy z książkami, przy osobnym stole zasiadała służba i oficjaliści, trzy inne stoły były ustawione naprzeciwko, pod lustrem i obrazami Sybilli i Bachantki, malowanymi przez pannę Jadwigę. Moja babka witała wchodzących, trzymając w ręku talerzyk z pokrojonym w plasterki jajkiem święconym. Wszyscy mówili o jedzeniu, pamiętano u upodobaniach każdego przy pieczeniu mazurków. Moja babka niepokoiła się, czy głuszec jest dostatecznie miękki, potem powstawało zamieszanie, czyli tak zwany gwał-cik, bo albo barszcz podano za zimny, albo zabrakło majonezu. Wujcio Rucio z uprzejmym niedowierzaniem kosztował mazurka z serem. Zwabiona zapachem hiacyntów w doniczkach, pierwsza pszczoła, brzęcząc, wlatywała przez okno.

Po obrzędzie święconego trwającym przeszło dwa dni biblioteka schodziła do rzędu mieszkalnego pokoju, używanego albo przez gości, albo przez domowników. Mahoniowe łóżka wracały na swoje miejsca

64

pod Sybillę i Bachantkę, kanapa pod lustro. Ciocia Klosia miała pod swoją pieczą klucze od wszystkich szaf z książkami. Najstarsze książki zajmowały całą ścianę w dużym pokoju na piętrze, ale pełno było innych w galerii nowego domu, w przejściu przed przepierzeniem prowadzącym do pokoju cioci Kamilki. Na stołach obu salonów leżały cenniejsze wydania ilustrowane, Pan Tadeusz i Maria Malczewskiego i rysunkami Andriollego, wydania francuskie z epoki Ludwika Filipa, lesfemmes de la Bibie, Les femmes de Shakespeare i główki Stachie-wicza do powieści Sienkiewicza. Wszystkie kochałam i znałam na pamięć, wertując też oprawne "Tygodniki Ilustrowane" i "Kłosy".

Intelektualna kultura Dereszewicz była najbardziej zasadniczą cechą tego domu. Żadnej gazety rosyjskiej nie widziałam tam nigdy, za to stale przychodziły "Kurjer Warszawski" i "Biblioteka Warszawska". Zaprzyjaźniona z moją babką księgarnia Hoesicka przysyłała jej dwa razy do roku wszystkie nowe książki polskie, a nawet później namówiła do abonamentu "Chimery". Dawniejsze roczniki "Revue des Deux Mondes", przychodzące chyba od czasu założenia, były schowane w szafach na górze, ale ostatnie zeszyty zalegały wszystkie stoły i należały do najlepiej mi znanych od dzieciństwa. Wszystkie marzenia cioci Kłosi odbywały się z zeszytami "Revue des Deux Mondes" w ręku, bo pozorna jej bierność i zamyślenie kojarzyły się zawsze z jakąś książką. Różne okresy prądów literackich poznałam prawie bezwiednie z rozmów zasłyszanych między starszymi. Najmniej dostępne były rzędy starych tomów oprawnych w skórę, które stały na górze, wydania Voltaire'a, Rousseau'a, Montesąuieu, Thiersa. Mój dziadek szczególnie lubił powieści George Sand i Dumasa ojca. O wszystkim, co przeczytał, tak jak o własnych snach, umiał barwnie opowiadać. Trochę później sceny z Popiołów gorszyły go niewymownie. Ciocia Klosia nie miała żadnych zdecydowanych upodobań; Notre Damę de Pa- ris czy L 'Aiglon Rostanda poruszały jaw równej mierze, ale przyszedł dzień, kiedy własnoręcznie wyjęła z szafy i dała mi do ręki pierwsze wydanie książki, która miała tytuł La Chartreuse de Parme. Jeżeli w czym gustowała bardziej, to w utworach o bujnej wyobraźni, z natchnieniem romantycznym. Zola i krańcowy naturalizm mało kogo pociągały, historię polską czytano więcej od powieści, a w książkach francuskich rozczytywano się więcej niż w polskich, szczególnie w artykułach o sztuce i literaturze Theodore de Wyzewa, Arvede Bari-ne, Chevrilon i innych. Francuszczyzna, tak niesłusznie wykpiwana

65

przez polskich autorów, była podstawą cywilizacji europejskiej w Polsce i rożni politycy, deklamujący o naszej łączności z Zachodem mieli o niej o wiele mniej pojęcia niż każda oczytana pani w polskim dworze

Nawet biorąc w rachubę ówczesną przesadną uczuciowość, przyznać muszę, ze każdy wyjazd z Dereszewicz był dla mnie bolesnym przeżyciem Traciłam rożne przywileje, szczególnie wolne współżycie ze starszymi, i wracałam do mojej roli zwykłej dziewczynki w domu, gdzie smutek przytłaczał mnie z daleka Nie to mnie jednak bolało przy pożegnaniach, a żałowałam każdej minionej chwili, jako bezpowrotnej Kiedy konie ruszyły spod ganku i okrążywszy studnię, biegły topolową aleją, już wtedy w dzieciństwie martwiłam się brakiem trwałości domu i życia, które kochałam Obawiałam się każdej zmiany, gniewała mnie każda innowacja, gotowa byłam sprzeciwiać się przeróbce studni albo budynku na dziedzińcu Uczucia te były po części echem smutku ciążącego nad całym krajem, wzmianek o czyjejś rumie albo wydziedziczeniu, ale za tym czaiła się intuicyjna trwoga, ze życie kryje w sobie jakąś grozę

Żyli już wówczas późniejsi burzyciele cywilizacji europejskiej, Stalin i Hitler, wspominano czasem o zamachach anarchistów Świadomie już wówczas miałam żal do czasu o to, ze płynie nieubłaganie

Krajobraz i dom dereszewicki tak żywo i ciągle były mi przytomne, ze co nocy wracałam do nich i wszystko, co śniłam, rozgrywało się na tle salonów i rzeki Jak scena teatru, ten świat snów był ograniczony na lewo topolami Pauhnowa, na prawo zakrętem Prypeci Strach, któremu dzieci podlegają w nocy i w ciemnych pokojach, bardzo często olbrzymiał w czasie snu Spokojne wnętrze dereszewickie zapełniało się duchami i straszydłami, na których widok budziłam się z krzykiem Jeden tylko sen pogodniejszy dobrze zapamiętałam, bo był jak gdyby widzeniem na jawie Zdarzył się w nocy nieudanego wyjazdu mojej matki do Barbarowa Leżałam w łóżku wysuniętym na pokój, w bibliotece na piętrze, w starym domu i raczej hałaśliwe przygotowania do podroży odbywały się koło mnie przy niewyraźnym świetle świec zastawionych parawanem Światło to zamieniło się w świecznik nad moją głową, i leząc w łóżku znalazłam się otoczona tłumem nieznanych mi, ale bardzo strojnych postaci, w balowych strojach, które ruszały się dookoła mnie, rozmawiając półgłosem Było ich tyle, ze zdumiewała mnie ich mnogość, a zarazem obcość

66

Koło roku 1900 poprzednie sny z marami i strachami zaczęły przybierać charakter seryjnych epizodów, powtarzających się mniej więcej w ten sam sposób Początek takiego snu był zwykle pogodny, moi bliscy, dziadunio, babunia, ciocia Kamilka, ciocia Klosia, albo spacerowali po domu, albo siedzieli w czerwonym salonie dookoła okrągłego stołu Zdawali się spokojni i bezpieczni i tylko we mnie, w przeciwieństwie do nich, rósł niepokój, ja jedna domyślałam się, ze cos im grozi W chwilę potem ja jedna widziałam, ze od bramy, od Kopcewicz idą na dwór groźne bandy chłopskie, ja jedna na odległość dziedzińca dostrzegałam krwawe postacie, później przezwane czuba-rykami czy bolszewikami, widziałam ich oczy rozgorzałe nienawiścią Nie było chwili do stracenia, należało koniecznie uciekać na łódki, do rzeki, byle umknąć otoczenia domu przez bandę Wszyscy zdawali się skamieniali Wołałam uciekajcie uciekajcie Epizody następne się mąciły Albo starałam się otworzyć okno i przez me wyskoczyć, albo biegliśmy za pokój mojej babki, do bocznego wyjścia, w którym już cisnął się tłum złych ludzi Innej nocy częściowa ucieczka zdawała się uwieńczona powodzeniem Łódki były przy brzegu, parę kroków jeszcze, a ratunek zdawał się bliski Wskakiwałam do wody i starałam się zabezpieczyć od wrogów, chowając pod nią głowę, ale woda, zamiast płynąc dobroczynnie, zaczynała mknąc i wysychać Budziłam się na jałowym i strasznym brzegu, u kresu linii, która we wszystkich snach odpowiadała horyzontowi oglądanemu przez okna domu

Raz ucieczka udała się szczęśliwie, "om", którzy o wszystkim wiedzieli i mieli błyskawiczne ruchy, zostali czymś zatrzymani a ja z radością i przejęciem patrzyłam na pochód moich bliskich do łódek, w otoczeniu służby przebranej za marynarzy, jak w czasie majówek Mój dziadek, moja babka, ciocia Kamilka, ciocia Klosia przesunęli się koło mnie, oświetleni promieniem słońca, minęli mnie i odeszli, tak jak potem, kiedy śmierć zabrała ich ku nieznanym brzegom

67

-V-

Choroba i wyjazd na Riwierę - Zaręczyny Tonią - 1901 r - Jubileusz mego dziadka

Jesienią 1899 r. zaczęłam niedomagać na bóle głowy, przechodzące prawie w konwulsje, i doktorzy, może błędnie, określili tę chorobę jako rodzaj malarii. Przewieziono mnie do Wilna, a kiedy się trochę poprawiłam, jeździłam na spacer końmi i powozem Houwaltów, uradowana z powozu na gumach i miarowego tupotu pary rasowych koni. Mieszkaliśmy w Hotelu Świętojerskim, niedawno zbudowanym, w dużym narożnym salonie pierwszego piętra. Z biegiem lat każdy z numerów tego hotelu kojarzył mi się z szeregiem epizodów i wspomnień.

Wszyscy koło mnie opowiadali o wystawie obrazów Wereszczagina, urządzonej w dawnym pałacu Massalskich, a ówczesnym generał-gubernatora. Dopraszałam się o to, aby zobaczyć wystawę. Jako jedyne dziecko, skazana na towarzystwo starszych, chciałam korzystać z ich przywilejów, a te pragnienia były często pokrzyżowane twierdzeniem, że nie można mnie rozwijać ponad mój wiek, lub zasadą, że tylko starsi mają dostęp do rzeczy dla młodych niestosownych. Urodziłam się w okresie, kiedy obyczaje były niekorzystne dla moich pragnień i ambicji, bo dzieci starano się odosobnić, a nawet młodych utrzymać w sztucznym dzieciństwie. Sądzę, że neurastenia, nieśmiałość, brak równowagi w pokoleniu moich rodziców zaczął się od dziwnego systemu wychowywania w kompletnej izolacji od rzeczywistości. W poprzednich wiekach 18-letni chłopiec brał udział w bitwach, a 15-letnia dziewczyna wychodziła za mąż. Na szczęście dzięki Dereszewiczom nie spotkał mnie los moich rówieśniczek, panien Czapskich z Przyłuk, a mając lat 10 na tyle mogłam postawić na swoim, że zwiedziłam wystawę Wereszczagina.

Nie jestem dziś pewna, czy tego malarza należy zaliczyć do pierwszorzędnych, ale wrażenie, jakie na mnie zrobiły jego obrazy, było tak silne, że do dziś je pamiętam, włącznie z tym, że rysunek za-

68

tytułowany Na Szypce wszystko spokojne wisiał na załamaniu schodów prowadzących na pierwsze piętro. Widzę więc oszronioną drogę, środkiem której szedł Napoleon w otoczeniu swego sztabu, ubrany w aksamitne zielone futro, przysłane mu przez cara Aleksandra; następnie Napoleona siedzącego z nogą wyciągniętą na bębnie i patrzącego ze wzgórza na bitwę pod Borodino; potem wnętrze cerkwi, smugi dymu od strzałów i rząd rozstrzeliwanych podpalaczy moskiewskich; Caulaincourta w zielonym fraku, schylonego przed cesarzem, który mu powierzał misję pokojową do Petersburga, i naradę francuskich jene-rałów w ruskiej, chłopskiej izbie. Legenda napoleońska była jeszcze tak żywa, że patriotyzm rosyjski, który był treścią obrazów, pozostał mi obcy i nie przeniknął mojej świadomości. Patrzyłam na nie jak ktoś, kto podziwia cesarza Francuzów, wodza Polaków i jego tragiczne przygody. Siła mojego polskiego środowiska była tak wielka, że Rosjanie mieli dla mnie znaczenie groźnej, ale dalekiej abstrakcji.

W listopadzie moja matka, fraulein Bohm, nauczycielka Niemka, i ja wyjechałyśmy na południe. Na dworcu w Wilnie odprowadzali nas mój ojciec i niejaki p. von Braack, który ofiarował nam dwa wspaniałe bukiety, czym bardzo obruszył moją fraulein, ta ostatnia lubiła bowiem suknie, smakołyki, prezenty i atencje. Owego v. Braaka wspominam, bo był to aferzysta, który wciągnął mego ojca w niekorzystne interesy i stręczył mu kupno majątku w Kurlandii. Po drodze zatrzymałyśmy się w Warszawie, w jakimś okropnym pensjonacie, gdzieś między Bracką i Żurawią. Ciocia Klosia i Dziunia mieszkały opodal, Dziunia chodziła na kursy w wybranym gronie, na lekcje tańca i rysunku, a Tonio mieszkał u nich i kończył rolnictwo na uniwersytecie. Ponieważ wszyscy wówczas ruszali się z wielką łatwością, więc zastaliśmy u cioci moich dziadków i jak zwykle po spotkaniu z Dziunia dowiedziałam się o ostatnim, nadzwyczajnym wydarzeniu, że będziemy razem w operze, na Halce, z Kruszelnicką w roli głównej. Podróż za granicę już mnie podniecała, a cóż dopiero wieczór w teatrze! Ogrom opery mi zaimponował, weszłam do loży, która wydała mi się zawieszoną nad przepaścią. Dziunia uśmiechnęła się i ukłoniła komuś siedzącemu na drugim końcu otchłani, i powiedziała mi, że się tak wita z koleżanką z kursów, Martą Bławdziewiczówną. Światła zgasły, podniosła się kurtyna i zobaczyłam drobne w oddaleniu postacie, ruszające się na tle drzew wyciętych z kartonu i miejscami powiązanych siatką. Jeszcze mniej zachwyciły mnie kartonowe skały, ale się do tego

69

nie przyznałam Hałaśliwe akordy orkiestry oszałamiały mnie, wiedziałam, ze muszę podziwiać Kruszę Inicką, ale pomimo braw i owacji nie mogłam odróżnić, która ze śpiewaczek jest faworytką publiczności Dookoła mnie krytykowano arię Jontka

We Wiedniu zatrzymałyśmy się na krotko i wspaniale oświetlone sklepy na jakichś tajemniczych ulicach zostawiły mi wspomnienie snu na jawie Moja fraulein kupiła materiał na bluzkę w kratkę i rznięty kryształ w broszce, którym się potem przechwalała, twierdząc, ze wszyscy są przekonani, ze to prawdziwy brylant

Potem przyszło zawrotne i niezapomniane wrażenie morza i południowego klimatu Zatrzymałyśmy się w Nervi, w pięknym hotelu Eden, otoczonym dużym parkiem o żwirowanych ścieżkach, pełnym pomarańczowych i niezwykłych zimotrwałych krzewów Nawet w grudniu, otwierając okno, wchłaniało się zapach kwiatów połączony z ostrą rzeskoscią, a za zielenią ogrodu widać było przestwór błękitnego morza Biała mieścina przyparta do skały była przecięta długą ulicą, na przemian zanurzoną w cieniu albo zalaną słońcem Pod spuszczonymi markizami w czerwone pasy zaglądało się do sklepów pełnych wyrobów z korali i szylkretu, biżuterii z mozaiki i srebrnego filigranu, jedwabnych chustek i pasiastych szarf Cały ten przemysł zniknął z pierwszą światową wojną, a razem z nim przekupnie otwierający pudełka i wołający Musaica madame vuole musaica Labirynt wysokich murów otaczał wille i ogrody Zwisały z nich niekiedy gałęzie roz, pokryte kwieciem, a wewnątrz rosły palmy i tryskały fontanny

Moja fraulein malowała i rysowała, a ja przy niej próbowałam szkicować skały i starą wieżę na promenadzie, najlepiej znany w Nervi widok Panna Bohm nawiązywała tez na własną rękę stosunki z rożnymi Niemcami w hotelu, szczególnie z oficerami ukochanej armii, bawiącymi na urlopie Na spółkę z mmi twierdziła, ze mam typ niemiecki, ze jestem prawdziwym niemieckim dzieckiem, co mnie wcale nie gniewało, a raczej śmieszyło Moja matka wolałaby mieszkać w skromnym pensjonacie, ale stosowała się do zasady pewnej stopy życiowej, uchodzącej za konieczną, więc skarżąc się i wzdychając na tygodniowe rachunki, siedziała w hotelu Eden Palace'y jeszcze nie istniały ani gromadne wędrówki podróżnych, będące ostatnim objawem dobrobytu przed pierwszą wojną Poziom towarzystwa hotelowego był znacznie wyższy niż później, a nie brakło w mm i Polaków Spotykałyśmy się, ale nie zaprzyjaźniły z dwiema rodzinami z Galicji,

70

panią Skrzynską z domu Borkowską i p Antoniową Wodzicką, piękną, ale schorowaną, której córka Magda była w moim wieku, ale której nie lubiłam Na Święta Bożego Narodzenia przyjechał do matki młody dyplomata, p Władysław Skrzynski, który asystował wesołej i strojnej Niemce, p von Lutz Ta grupa osób ciągle omawiała chorobę, a potem śmierć p Puszetowej oraz ubolewała nad losem bawiących również w Nervi syna i córki zmarłej Później nazwiska te i osoby wplotły się do mojego życia, ale wówczas me grały wielkiej roli

Pierwszy tez raz w życiu widziałam Anglików, młode małżeństwo i zaprzyjaźnionego z mmi pana, którzy zjechali w odwiedziny do starej margrabiny włoskiej, z domu Angielki Grali w tenisa, ale co jeszcze dziwniejsze, kąpali się co rano w gumowych wannach, które ze sobą przywieźli Używali tez tyle wody, ze raz zalali korytarz prowadzący do ich pokoju Łazienki przylegające do hotelowych numerów jeszcze nie istniały Raz w wielkim hallu wieczorem ukazały się dwie ekscentryczne Amerykanki, cienkie w pasie, z falbanami spodnie rozłożonymi jak wachlarze i zawieszone biżuterią

Wyprawa do Genui sprawiła mi największą radość, bo zwiedzanie uchodziło w moich oczach za przywilej starszych, o który się dobijałam Campo Santo, słynące z marmurowych pomników, me utkwiło w mojej pamięci, za to palazzo Rosso i palazzo Bianco napełniły podziwem, Widzę jeszcze sień o posadzce z białego i czarnego marmuru, białe marmurowe schody prowadzące na piętro, duże wyzłacane salony o ścianach przeładowanych ozdobami, wielkie kryształowe świeczniki zwisające z malowanych sufitów i wielki portret, na ciemnym tle, czarno ubranej pani z małą główką, ujętą w sztywny rurkowany biały kołnierz Pani ta trzymała różę w długich palcach, a może nie trzymała żadnej róży, ale czułam się dumna z tego, ze patrzę na portret Van Dycka Uderzał mnie również włoski kontrast między chłodnym wnętrzem sal, a ciepłem panującym na dworze

W styczniu, po śmierci mojej babki i krótkim pobycie mego ojca, przenieśliśmy się do Mentony i tam w Hotel d Orient zastali całą kolonię krewnych i znajomych Ciocia Isia i jej bratowa, p Iza Luban-ska, jadały z nami przy wspólnym stole, wuj Edzio Horwatt miał wynajętą w mieście willę, bo jego żona potrzebowała ciepłego klimatu dla zdrowia Chodziłam tam na zabawy z chłopcami Jaczewskimi Starszy z nich, Mario czy Mamuś, podkochiwał się we mnie Wuj Edzio urządzał dla dzieci długie wycieczki na osłach Jechaliśmy więc

71

doliną szumiącego potoku, wśród szarych kamieni, wzdłuż kamiennych murów i oliwkowych ogrodów, gdzie między jaskrawozieloną trawą rosły fioletowe i czerwone anemony. Wspinaliśmy się po zboczach pagórków, na szczyt góry, bo tam wśród darniny i skał, między kolczastymi agawami wznosiły się ruiny prowansalskiego, a może maurytańskiego zamku. Usiadłszy na trawie, jedliśmy przywiezione w koszu prowianty. Ciocia Isia zabierała mnie na podwieczorki do Rumpelmayera. Wielką, białą ulicą ciągnącą się wzdłuż morza przelatywały z rzadka okropne, trzęsące się i smrodliwe powoziki, zwane automobilami. Wszyscy je przeklinali i patrzyli na nie z pogardą. Raz zwykłym powozem, zaprzężonym w konie, wybraliśmy się na podwieczorek do bardzo zbytkownego hotelu na Cap Martin. Niezapomnianą też była wycieczka w stronę granicy włoskiej, do ogrodu zwanego La Mortola, w którym zamiast trawników rosły pola kwiatów, hiacyntów i tulipanów.

Przy naszym hotelu był duży ogród, o ścieżkach żwirowanych drobnymi morskimi kamieniami, z parterami kwiatów, ciągnącymi się do bramy na ulicę, a z obu stron zacieniony przez grupy eukaliptusów, laurów i bambusowe krzewy. W jednym rogu ogrodu znajdował się placyk, a na nim trapez i huśtawka. W hotelu razem z matką i babką mieszkały trzy urocze małe Angielki, May, Mary i Elsie, które nosiły rozpuszczone włosy i przebierały się wieczorem. Bawiłam się świetnie z nimi co dzień na placu od huśtawki, a pod ich wpływem sympatie moje od Burów przeniosły się na Anglików. Bawiłyśmy się też w ruletkę w jakimś odległym i ciemnym salonie, podczas kiedy starsi co chwila jechali albo wracali z Monte Carlo. Opowiadano sobie, że p. Krasicka przesiaduje na Riwierze tylko po to, aby pilnować matki p. Kaszycowej (z domu Niesiołowskiej) w jej nieposkromionej namiętności do gry. Ale kiedy mnie zabrano do Monte Carlo, nie miałam wstępu do domu gry, bo tylko starsi oddawali się zakazanym rozrywkom, pełnym tajemniczej zgrozy. Mogłam za to napisać do Dziuni, że uczestniczyłam w bitwie kwiatów! Siedziałam na trybunie wśród wystrojonych widzów i przyglądałam się szeregowi powozów udekorowanych, jedne we fiołki parmeńskie, inne w pęki zboża, czerwone maki i białe jastrunie.

Moja matka jeździła do Monte Carlo na operę, w której wystpowali Caruso i Melba, i do Nicei na jakieś przyjęcia. Ciocia Isia i p. Iza podziwiały bez zastrzeżeń szyk i pewność siebie p. Wiki Kotowiczo-

72

wej, a P-I zarnówiła z naiwnością dziecka: commefemie ces cocottes i bien habillees et ąui passent leurs journees au cafe de Paris a reearder les passants.

Młode bratowe nie lubiły się wzajemnie i ton, a może pozy i powiedzenia cioci Isi były często powodem do sprzeczek i wywoływały łzy i rumieńce żywej i trochę zapalczywej p. Izy. Pod lazurowym niebem i w olśniewającym słońcu obie panie poruszały się w strojnych, jasnych sukniach, kapeluszach ukwieconych w róże albo ubrane w skrzydlate ptaki, umieszczone na pękach tiulu lub na rondzie z paille d'Italie. Cała Polska zdawała się używać na pogodzie Riwiery. Był to okres największej wziętości powieści Paul Bourget i Marcel Prevosta. Na jasnym brzegu Sienkiewicza zdawało się aktualną opowiastką, znanym był też ze swego Podfilipskiego Józef Weyssenhoff, który później w Synu marnotrawnym część intrygi rozwinął na tle południowej Francji. Rozmowy, strojność, sposób pojmowania miłości i życia towarzyskiego zostały na zawsze utrwalone na kartach tych romansów. Młode panie albo pozowały do tego rodzaju epizodów, albo się na nich wzorowały. To życie dostatnie i pozornie niezamącone miało jeszcze w sobie wielki powiew świeżości i młodości. Uczestniczyłam w tym widowisku, ale tylko w jego zewnętrznych przejawach i we wrzawie, ruchu i wesołości ulicy.

Wracając do kraju w połowie kwietnia, zatrzymałyśmy się z moją matką w Bellagio, a około Wielkanocy znalazłyśmy się niespodzianie w Łoszycy u mojej ciotki Lubańskiej. Trawniki były jeszcze szare, drzewa bezlistne, chwilami prószył rzadki śnieg, niemniej przybyły z wizytą proboszcz powiedział, zacierając ręce: nie ma to jak nasza litewska wiosna, przy czym moja ciotka i matka zamieniły ze sobą porozumiewawcze spojrzenia. Moja matka miała system niewciągania mnie do żadnej konfidencji i jak mi się później zdawało, nie była wolną od skrytoścł. Czułam jednak, że coś się w rodzinie dzieje i z tych moich podejrzeń zwierzyłam się nieopatrznie cioci Leli. Ona słuchała mnie mrużąc swoje podłużnie oprawne oczy, zadając umiejętne pytania i tylko powtarzając: vraiment? - pas possible? W ten sposób zostałam wciągnięta w niebezpieczne plotki, bo dałam poznać, że wiem, iż nikt w rodzinie nie cieszy się z zaręczyn wuja Tonią. Rzeczywiście działo się to, że ten ukochany beniamin otoczony zalotną, ale też zazdrosną miłością siostry, bratowej i siostrzenicy, nieświadomy tego plotu uczuć, zakochał się, a potem zaręczył z córką swego cioteczne-

73

go brata, Aleksandra hr. Grabowskiego z Tolkaczewicz. Panna ta, zwana w rodzinie Lalą, była bardzo przystojna, świetnie skoligacona, ale wychowana surowo i w samotności, w środowisku smutnym, między płochym ojcem i zdziwaczałą matką. Ze zdrowym instynktem młodości, na pierwszym swoim karnawale upodobała sobie skromnego kuzyna i z całą prostotą serca zdobyła go swoją zalotnością. Może się zachowała z tych czasów jej fotografia z głową o klasycznych, podłużnych rysach, ustrojona na bal kostiumowy w loki, jak Maria Antonina? Nikt wówczas nie bał się wyboru tego złowróżbnego wzoru. Mój dziadek, pełen zapału i romantycznych uczuć, był uradowany z wyboru syna, ale poza nim i Toniem reszta rodziny udawała tylko, że się cieszy. Chwalono doskonałe ułożenie młodej panny, jej styl zatrącający angielszczyzną, trochę utyskiwano na sztywność i nieśmiałość. A tymczasem zazdrość cioci Leli już zaczynała się objawiać szeregiem zastrzeżeń, a moja ciotka Potworowska przeszła przez okres rozpaczy, graniczącej z szaleństwem. Otwarcie nikt nie śmiał przyznać się do tego, że Tonio "powinien był" kochać się w Dziuni, głośne stwierdzenie takiego życzenia dawno by wywołało protest mego dziadka, wszyscy jednak należący do l'intrinseque szeptali między sobą o zawiedzionej przyjaźni, o zdradzonym zaufaniu, o końcu szczęścia i młodości. Nikt nie umiał tak grać na uczuciach melancholii i rozterki i tak rozdmuchiwać uczucia zawodu jak ciocia Lela.

Moja matka, mająca zawsze swoje urazy i sentymentalne porachunki, korzystała ze sposobności, aby w imię zdrowego rozsądku mo-ralizować. Ciocia Klosia chodziła z oczami pełnymi łez albo pałającymi namiętnością, a ja, trzymana na uboczu, snułam wątek własnego smutku, bo wtedy, o wiele bardziej niż później, byłam ogarnięta strachem przed znikomością rzeczy ludzkich, truchlałam na myśl, ze nic już nie będzie tak jak dawniej i że obca osoba swoją obecnością zamąci doskonały dereszewicki ustrój starego domu. Gniewy i żale na wiosnę 1900 r. były błędne, stosunek do Madzi pozbawiony życzliwości i dobroci, ale kto wie, czy w tym wszystkim nie kryło się nieświadome, a głębokie przeczucie?

Mój dziadek z niebywałym rozmachem zaczął budowę oficynki, mającej stać na prawo od zajazdu, przy parku, na miejscu starej, zburzonej i tak pełnej rozkosznych zapachów konfitur, świeżego chleba i smażonej ryby. Budowa posuwała się szybko bez pomocy architekta, bez zwracania uwagi na wygodę i proporcje. Ten nowy i trzeci dom

74

w tym tylko był podobny do starego, że miał ganek z białymi słupami i szalowane, pomalowane na szaro ściany. Większość rodziny patrzyła na oficynkę ze wstrętem, ale nie dla estetycznych, tylko sentymentalnych powodów.

Na 4 sierpnia 1900 r. państwo Grabowscy z córką, już jako narzeczoną Tonią, przyjechali do Dereszewicz. Przebieg nowej fety podobny był do poprzednich, uczestniczyli w niej Horwattowie z Hołow-czyc, pogoda była upalna, organizowano spacery łódką i żywe obrazy. Te ostatnie urządzano w białym salonie, na górze. Przedstawiały one "bajkę wschodnią", czyli ciocię Lelę w roli Szeherezady w otoczeniu haremu; "bajkę grecką" z Dziunią w roli Psyche zakradającej się do śpiącego Amora i pannę Grabowską, stojącą na postumencie, udrapo-waną w prześcieradła i przedstawiającą boginkę grecką; wreszcie "bajkę pomocną", dziś powiedziano by nordycką, z wielką liczbą świerków na scenie, ale nie pamiętam, którą z cyklu Grimma, odegraną przez Horwattówny. Jako Amor leżałam uśpiona na sofie, ale tunika z różowego batystu była za krótka, doczepione do ramion skrzydła nieporęczne, bolała mnie głowa i dokuczała niestrawność, czułam też dobrze, że wszyscy oklaskują mnie z roztargnieniem.

W pokoju obok, ciemnoniebieskim i najparadniejszym, stały tuberozy przywiezione z Warszawy, ulubiony kwiat narzeczonej Tonią. W przerwach między spacerami i jedzeniem można było oglądać niezwykły pokaz toalet, wspaniałe worki podróżne i biżuterię ofiarowane mojej przyszłej młodej ciotce. Najżywiej jednak utkwił mi w pamięci powrót z kaplicy, ścieżka prowadząca do alei świerkowej i krzaki spirei, szare od upału. Trzymałam się u boku cioci Isi, ale doskonale wiedziałam, że moje towarzystwo jest jej nie na rękę, bo razem z nami drobnym krokiem kroczyła p. Grabowską, garbata, z zaciśniętymi ustami, osoba budząca strach, a więc zdwojone atencje. Dopiero później dowiedziałam się, że pomimo fet i ceremonii jej niechęć do małżeństwa córki wtedy właśnie dosięgła szczytu i że odgadłszy prądy nurtujące Dereszewicze, chciała zerwać zaręczyny i gwałtownie się sprzeciwiała idylli w oficynie oraz temu, aby młoda para mieszkała o krok od rodziców i nieżyczliwej rodziny. Szczęście swoje i Tonią uratowała Lala, zwana później w Dereszewiczach Madzią, i dała dowód zdrowego instynktu, pragnąc wyrwać się z domu, a wierząc szczęście z człowiekiem młodym i dobrym, ale bez tytułu i nie obdarzonym postawą i towarzyskimi zaletami cenionymi w wielkim

75

świecie. Długo potem trwały opowieści na temat tej gry, jaką są każde zaręczyny. Wynikało z nich, że młoda para przechodziła przez nowe i jak gdyby nikomu nie znane doświadczenia. Wszyscy ze zdumieniem opowiadali o tym, jak Tonio i Madzia poznali się, jak się pokochali, jak nikt tego się nie domyślał, jak każdy po kolei spostrzegł tę wielką nowość i wyciągnął z niej odpowiednie wnioski. Zachwyty nad urodą i zaletami Madzi, na ogół trafne, pomimo ukrytych zastrzeżeń szły w parze z głębokim przekonaniem, że nie mogła zrobić lepszego wyboru, z powodu uznanych zalet ukochanego Tonią i pewności, ze z nikim nie mogła być szczęśliwsza. Rola Tonią nie była jednak łatwa z powodu niechęci przyszłej teściowej, a także ponieważ jego biedna siostra Potworowska pod wpływem romantycznego szału robiła mu sceny dwa razy dziennie i nie szczędziła gorzkich wymówek. Tonio był także obdarzony rodzinną zapalczywością i miłością własną, ale może w stosunku do powikłań uczuciowych u drugich ratowała go w młodości lekkomyślność. Za to będąc rozważnym i mając skromne upodobania, frasował się dużymi wydatkami na urządzenie własnego domu, tym bardziej może, że to urządzenie nie odpowiadało wymaganiom domów postawionych na pańskiej stopie, jak Tyszkiewiczów, Czapskich i Platerów. Ten splot niedomówionych, a jednak istniejących opinii i zapatrywań podziałał na późniejsze usposobienie Madzi i głoszone przez nią "demokratyczne" poglądy. Radykalizm jest cechą natury ludzkiej, a Polacy, rządzący się uczuciem, zawsze mieli do niego skłonność. Madzia w swoim naiwnym idealizmie wyobrażała sobie, że małżeństwem swoim dała dowód pogardy dla konwenansów oraz bezinteresowności, zapominając o tym, że sama miała duży posag, a jej mąż, "ubogi krewny", był bardzo zamożny. Mówiła mi potem, komentując trudne wydanie za mąż kuzynki: Tu comprends, elle veut avoir im butler et tout ce ąue-elle avait a la maison. Z pewną surowością akcentu, właściwego osobom prawym, wynosiła przede mną szczęście w chatce, zupełnie nie biorąc pod uwagę tego, że sama przez szereg lat opływała w beztroskę, stroje i dobrobyt.

W styczniu 1901 r. ślub Magdaleny z Grabowskich i Antoniego Kieniewicza odbył się w Warszawie i był jednym z najokazalszych w epoce wielkiej zamożności i towarzyskiej świetności. Moja matka nie pojechała na tę uroczystość ze względu na oszczędności. Nie wiem, jak Dziunia wywiązała się z roli druhny i jakimi scenami Lela dręczyła swego męża. Ślub był dlatego tak świetny, że cała złota mło-

76

dzież warszawska dobijała się o zaproszenie na bal i śniadanie ślubne, z powodu obecności na nich panny Ludwiki Krasińskiej, największej ówczesnej dziedziczki. Ks. Janusz Radziwiłł z Towian, prowadząc do stołu ciocię Isię, odwrócił się do niej plecami, żeby zabawiać swoją drugą sąsiadkę, pannę Krasińską. Ciocia Isia odczuła to podwójnie, bo na poprzednich balach w Wilnie tylko jej asystował. Wyprawa, klejnoty i podarki otrzymane przez pannę młodą należały do najpiękniejszych. Nikt nie krytykował nowoczesnych, zbytkownych, ale brzydkich mebli nowej oficyny. Un nid d'amour pour unjeune menage,jak mówiono. Po cichu wzdychano nad tym, że Tonio jest stracony na zawsze. W czasie mego pobytu latem w Dereszewiczach Dziunia unikała oficyny, mówiąc tylko: "nie trzeba im przeszkadzać".

Jesienią 1901 r., 30 września, czyli w dzień św. Hieronima, patrona mego dziadka, odbyła się w Dereszewiczach nowa uroczystość, jubileusz pięćdziesięcioletniej pracy na roli pana marszałka. Tak zwykle mój ojciec nazywał swego teścia, czcząc w nim jeden z ostatnich urzędów z wyboru szlachty, w przeciwieństwie do nominowanych przez rząd rosyjski, a do takich należał, jeśli się nie mylę, hr. Adam Broel-Plater, wielki filar polityki ugodowej.

W braku wszelkiego życia politycznego każdy ślub i każdy większy zjazd rodzinny nabierał znaczenia manifestacji narodowej. Toasty i mowy rzadko bywały dowcipne i okolicznościowe, a zaraz, choć często nieudolnie, uderzały w górny ton zasług, cnoty, jedności i trwania. Każdy, który swego majątku nie strwonił, uchodził w panegirycznych przemówieniach za wzorowego obywatela. Nikt jednak nie zdawał sobie sprawy, że bierze udział w fantasmagorii, w ostatniej glorii tradycji szlacheckiej. Moja babka, z synami, zebrała w pięknie oprawnym albumie fotografie folwarków, budynków, tartaku w Kopcewiczach, dokumenty twórczej pracy mego dziadka. Zapewne, choć tego nie pamiętam, administracja i różne delegacje dziękowały mu za współpracę. Na parę dni fet do Dereszewicz zjechali wszyscy krewni, przyjaciele i powinowaci.

Na przełomie wieków dobrobyt Europy oddziaływał nawet na Litwę, upośledzoną pod rózgą rosyjską. Fetę dereszewicką poprzedziło parę wystaw rolniczych w Mińsku i Wilnie, służących pod pretekstem ekonomicznym do zjazdów, zabaw i manifestacji narodowych. Każda piękna obora czy stajnia, każdy postęp gospodarczy wydawał się chwalebnym czynem dla utrzymania placówki. Ówcześni ludzie

77

praktyczni najmniej ciągnęli chwały z dobrze postawionego leśnictwa, a jednak lasy idące w cenę płaciły często za inne eksperymenty czy postęp gospodarstwa rolnego. Te jesienne karnawały, jakimi były wystawy rolnicze, ściągały gości z Kongresówki i nawet Poznańskiego. Okazje do spotkań, zwiedzanie pawilonów i przyjęcia usuwały w kronice towarzyskiej na drugi plan sprawy ekonomiczne, interesujące tylko "naszych panów". Moja matka w czasie wystawy 1901 r. siedziała u siostry w Łoszczycy i bawiła się z nią w Mińsku, a te rozrywki ubierała w pretekst, że nie może zrywać ze światem ze względu na podra-stającą córkę. Echa wystawy w Mińsku były jeszcze świeże w czasie fet dereszewickich. Rodzina uznała, że Dziunia jeszcze za młoda, aby brać w niej udział, i ta decyzja głęboko dotknęła ciocię Kłosie, tym bardziej że Lola Horwattówna, bardzo przystojna panna, już na niej figurowała i promieniała z zadowolenia.

W Dereszewiczach pokazała się po raz pierwszy, budząc ciekawość i niestety zazdrość, Stefcia Ordzianka, posażna jedynaczka, koło której z przejęciem właściciela i impresaria krążył jej stryj, Stanisław Orda. Podziwiano wiedeńskie stroje panny i jej matki, suknie obcisłe, z zapięciem ukrytym z boku i zwane princesse. Ciocia Isia, zawsze naj strój niej sza i najwykwintniejsza, ukazała się jednego wieczoru w atłasowej żółtej sukni z inkrustacjami z koronek, podszytej plisowanymi falbankami z mousseline de się. Asystował jej p. Jan Jodko, ale po kątach szeptano, że nie jest ona w dobrym humorze z powodu zerwania z ostatnim swoim adoratorem, Tarasiewiczem, tym właśnie, dla którego chciała opuścić męża. O pannę Julę Wańkowiczównę starał się p. Zaleski z Wołynia. Prof. Kader cały dom napełniał wrzawą i bez przerwy fotografował różne grupy gości, ale te fotografie zdawały się potem być tylko próbą późniejszej sztuki amatorskiej. W czasie ustawiania na stopniach ganku jednej z grup zaszedł wypadek charakterystyczny dla usposobienia dereszewickiego. Ciocia Isia niebacznie zasłoniła postać i kapelusz cioci Kamilki i starsza pani zrobiła jej o to gorzkie wymówki.

Ja, wśród ogólnego gwaru, cierpiałam nad tym, że nie jestem dorosła i że tancerze Dziuni i cioci Leli mogą mnie traktować jako małą dziewczynkę. Moje pragnienia i ambicje były skierowane ku temu, aby mieć towarzysza prowadzącego mnie do stołu, un bras, jak wtedy mówiono. Wuj Rucio czuwał nad kuchnią i winami. Obiadowano wieczorem, w balowych strojach, przy stołach w podkowie, w sali jadal-

78

nej nowego domu. Siedziałam raz koło Henryka Grabowskiego, młodszego brata Madzi, który mnie zgorszył twierdząc, że gdyby bandyci z rewolwerami w ręku wtargnęli przez drzwi od ganku, to by się obłowili klejnotami zebranych pań. W pierwszy dzień uroczystości, także w czasie obiadu, mój dziadek Puttkamer wystąpił ze wzruszającą mową, dziękując za nieoceniony skarb, ukochaną Zolkę, w postaci swej synowej. Lela i Sofineta jak zwykle były nieporównane i niedoścignione w tańcu. Madzia, w znacznie już posuniętym stanie odmiennym, strojna, ale ociężała, siedziała pod ścianą w czasie balów. Pan Jan Strawiński budził uznanie starszych i mało sympatii wśród młodych, bo tańczył źle i nie odznaczał się ani urodą, ani elegancją. Nikt nie wątpił że podobne zabawy powtórzą się jeszcze wiele razy, więc z beztroską pozwolono sobie na różne drobne rodzinne i światowe ułomności, małe zawiści, rywalizacje i złe humory.

Tego samego roku cała rodzina przyjechała na Święta Bożego Narodzenia do Bolcienik, z wyjątkiem moich dziadków i Toniów. Było to wydarzenie prawie niezwykłe, bo z reguły zjeżdżano się w Dere-szewiczach, a Bolcieniki odwiedzano "po drodze" i przeważnie na krótko. Nie pamiętam, czy zima była mroźna, czy lekka, prawdopodobnie taka sama jak następne, które się jeszcze tyle razy powtórzyły. Lasy otaczające horyzont tworzyły długie, zatygłe linie, bardziej błękitne w oddaleniu, głęboki śnieg leżał na polach i w ogrodzie. Akacje o brunatnych pniach w podłużne pręgi, pokryte u szczytu jaśniejszymi pękami nasienia, otaczały dom od północy i wschodu i w promieniach wieczornego słońca nabierały odblasków metalicznych, rudych i zielonych. Szyby dużych okien zamarzały w delikatne desenie, jak prążki, lub w subtelne akanty świecące się we dnie jak brylanty, a o zachodzie zabarwione na lila i różowo. Śnieg skrzypiał pod nogami w czasie spaceru i pod płozami sań, w czasie jazdy na kolej. Wjeżdżało się do lasu ciężkiego od okiści, w którym podszycie z jodeł i leszczyny uginało się od śniegu.

Ranne słońce oświetlało salę jadalną, a wieczorem niebo roziskrzone czerwienią i złotem paliło się po zachodzie nad czarną pręgą rakliskiego lasu. Przedpokój był zawsze zimny i trochę ciemny, tylko za nim ciągnął się dziedziniec z szafirowymi pasami cieni na śniegu. Bawialne pokoje, rozgrzane, ze lśniącymi parkietami, ożywiały się dopiero w południe, kiedy goście schodzili się w oczekiwaniu na °biad. Salonik na piętrze już od rana nabierał znaczenia dla Dziuni

79

i dla mnie, bo tam przesiadywałyśmy nad różnymi robótkami, malowaniem i modnym wówczas wypalaniem na drewnie. Przygotowywałyśmy fanty na loterię na budowę kościoła w Bieniakoniach. O plan wystarał się u Roztworowskiego mój ojciec, a roboty prowadził energiczny ks. Zahorski. Od rana odwiedzałam ciotki po gościnnych pokojach, a potem dnie schodziły na rozmowach, spacerach i jedzeniu, aż nagle, przynajmniej dla mnie, przyszła wstrząsająca depesza z De-reszewicz, że urodził się tam syn i pierwszy wnuk. "Skąd się on wziął?" - zawołałam. Wuj Rucio i ciocia Lela wstrząśnięci do głębi, zamknęli się na parę godzin w czerwonym pokoju na górze i pogrążyli w rozpaczy, która potem zżarła im życie. Ciocia Klosia i Dziunia na swój sposób przeżywały ten dziwny dramat, bardziej biernie, ale współczując Leli, były roztrzęsione jej namiętnością i zwierzeniami. Ciocia Isia i moja matka zamieniały między sobą krytyczne komentarze, ale może dlatego tylko, że ich własne namiętności paliły się oddzielnym płomieniem. Czwarty z kolei w rodzinie Hieronim został przyjęty jak najgorzej, a w mojej podświadomości utrwaliło się przekonanie: że dzieci nie są witane z radością.

Jeszcze nie wyrosłam z okresu dziecinnych strachów, bałam się ciemnych pokoi i szeregu portretów, wiszących nad schodami w przedpokoju. Na jawie żyłam w Polsce, czyli w zupełnym odosobnieniu od wszystkiego co rosyjskie. Poza serią snów o niebezpieczeństwie zagrażającym Dereszewiczom i Bolcienikom, w innych powtarzających się też bardzo często prześladowali mnie moskiewscy popi i żandarmi. Wilno widziałam zawsze pogrążone w nocy i oddane na pastwę wojny i rewolucji. Szłam ulicami bardzo prędko, starając się ukryć czy uciec przed zaczajoną na mnie obcą, rosyjską władzą. Próbowałam się przecisnąć przez wzburzony tłum na ulicy Zamkowej, zmierzający w kierunku poczty, czyli dawnego pałacu Radzi wiłłow-skiego i kościoła św. Jana, ale tam czułam, że wpadam w matnię i będę zaraz rozpoznana. "Wrogowie" nie dopuszczali mnie do Ostrej Bramy; wtedy omijając ich czujność, wyobrażałam sobie, że dotrę bocznymi ulicami za miasto. Budziłam się przerażona w chwili ucieczki. Prawosławie, którego nie bałam się na jawie, za dnia, zamieniało się w zmorę po nocach, kusiło mnie ono i straszyło, jak cmentarzysko złych duchów, których trzeba było unikać koło bazylianów, św Kazimierza i cerkwi św. Trójcy. Dopiero po czterdziestce wjechałam po raz pierwszy samochodem w kręty labirynt ulic koło misjonarzy, na

80

tyłach Ostrej Bramy, i wówczas zobaczyłam, że te miejsca były mi ciągle przytomne w snach dziecinnych. Dość często śniłam też o potyczkach na placu katedralnym między tłumem i kozakami, w czasie których kto mógł ratował się ucieczką do katedry, po której także błądziłam z przerażeniem, szukając schronienia albo bocznego wyjścia. Inną zmorą był prawosławny pogrzeb, posuwający się pustą ulicą Świętojerską, otoczoną kordonem złowieszczych żandarmów. Popi w kołpakach i długich kapach sunęli wolno z chorągwiami i wtedy czułam, że ten pochód jest dla mnie wyrokiem grożącym zagładą. W parę lat później w Warszawie, na Nowym Świecie doznałam na jawie podobnego wstrząsu i strachu, bo rzeczywiście na ulicy stali żandarmi, a od Alej Jerozolimskich posuwał się z wolna pochód z rudymi popami na czele. Był to pogrzeb rosyjskiego urzędnika.

Po roku 1901 w moich snach krajobraz bolcienicki, z którym byłam coraz bardziej zżyta, zastąpił dereszewicki. Bandy złych chłopów zabiegały mi drogę, kiedy z dworca w Bieniakoniach jechałam do dworu; furmanki wiozące drewno, saneczki idące szeregiem zamieniały się w zbójeckie gromady. W oczach postaci w świtkach i kożuchach paliła się nienawiść, dobrze znane potem wejrzenie podburzonych tłumów. Inny sen opiszę potem, kiedy zamienił się we wstrząsającą rzeczywistość, ale o jednym wspomnę jeszcze taraz. Wracałam z rana bez obaw do Bolcienik, ale stanąwszy przy studni, u stóp pagórka prowadzącego na dziedziniec wiedziałam, że nie pójdę dalej, bo dom już nie był mój i władało nim coś, co broniło do niego dostępu.

Ciocia Isia opowiadała mi wtedy, że i ona śni bardzo często rewolucję i straszne przewroty, ale ona nie dożyła tej epoki, podczas kiedy wojna, ucieczki, rewolucja i pogromy jakże nieubłaganie zaciążyły nad moim losem.

81

-VI-

Życie w Bolcienikach - "Górka" - Pani Trypolska, lekcje, spacery i lektury

Koło roku 1900 skończyło się dla mnie dzieciństwo, a z nim uleciało pierwsze i niezapomniane olśnienie w zetknięciu z pięknością świata. Nagromadziłam już cały skarbczyk pamiątek. A więc radość, kiedy przy pierwszych podmuchach wiosny brunatna ziemia, jeszcze pokryta skorupami lodów, nasiąka wilgocią roztopów; powitanie pierwszych przylaszczek, zakwitających w zatoce leśnej od południa; urok ciepłej ciszy i szarego wieczoru w okresie wielkanocnym; zachwyt nad jaskrawą zielenią trawy w słońcu, zapach czeremchy i widok liści porzeczek wykluwających się z czerwonej pochewki pęków; majowe deszcze spadające kaskadą kryształową i znikające szybko; sierpniowe słoty przerywane powiewami wiatru i pieczące słońce, wyglądające zza chmur na kopice ociekające wodą; poranki babiego lata, jaskrawe od rosy, lasy pełne cieni i rudych w słońcu paproci; przewlekłe jesienne niepogody, w czasie których na błotnistą drogę spadają żółte i srebrne liście topoli; wreszcie radość zjadania truskawek na grzędzie i malin na krzaku oraz wyszukiwanie rydzów na ścieżkach lasu; radość z huśtawki, z jazdy łódką, z każdej zabawy, ale przede wszystkim z zadumy, z tego, że się siedzi nie robiąc nic i wchłania w siebie kolor dnia, zapach pokoju, rozległość ogrodu z jego różnobarwną zielenią, podszytą cieniami. Dzień po dniu wstawało słońce i nawet pewna nuda i pewna pustka nie były pozbawione słodyczy.

Na dzieciństwo patrzyłam wstecz, jak na okres skończony, owiany uczuciem żalu, bo stracony na zawsze.

Następne lata, przeważnie spędzone w Bolcienikach, wydawały mi się o wiele dłuższe i bardziej monotonne od wcześniejszych związanych z Dereszewiczami. Lubiłam lekcje i na ogół uczyłam się chętnie. O obowiązku nie myślałam nigdy jako o pojęciu zbyt groźnym i smutnym. Świat, który mnie otaczał, nie był wstrząsany wydarzenia-

82

i raczej uśpiony i statyczny. Moi rodzice dosyć starannie ukrywali przede mną przeżycia, w które nie wnikałam. Czasem trochę mnie zaniepokoiła bardziej burzliwa atmosfera. Miałam dużo przestrzeni i swobody, zmysł obserwacji względnie tylko rozwinięty, wierzyłam wszystkiemu, co mi mówiono, a przede wszystkim temu, że jestem istotą pustą i szczęśliwą. Stosunek mój do otoczenia był bierny, własne upodobania i instynkty tak tkwiły w świecie abstrakcji czy wyobraźni, ze z niczym się nie ścierały. Młodość w swojej istocie jest podobna do mgławicy, płynność jej i nieuchwytność stanowią jej siłę ochronną. Otaczał mnie świat o ustalonym porządku, jakim go stworzyli starsi, rzeczy, ludzie, konwencje, które wydawały się stare i niezmienne. Dwie cechy tej atmosfery były bardziej uderzające: jej abstrakcyjność i niepraktyczność. Czytałam bez przerwy, w każdej wolnej chwili między lekcjami, dość wcześnie zaczęłam rozróżniać dobre książki od źle pisanych, choć licha powieść miała jeszcze dla mnie dużo uroku. Pod względem przekonań i upodobań umysłowych rozwinęłam się wcześnie. Za to sprawy praktyczne budziły we mnie wstręt i przerażenie, gdyż nie zostały mi nigdy przedstawione jako ciekawe i korzystne zadanie, tylko jako ciężki obowiązek. Nie byłam dopuszczona do żadnej samodzielności w domu, w gospodarstwie, w stosunku do służby, nawet w drobnych osobistych wydatkach decydowała o wszystkim moja matka. Nawet w wyborze zabaw czy znajomości mój głos doradczy nie miał znaczenia. Kiedyś np. zachciało mi się bluzki wedle upatrzonego modelu z żurnalu i domowa szwaczka, panna Władysława, uszyła mi ją wedle moich wskazówek, ale tyle się potem nasłuchałam drwin i krytyk co do własnego pomysłu, że raz na zawsze dałam za wygraną i do czasu ślubu byłam ubierana jak lalka, zresztą ładnie. Ile więc razy zza węgła książki wychyliłam głowę do spraw praktycznych, tyle razy wycofywałam się zniechęcona.

Moja matka zdawała się być pogrążona w niepokoju i niepewności, ale dawała mi wciąż do zrozumienia, że jestem za młoda i niedoświadczona, aby ogarnąć splot zadań tak trudnych i ważnych, pod ciężarem których sama się uginała. Dom był prowadzony na pewnej stopie, z powodu fatalnej i nie dającej się uniknąć konieczności, po prostu dlatego, że tak robili inni, ale ta konieczność była owiana grozą i szła po krawędzi graniczącej z katastrofą. Dyspozycje wydawane codziennie kucharzowi uchodziły za zadanie tak trudne, że słowo wtrącone do tej konferencji już moją matkę niecierpliwiło. Nadmierna

83

oszczędność jest zawsze oznaką słabości i zaprzeczeniem talentów twórczych. Nie miałam wówczas pojęcia o wartości pieniędzy ani o taniości życia na wsi, ale stale słyszałam uwagi o tym, jak to na nic sobie pozwolić nie można, lub znowu opowieści o cudzych dostatkach, o których się wspominało z bolesnym westchnieniem albo na nutę żartobliwą.

Mój ojciec pełen był inicjatywy, ale jego pomysły traktowano jako niewczesne zachcianki. Jeżeli wyraził życzenie, zęby podano sztukę mięsa bez garnituru z jarzyn, to ile razy wnoszono tę potrawę, powtarzała się rozmowa, jak to w klubie, w Petersburgu podają jarzyny na osobnym półmisku. Wtedy moja matka udawała, że zapomniała, o co chodzi, albo mówiła żartobliwie, że nie może rywalizować z klubem, ale jeśli ojciec się zniecierpliwił, przybierała rolę ofiary, a jarzyny w dalszym ciągu występowały na jednym półmisku. Drobne wydarzenia tego rodzaju uchodziły za narzędzie tortur w martyrologii świętych. Toteż mój ojciec szukał ucieczki w milczeniu i samotności.

Panna Helena, ochmistrzyni, smażyła konfitury i ten obrządek uchodził za wydarzenie pierwszorzędnej wagi. Cóż, kiedy po tym znikały i służyły chyba za poczęstunek dla jej starej przyjaciółki, zamieszkałej na folwarczku w Bogusławach. Ogrodem zajmował się leniwy Aleksander i moja matka szła co dzień doglądać jego czynności, których rezultaty nigdy nie dorównywały rzekomym trudom. Nie przypominam sobie ani obfitości inspektowych jarzyn na wiosnę, ani dużej ilości kwiatów letnich, pamiętam tylko melancholijne wzmianki o niedościgłym przepychu w ogrodach i kwiatach ks. Wittgensteina w Werkach.

Gospodarstwo rolne w samych Bolcienikach może się poprawiło, ale było jeszcze większym źródłem frasunków i kłopotów. Mój ojciec nie znał się na rolnictwie i nie miał zamiłowania do codziennej żmudnej administracji, ale był rozumny i rzutki, jeśli chodziło o zasadnicze interesy. Istniały odległe i prawie dla mnie mityczne majątki nowogródzkie, do których jeździł parę razy do roku tylko po to, twierdziła moja matka, aby się dać wyzyskiwać przez dzierżawców. Czasem jeden z tych panów zjawiał się niespodziewanie albo co gorzej przychodziła depesza, zawsze ze złą wiadomością, np. o pożarze jednego z budynków. Wszystkie majątki obarczał dług bankowy, ale istniały też długi prywatne: czy pozostałość spekulacji na Warnowiczach, czy zaciągnięte na inne niekorzystne interesy i po prostu na życie. Moja

84

matka głosiła zasady poświęcenia, obowiązku oszczędności i od czasu do czasu wołała: giniemy!

Te stany napięcia przenikały mury domu, czaiły się w ciemnych zakamarkach sali jadalnej, unosiły nad lampą w gabinecie, stojącą na biurku, przy której moi rodzice czytali gazety po podwieczorku. Mój ojciec miewał migreny i złe humory, samoobronę znajdował w ucieczce. Prawie ciągle wyjeżdżał do Wilna, a w domu zajmował stanowisko nieprzystępne i trochę groźne. Patrzyłam na niego jako na zjawisko nieuniknione, ale niezrozumiałe. Jego groźność, czyli humory, dosięgała mnie w sposób bardzo pośredni, gdyż był najmniej despotycznym z ludzi i prócz paru drobnostek zdawał się niczego nie wymagać. Moja matka wygrywała często kogoś przeciwko komuś, byłam więc w jej ręku bronią wysuwaną nieraz, miłość jej do mnie i moja przyszłość występowały jako pierwszorzędne argumenty, nie wiedziałam jednak o tym, a mój ojciec w dobroci swojej i wspaniałomyślności nie miał oto żadnych do mnie pretensji. Przeciwnie, ile razy wracał do domu, przywoził mi winogrona i pomarańcze, które jadłam z łakomstwem, ale bez wdzięczności, a na które moja matka patrzyła jak na zbytek. Każdy sprawunek Papy był krytykowany i nabierał dla mnie znaczenia dziwnego pomysłu. Z Petersburga, dokąd też jeździł często, ojciec przywoził książki. Mojej matce wystarczały wypożyczone w Deresze-wiczach, a o kupionych i domowych twierdziła, że będą zaraz oddane komuś i zgubione. Dwa działy, pomimo tego, rosły co do ilości i treści, jeden dotyczył spirytyzmu i zjawisk metapsychicznych, drugi socjologii i składał się ze wszystkich dzieł drą Gustave Le Bon. W dodatku, prawie zawsze zjawiał się nowy tom powiastek Kiplinga, w tłumaczeniu francuskim, bo mój ojciec lubił tego autora, a ja też czytałam go z najwyższą przyjemnością.

W roku zaręczyn Tonią, jesienią 1900 r. nastąpiła bardzo ważna zmiana z przyjazdem nowej nauczycielki, panny Karoliny Trypolskiej. Powitanie z nią odbyło się na górze, przed drzwiami do saloniku. Zobaczyłam osobę o żywych ruchach, siwowłosą, z grzywką na czole, o rysach nieregularnych i ładnej świeżej cerze. Zamieszkała ona w narożnym pokoju na górze, z oknami wychodzącymi na zachód i zaraz przystroiła ten pokój przywiezionymi ze sobą makatkami, fotografiami i bibelotami. Wprawiły mnie one w zachwyt, bo był to pierwszy pokój w moim życiu, który nabrał cech jeśli nie elegancji, to osoby w nim mieszkającej. Przeniesiono mnie z narożnego pokoju na dole do poło-

85

żonego nad nim na piętrze, wychodzącego na salonik, gdzie odbywały się lekcje. Wszystko razem zostało przezwane "górką" i życie zaczęło tam płynąć pełne nowych i niespodziewanych radości. Przedtem przedmiotów polskich uczyła mnie moja matka, ale jej zdenerwowanie i brak umiejętności bardzo mnie męczyły. Teraz miałam do czynienia z osobą nie tylko pogodną, ale zawsze wesołą, uśmiechniętą, niezwykle uprzejmą i łatwą, obdarzoną świetną metodą nauczania programem dostępnym i nie przedstawiającym żadnych trudności w wykonaniu. Program ten dokładnie wypisany określał każdą godzinę w tygodniu, pisanie zadań, przygotowywanie lekcji, une demi heure de repetition le soir, przerwy na wypoczynek między godzinami i bardzo miłe głośne czytanie przed kolacją. Szycie zostało prędko zarzucone, a zastąpiła je godzina wypalania na drewnie albo malowania. Moja matka często jej asystowała, sama czytając głośno. Prawie nigdy nie opuszczał mnie instynkt grzeczności i chęć wywiązania się najlepiej z moich zadań, tylko na wiosnę, kiedy jasne słońce wpadało przez okno saloniku, ogarniało mnie lenistwo i chęć ucieczki do ogrodu, na gonitwy z psami i bujanie na huśtawce. Z wyjątkiem zatargów o literaturę francuską i niejakiego Menecheta, który pisał nudnie i zachwalał klasyków, których nie doceniałam, nauczycielka i uczennica były zawsze zgodne. Widząc moje zamiłowania, p. Trypolska rozwinęła je, dając mi najlepsze książki. Literaturę francuską poznałam czytając Les Lundis St. Bouvais'a, grecką i Shakespear'a dzięki krytykom Paul de St. Yictor, angielską w dziele Hipolita Taine'a. Przepadałam za historią powszechną Korzona, Chmielowski był nudny i pedantyczny, a niejaki Briick, autor historii Kościoła, służył za temat niekończących się żartów. Uczyłam się na pamięć wierszy i deklamowałam je w czasie spacerów, a p. Trypolska nawzajem deklamowała te, które umiała. Chodziłyśmy tak co dzień w stronę Rakliszek lub na koniec bieniakońskie-go lasu, który wtedy był gęsty i pełen wilgoci. P. Trypolska lubiła spacery, przyrodę, poezję, sama malowała i wyglądało tak, jak gdyby moje towarzystwo nigdy jej nie nudziło. Tę niezwykłą osobę zawdzię-dzaliśmy poleceniu cioci Leli, bo przedtem dwanaście lat spędziła u jej stryjostwa Jodków, w Bębnówce na Wołyniu. Obecność jej zaznaczyła się wkrótce w całym domu, moja matka polubiła ją, a potem serdecznie pokochała, ojciec rozmawiał z nią wesoło i miał dużo dla niej sympatii. Ona zdawała się być obdarzona łatwością towarzyskiego współżycia i znajomością ludzi, miała ładne breloki i pierścionki,

86

a wieczorem, w szeleszczącej sukni, bardzo wolno schodziła ze schodów, musiała stąpać ostrożnie z powodu krótkiego wzroku.

P. Trypolska pochodziła z dobrej i zamożnej rodziny, ojciec jej zginął w pojedynku ze Słowackim (ale nie Juliuszem), ojczym zachorował umysłowo i zrujnował ją i jej siostry. Kiedyś, bardzo dawno temu, zamiast przyjąć opiekę bogatej ciotki, wybrała zawód nauczycielki i nawet opuściła rodzinny Wołyń. Towarzystwo wołyńskie znała na wylot, dzieliła wszystkie przyzwyczajenia i poglądy osoby z dużego dworu, włącznie z ciągłym używaniem języka francuskiego w rozmowie, czytała dużo, odznaczała się humorem w opowiadaniu i lubiła anegdotki, nawet czasem trochę pieprzne.

Wstawała wcześnie, była zdrowa, silna, zaradna. Z rana schodziłyśmy się w sali jadalnej na dole, na śniadanie o ósmej i pół, i moja matka, w szlafroku, wysuwała się z sypialnego pokoju na półgodzinną rozmowę. Te lata szkolne najlepiej sobie przypominam na tle jesiennego albo zimowego krajobrazu, bo wychodziłyśmy na spacery nie zważając na pogodę. Najuciążliwsza wypadała w lutym, kiedy na polach tworzyła się skorupa lodu, połyskująca metalicznie; drogą ciągnęły furmanki wiozące drewno na kolej, a żółte badyle wystające z rowów chwiały się na wietrze, który szedł z północy, zza ciemnych lasów. Słońce, jaskrawe, ale zimne, raziło w oczy. Następnie przychodził marzec szary, pierwsze odwilże napełniały las oparami, na drogach leżała skorupa lodu, a na polach gdzieniegdzie wyzierały kawałki brunatnej ziemi.

Poczta przychodziła co dzień z Bieniakoń koło godziny piątej, przynoszona w torbie przez posłańca, wielki przywilej naszego dworu, bp inne zabierały ją tylko przy okazji. W sali jadalnej o tej porze paliła się duża lampa, zwisająca nad stołem, dymił samowar, obok którego siedziała moja matka, rozlewając herbatę. Nasłuchiwano niecierpliwie, czy drzwi z korytarza na dwór trzasnęły i czy rozległy się kroki posłańca. Poczta obfitowała zawsze w listy od cioci Leli, Madzi, Dziuni i mojej babki. Te ostatnie pełne były ogólnych frazesów i czułości albo jednego, najważniejszego w danej chwili tematu, a wiadomości zawierały w przypisku. Moja matka uchodziła za świetną korespondentkę i ja również pilnie pisywałam do wszystkich. Mój ojciec brał do ręki obie gazety, polską i rosyjską, i zaraz się jedną z nich zasłaniał, a potem przechodził do swego gabinetu, gdzie też pilnie przed kolacją Przesiadywała moja matka.

87

Po podwieczorku szłam na górę po mrocznych schodach, oświetlonych jedną lampą ścienną umieszczoną na dole, przy piecu. Szłam na ową "górkę", która zdawała się jak zaczarowana wieża, i po drodze ogarniał mnie romantyzm bez słów, jakaś ogromna nadzieja, pełne czaru oczekiwanie, rozkoszna świadomość, że żyję, że dotykam poręczy schodów, zostawiam za sobą tajemniczą głębię przedpokoju, noc na dworze, drzwi wchodowe i że nagle rozegra się koło mnie wstrząsająca opowieść, której będę bohaterką. Na górze czekało mnie upojenie bez miary, bo czytałam głośno Trylogią.

Urywki z Ogniem i Mieczem znałam już mając osiem lat. Pierwszy raz dzięki dobroczynnej chorobie usłyszałam opowieści o jeździe Skrzetuskiego przez dzikie pola i o ucieczce Zagłoby z Heleną. Potem ani Pan Tadeusz, ani Słowacki nie przemówili tak do mojej wyobraźni jak Sienkiewicz. Talent tego pisarza zakwitł w chwili ogólnego skostnienia w nieszczęściu i ubóstwa ducha, pod wpływem pozytywizmu. Emocjonalna strona opowieści porwała wszystkich, była najlepszym i najwyższym wyrazem narodowego charekteru i psychologii; za to pod wpływem uniesienia prawie nie doceniono, ile ta epopea zawierała realizmu i prawdy życiowej. Dla mnie i sądzę, że dla wielu moich współczesnych Trylogia była przeżyciem głębokim i przez szereg lat wykarmiła zarówno moją wyobraźnię, jak i uczuciowość. Każdą powieść czyta się w młodości albo dla romantycznej podniety, albo żeby poznać, jak świat i inni ludzie wyglądają. Trylogia stała się natchnieniem moich marzeń. Podobnie twórczość Greków parę wieków Odrodzenia natchnęła swoimi pomysłami. Ucieczki, spotkania, miłości i zaloty bohaterów Sienkiewicza towarzyszyły mi w ciągu dnia, a potem przetworzyły się na opowieści snute przeze mnie, a których byłam bohaterką.

Poza tym Trylogia nauczyła mnie patriotyzmu i pogodziła z historią mego narodu. Uczucia patriotyczne Dereszewicz były co prawda bardzo silne. Nie znałam jeszcze głębokiego patriotyzmu mego ojca. W dzieciństwie początków historii uczyłam się z jakichś podręczników, będących streszczeniem prac Lelewela, udostępnionych młodzieży przez trzeciorzędnych belfrów. Cechą tych podręczników była płaczliwa neurastenia i żebracze biadolenie. Dlatego dereszewickie usposobienie do drwin rozciągnęłam na wszystkich Piastów. I Piast Kołodziej i Kazimierz Odnowiciel i Leszek Biały wydawali mi si? przede wszystkim śmieszni. Wedle autorów mających za cel rozwija-

88

nie umysłu dziecka wszystkie bitwy były zawsze na próżno zwycięskie, wszystkie traktaty pokojowe źle zawarte, jeden szereg niedołęgów składał się na poczet królów, a dzierżenie władzy monarszej odznaczało się brakiem pieniędzy. W swoich powieściach Kraszewski też folgował bezradnym utyskiwaniom, a tymczasem Sienkiewicz przedstawiał rzeczywistość dramatyczną, ale pełną męskich i bohaterskich wartości. Pogodzona z naszą historią do epoki Stanisława Augusta, odwracałam się znowu od niej po wybuchu powstania Kościuszkowskiego; wszyscy koło mnie, potępiając rok 1863, wydarzenia tej epoki zbywali milczeniem. Bobrzyński i szkoła krakowska jeszcze bezwzględniej je potępiali, toteż ich książki brałam z zabobonnym strachem i wolałam zapominać o ich treści.

Kochałam i podziwiałam Pamiątki Soplicy, a szczególniej Listo pad Henryka. Rzewuskiego. Sympatie moje były po stronie małżeństwa Zofii ze Starostą, a przeciwne staropolskiemu obyczajowi dworu Strawińskich. Sądzę, że konflikty polityczne i psychologiczne odmalowane w Listopadzie nie tylko dotyczyły epoki Stanisławowskiej, ale tkwiły jeszcze w środowisku dla mnie współczesnym.

Moi rodzice czytali Anatola France i powieści Marcela Prevosta, a poza tym "Revue des D. Mondes"; p. Trypolska książki o spiryty-zmie i różokrzyżowcach oraz dzieła Renana. Nie czułam żadnej ciekawości do tak zwanych książek zabronionych. Czasem zaglądałam do numeru "Revue Des D. Mondes", leżącego przy łóżku mego ojca, i do ostatniego tłumaczenia powieści Mrs. Humphry Ward. Urywki te interesowały mnie o wiele bardziej, niż gdybym przeczytała całość.

Powieściopisarze polscy XIX w. wzbudzali we mnie głęboki sprzeciw. Mój instynkt życiowy buntował się przeciwko wszystkim głoszonym przez nich tezom i zasadom. Jeszcze jako dwunastoletnia dziewczyna dostałam powieść dla młodzieży Urbanowskiej, zatytułowaną Księżniczka. Była to moralna opowiastka o lekkomyślnej panience, przyzwyczajonej do zbytku i trwonienia pieniędzy, a nawróconej do pracy i oszczędności w zakładzie zacnych, mieszczańskich ogrodników. Książka ta, pozbawiona wszelkiego wdzięku, wywołała we mnie wręcz przeciwne reakcje od tych, które autorka pragnęła wszczepić swoim czytalniczkom. Nie potrafiłabym określić i zanalizować istoty tego pedantycznego tonu, więc "zasady" i "moralizowa-nie" budziły we mnie tylko głęboką irytację.

89

Z podobnym rozdrażnieniem czytałam Prusa, Rodziewiczównę, Emmę Jeleńską Dmochowską, którą znałam, bo była z nami spokrewniona i mieszkała w Wilnie. Bohaterowie powieści polskich wydawali mi się albo sztucznie tkliwi, bez zdolności i talentów do życia, albo rysowani jak karykatury i przesadnie obarczeni nienawiścią swoich twórców. W Lalce jeden Rzecki zdawał się być żywym człowiekiem, opisy panny Izabeli przerażały mnie swoim fałszem i trywialnością, Placówka oburzała nutą nienawiści społecznej. U wszystkich autorów brakowało mi czegoś, czego bym nie potrafiła określić: głębszych osobistych przeżyć; stosunek bohaterów do życia cechowała oschłość zmieszana z pogardą.

Umyślnie w szeregu nazwisk nie wymieniłam Orzeszkowej. Ideały jej i poglądy pozostawały mi obce, ale poruszały ją uczucia żywe, pisała stylem muzykalnym i nowelki jej były przesiąknięte poezją. Niechęć, jaka mnie ogarniała w zetknięciu z treścią społecznych powieści, wynikała z instynktu samozachowawczego. Czy życie może być tak smutne? - pytałam siebie - czy naprawdę jest pozbawione szczęścia? Moja matka, jeśli mi się czasem zwierzała, wzbudzała we mnie podobne uczucie trwogi, a raczej osłupienia, bo znaczenie tego, co mi mówiła, zrozumiałam dopiero trzydzieści lat potem. Brak doświadczenia, uszanowanie, bezsilność nie pozwalały mi wyciągać żadnych wniosków. Chciałabym też zaznaczyć, że opisuję stosunek do książek kogoś młodego, a więc pozbawionego możności analizy i porównań, i o mało wyrobionej intelektualnie ocenie.

Ponieważ powieści polskie tonem kwaśnym i melancholijnym przypominały nieznośne rozmowy o interesach i o grożącej ruinie, rozrywkę można było znaleźć tylko w cudzoziemszczyźnie. Jak wszystkie wietrznice lubiłam drugorzędne powiastki francuskie i angielskie, naprawdę dobrą pisarkę Mrs. Humphry Ward, ale też i wstyd się przyznać, Pierre de Coulevain. Dlaczego miałam pogardzać balami, sukniami i urodą młodych lordów? Dlaczego uciekać od opowiadań barwnych i ciekawych, a zachwycać się opisem wsi nadniemeńskiej? Podziwiałam St. Beauve'a, jego zawiłą i cierpliwą wnikliwość w każdą odmianę natury ludzkiej i pisarskiego talentu i wolałam go od bardziej nowoczesnych krytyków, jak Lemaitre. Żywy entuzjazm budził we mnie Ruskin popularyzowany przez La Sizeranne i inną książkę, pod tytułem Ruskin et la Bibie. Nauczył on mnie, że każda robota jest dziełem sztuki, jeżeli wykonana starannie i sumiennie, i że dobrze

90

wymyta podłoga ma więcej wartości estetycznych od licho namalowanej akwareli; że śmiertelnym grzechem artysty jest brak pokory i podziwu dla przyrody, czyli cudów stworzonych przez Boga; że królestwo sztuki, jak królestwo niebios, łatwiej jest dostępne duszy dziecinnej; że artysta jest rzemieślnikiem, a maniera i ekspresja są wyrazami przewrotnej pychy. Siedząc na wsi litewskiej nie miałam pojęcia o nieszczęściu, jakim była dla świata przemysłowa rewolucja, tylko z odległości wypowiadałam się przeciwko nowoczesnemu postępowi, materializmowi, fabrykom, kolejom, nawet i brzydocie, która wraz z nędzą rosła w cieniu wyuzdanego kapitalizmu. Ruskin był mi bliższy od Krasińskiego, bo nie dorosłam do lapidarnych określeń poety Psalmów.

Mój ojciec przywoził z Petersburga zeszyty wydawnictwa niemieckiego zawierające reprodukcje sławnych obrazów, a moja babka co roku prenumerowała dla mnie angielskie "Studio". Przyjście tego miesięcznika łączy się ze wspomnieniem słonecznej zimy, w końcu lutego, kiedy dnie bywały dłuższe. Otwierałam numer "Studio" na oknie przy piecu, w sali jadalnej, i równocześnie widziałam brunatne krzewy i pnie wystające ze śniegu w ogrodzie, długie niebieskie cienie i zielonkawą szklistość nieba. Przez wielkie okno od zachodu promienie słońca padały aż na próg sali jadalnej. Oglądanie ilustracji było połączone z podobną radością co wrażenia z przyrody. Żyłam potem wspomnieniami tych obrazów, pasjonowałam się działem sztuki deko-ratywnej, ulegałam prądom i przejściowym modom. Niektóre kolorowane reprodukcje w "Studiu" wprawiały mnie w zachwyt, jakiego nie odczułam przed arcydziełami w wielkich galeriach, może z tego powodu, że pierwsze estetyczne podziwy mają w sobie coś pokrewnego z pierwszą miłością, a mało wspólnego z wyrobionym dobrym smakiem.

Ciocia Klosia za młodu czytała z uniesieniem Les Girondins par M. De Lamartine. Z patosem w głosie, będącym jej właściwością, opowiadała mi o miłości pani Roland i Yerniaud. Prądy liberalne, roz-powszechione w Polsce, na wzór Europy, wynosiły zdobycze rewolucji francuskiej, umniejszając tym samym jej okrucieństwo. Słyszałam niejednokrotnie zdanie, powtarzane jak dzisiejsze slogany, że żołnierze armii napoleońskich roznieśli po wszystkich krajach Europy idee wolności i równości. Reakcja moja na Girondystów Lamartine'a była gwałtowna. Żadna chyba książka nie wywarła takiego na mnie wpływu. Ucieczka do Yarennes wprowadziła mnie w stan obłędu i nigdy

91

potem nie zdobyłam się na czytanie o niej. Znienawidziłam nie tylko nowoczesnych trybunów ludu, ale ruchy rewolucyjne, ich hasła i dążenia. Pojąć nie mogłam, aby okrucieństwo tej skali i tych rozmiarów mogło znaleźć obrońców. Zaraz potem w zeszytach "R. Des D. Mondes" przeczytałam jedną z pierwszych prac Lenótre'a Le marąuis de la Rourie et la compiration Yendeenne. Płakałam nad tą opowieścią, tak jak się płacze w młodości, i pokrewne losy moich krewnych i sąsiadów w czasie tej wojny już nie wycisnęły ze mnie tego strumienia łez, jak to pierwsze zetknięcie z losem niewinnie uciśnionych i prześladowanych. Z dnia na dzień, choć wychowana między Wilnem i Prypecią, wśród prądów demokratyzujących, przerodziłam się na francuską ro-jalistkę, przylgnęłam do idei monarchii jak do wielkiego i niedocenianego dobrodziejstwa. Ani Bainville, ani Action Francaise nie były znane na Litwie koło roku 1905, proces przeciw wolnomularstwu nie został rozpoczęty i dopiero 25 lat potem młodzi pisarze z "Myśli Narodowej" zaczęli powtarzać tę samą piosenkę.

Przekonałam się później niejednokrotnie, że książkę, której potrzebujemy, znajdujemy zawsze w odpowiedniej chwili na drodze naszych przygód życiowych, ale jeszcze wciąż wprawia mnie w podziw szybkość wyboru robionego w młodości. Czasem wystarczy jedno zdanie, które przynosi ze sobą jakby olśnienie. Do podobnej świadomości, szybkiej jak błyskawica, doprowadził mnie urywek z artykułu o Barres'sie. Siedziałam w saloniku między czerwonym salonem a galerią, w Dereszewiczach, za oknem płynęła rzeka, ściany były zawieszone obrazami i fotografiami. Zerwałam się z fotela wołając: L 'Europę perira par les barbares de l 'interier!

92

-VII-

Dalsza monotonia życia - Sąsiedzi i -wizyty w sąsiedztwie - Opis moralny i obyczajowy Litwy do roku 1904

Młodość, niestety, przy wszystkich swoich urokach wlecze się bardzo powoli. Nawet uczucia musimy sobie wyobrażać albo nie wiedząc, czym są naprawdę, udawać, że je mamy. Nigdy tak nie witałam i nie żegnałam Bolcienik, jak za tych czasów bezwzględnego spokoju. W Europie i w naszym kraju trwał jeszcze stan rzeczy narzucony pokojem wiedeńskim. Równocześnie na dalekiej prowincji litewskiej łączność z Europą była łatwiejsza i żywsza niż w późniejszym okresie powszechnej demokracji i Ligi Narodów, a to dlatego, gdyż prasa lepiej, a może uczciwiej informowała czytelników oraz że poza dyplomacją z urzędu istniały między krajami stosunki towarzyskie, plotki dworskie mniej były strzeżone aniżeli polityka dyktatorów. Wiedziało się, kim był cesarz Franciszek Józef, cesarz rosyjski, co oznaczały reformy Stołypina, jakie było stanowisko Wittego i jakie walki wewnętrzne rozdzielały Francję.

Zaraz po przyjeździe do nas p. Trypolska niepokoiła się tym, że jej kufry stoją nie rozpakowane w przedpokoju, podczas kiedy lada chwila mogą zawitać goście z sąsiedztwa. Wyobrażała sobie, że na Litwie panują podobnie ożywione stosunki towarzyskie jak na Wołyniu. Tymczasem w Bolcienikach tygodnie, jeśli nie miesiące mijały bez gości i zdaje mi się, że to osamotnienie czy odosobnienie każdego w swoim kącie było cechą wtedy rozpowszechnioną, a nie wyłączną wadą Bolcienik. Chomińscy w Olszewie także tylko urągliwie napomykali o sąsiedztwach. Ludzi łączą szczęście albo wspólne zainteresowania. Dawny obyczaj i węzły społeczne zostały tak zniszczone przez Rosjan, że nawet zazierała na Litwę straszna nuda, która w opisach Turgieniewa wieje ze wsi rosyjskiej.

93

O dziesięć wiorst na zachód od nas leżały Rakliszki mojej cioci Houwaltowej, ale stosunki z nimi nie były ani bliskie, ani przyjacielskie. Pewnie ciążyły nad nimi kwasy i antagonizmy zadawnione, istotne dopóki żył p. Władysław Houwalt. Dlaczego mój ojciec miał tak mało wspólnych węzłów ze swoją siostrą, a moja matka zadawalała się najbanalniejszą i sztuczną uprzejmością? Do innych sąsiadów jeździło się także z obowiązku, na nudne popłudnie. Ich zainteresowania, ich kolacje różniły się od naszych, a kiedy przyjeżdżali, odgłos powitań doleciał po schodach aż na "górkę", zawsze urywało się zajęcie niezwykle miłe i schodziło się do salonu dla żmudnego zabawiania gości. Moja matka przez jakiś czas przymuszała do wizyt w sąsiedztwie mego ojca, który protestował i jak mógł się wymawiał, a kiedy jechał, przeklinał złe drogi i ludzi, do których takie złe drogi prowadziły. W domu, u siebie po paru uprzejmych zdaniach chronił się za gazetę i prawie nie brał udziału w rozmowie. Sąsiedzi nudzili mego ojca, bo stał od nich wyżej i umysłowo, i duchowo, ale ta wyższość, nie uznawana ani w domu, ani w Dereszewiczach, nie była mi wtedy dostępna.

Moja matka postępowała w myśl zasady, że "pewne rzeczy należy robić", ale tak była pochłonięta własnymi sprawami, że wszystkich po kolei traktowała z dobrotliwą i lekkomyślną wyższością, będącą odzwierciedleniem panujących wtedy na ogół stosunków towarzyskich. P. Trypolska wyrosła na Wołyniu i nasiąkła tamtejszymi poglądami. Miała dar podchwytywania śmiesznostek i zabawne o gościach robiła spostrzeżenia. Mój ojciec, który potem tak kochał swoich przyjaciół politycznych, w stosunku do dworów graniczących z nim od pokoleń miewał nutę wyższości. Prawdopodobnie odzywały się w nim bardzo stare atawizmy, wynikające z chęci, aby nikt sobie "nie wyobrażał, że jest od niego lepszy".

Tu z rumieńcem wstydu muszę się przyznać do tego, że o nikim nie słyszałam w domu tyle drwin, co o Solecznikach Wagnerów. Ciocia Isia Lubańska, jadąc tam kiedyś na wieczorne przyjęcie i zapytana, jak to zniesie, odpowiedziała: ofiaruję to za dusze w czyśćcu cierpiące. Mój ojciec z wesołym błyskiem w oczach opowiadał, jak na początku wieku powstała fortuna Wagnerów. Było to może echo Wereszczakowskiej pychy i gorszyło ono mego dziadka Puttkamera, będącego uosobieniem zacności i prostoty. Podnosił on z przeczeniem rękę do góry i o synu mówił: skąd się to u niego wzięło?

Nuda panująca u Wagnerów wynikała może z dwóch przyczyn: z braku zainteresowań książkowych u pań domowych i z wielkiej solidarności i miłości łączącej członków rodziny. Wystarczali sami sobie. A jednak starzy państwo Wagnerowie przyjmowali dużo i w Wilnie,

94

i na wsi, w obszernym, piętrowym murowanym domu, z dużą klatką schodową i bawialnymi pokojami na pierwszym piętrze. Dwór był zasobny, gospodarstwo wzorowe. Jedno wielkie przyjęcie wypadało zawsze w okresie Świąt Bożego Narodzenia, z tańcami i późną kolacją. Wedle ogólnie przyjętych zasad unikano zbytku i wystawności, ale obie panny domowe miały ładne figury, ubierały się u dobrych kraw-czyń i odznaczały pewnym szykiem. Były znacznie ode mnie starsze, zajęte własnymi sprawami i rozmowa z nimi męczyła mnie i nużyła. Dopiero po latach odkryłam w Solecznikach wartości niedostrzegalne dla podlotka i ukryte pod powłoką banalności.

Między nami a dworami dwóch braci Rymszów, Edwarda z Gojcieniszek i Romana z Podweryszek, istniał splot nie domówionych uraz. Gojcieniszki z Podweryszkami po Stanisławie Puttkamerze, synu stolnika inflanckiego, odziedziczyła jego córka, Helena Osten-Sackenowa, oskarżana przez Rymszów o zbytki. Córka tejże, Weronika, urocza Wercia, dała się porwać przez Rymszę, który jak wielu dostojników z ery niepodległości był żonaty, zamożną pannę wywiózł do Wiatki i dopiero z biegiem lat i po śmierci pierwszej żony związek swój uregulował. Za mojej młodości podobna przygoda wydawała mi się nieprawdopodobna. Adam Rymsza i Weronika mieli jedną córkę, która wyszła za swego kuzyna Rymszę i była matką całego zastępu synów i jednej córki, panny Marii, niezmiernie brzydkiej. Mało kto wspominał porwanie przez Rymszę oraz słuszną o to urazę jej opiekuna, a mego pradziadka. W spuściźnie Rymszowskiej pokutowały inne żale, po pierwsze, że p. Osten-Sackenowa była utracjuszką, po drugie, że w czasie działów, robionych jeszcze w XVIII w., pokłócono się o bufet. Dolna jego część została w Bolcienikach, a górna i nieużyteczna odjechała do Podweryszek, wreszcie tliły jeszcze zarzewia niezgody o propinację w karczmie na trakcie lidzkim.

Dwaj bracia Rymszowie z naszego sąsiedztwa byli jeszcze nieżonaci, ale na mnie robili wrażenie ludzi starych. Uniweryteckie studia pokończyli dobrze, p. Edward był inżynierem, jak mój ojciec. Każdy z nich na swoim folwarku pracował z zamiłowaniem, a nawet więcej, z namiętnością, wstając o świcie do udoju, a we dnie pilnując robót w polu. Byli oni zanadto samodzielni, aby pozować na bohaterów powieści, ale Dewajtis wzorował się na im podobnych. Chodzili w długich butach i kożuszkach, kosmyk nie uczesanych włosów spadał im na czoło, pogardzali zbytkiem, mieszkali po spartańsku. Tworzyli solidarny klan rodzinny, ale hardość szlachecką kojarzyli z demokratycznym pozytywizmem. Kiedy Czesław Jankowski w "Powiecie Oszmiańskim" napisał niepochlebnie o Rymszy, ich dziadku czy pra-

95

dziadku, czterej bracia wybrali się do niego i zajęli tak groźną postawę, że Jankowski odwołał, co napisał. Rymszowie nie jeździli w niedzielę do kościoła, ale wedle p. Trypolskiej mieli swego Pana Boga i swój cmentarz, gdzie chowali tylko swoich zmarłych, aby się nie mieszać z pospólstwem. Jechało się do nich nie na podwieczorek, ale na wieczerzę, podaną o siódmej, to jest przy świetle słońca latem, składającą się z kwaśnego mleka, herbaty, wędzonej domowej szynki, czarnego chleba, doskonałych konfitur, ogórków z miodem itp.

W Podweryszkach, na bielonej ścianie sali jadalnej, wisiał cykl Wojny Grottgera, oprawny w proste, dębowe ramki, a na jednym z obrazków wianek żyta, ubrany jarzębinami. Wyżeł leżał na ceratowej kanapie, bosa dziewczyna pomagała w usłudze, a pod oknem kwitły zawsze śliczne kwiaty, bo p. Maria znała się sama na ogrodnictwie. Mieszkała ona najpierw w Podweryszkach, ale po ślubie p. Romana przeniosła się do starszego brata Edwarda. Z tym ostatnim pokłóciła się i wybudowała dom pod lasem, przezwany Rymszyszkami, leżący na pół drogi między obu braćmi. Ten drewniany domek owiany był zapachem bliskiego lasu, patrzył prosto na Bieniakonie i słońce zniżające się za brzozowym traktem. Zamiast spacerować po ogrodzie szło się do drewnianej ławeczki wąziutką ścieżką wśród wrzosu. Rymszowie nie jeździli powozem zaprzężonym w czwórkę koni, furman ich nie miał liberii, tylko burkę, a droga prowadząca do Podwery-szek należała do najbardziej przeklinanych przez mego ojca. Rymszowie z zasady jej nie reperowali, ponieważ była wspólną własnością wsi i dworu, i chcieli chłopów zmusić do współudziału w robociźnie, ale chłopi o nią nie dbali. Nasz powóz, dostawszy się na tę groblę, zaczynał grzęznąć w jamach pełnych błota, konie się narowiły, bały się mostu pełnego dziur. W sukniach wizytowych wyskakiwałyśmy z moją matką na brzeg śliskiego rowu pełnego wody. Ze względu na te trudności wybierałyśmy porę odwiedzin w letnią, suchą pogodę i dlatego wyprawy do Podweryszek kojarzą mi się z zapachem siana albo kwitnącego żyta, lub pięknym letnim zachodem, wśród fiołkowych chmur rąbkowanych złotem.

Była chwila, kiedy p. Roman starał się o moją kuzynkę Houwal-tównę. Chodząc z nią po sali jadalnej w Bolcienikach, mama namawiała ją do tego. Zaraz potem jego siostra wyswatała go z p. Antoniną Bernowiczówną, skojarzoną w Słuczyźnie z Hołynką Wenderfów i wspomnieniami Ewy Felińskiej. Zaprosiła ona młodą pannę na naukę pszczelarstwa i wśród tych idyllicznych zajęć ułatwiła bratu konkury. Słyszałam wtedy powątpiewania, czy ta młoda istota zniesie tyranię klanu Rymszów. Była ona szczupłego wzrostu, z ciemnymi oczami

96

i jasną cerą, a w rysunku czoła i profilu miała coś z typu kobiet Ghirlandajo; męża kochała, wszystkie obowiązki gospodyni spełniała pilnie i przez całe życie zachowała niezamąconą pogodę, nie tylko na nic się nie skarżąc, ale doceniając jak gdyby swoje szczęście.

Za tych dawnych lat p. Maria nakładała jeszcze suknie w kropki ubrane falbankami, ale później chodziła w stroju czarnym, bluzce j spódnicy przepasanej skórzanym paskiem, uczesana gładko, z węzełkiem włosów skręconym z tyłu głowy. Rymszowie w rozmowie przymykali oczy, a na niektóre pytania odpowiadali lakonicznie i szeptem. P. Maria miała talent pedagogiczny i prowadziła zakonspirowaną szkółkę. Na zapytanie jej, czy lubię gospodarstwo?, nie byłam w stanie odpowiedzieć, ale intencja tego zapytania przeraziła mnie na równi z propozycją, abym nie umiejąc pływać, wskoczyła do zimnej i głębokiej wody. Z oddalenia prawie pół wieku nie mogę inaczej pisać o Rymszach jak z sympatią i rozrzewnieniem, ale za młodu i kiedy chodzi o własne życie, trudno się zdobyć na bezstronność sądu. Ich spartańskość, pracowitość, długie buty i zasady, jeśli zachwalane jako ideał godny naśladowania, wpędzały mnie tylko w rozpacz, gniew i przerażenie.

Rakliszki ciotki Houwaltowej leżały prosto na zachód, za naszym lasem, zwanym rakliskim. Droga prowadząca do tego dworu była bardzo uciążliwa, wąska, kamienista, powóz bez przerwy uderzał kołami albo o kamienie, albo zaczepiał o korzenie. Najpierw przejeżdżało się przez pastwiska wspólne, czyli "wygon" wioski Lubarty, i przez długą wieś, między opłotkami sadów i zabudowań gospodarskich. Dalej do Kurzów jechało się przez pasma chłopskich pól, upstrzonych kamieniami i niezwykle nieurodzajnych, potem przy samych Kurzach zjeżdżało się piaszczystą wyrwą w dół, przy czym lejcowe konie szły luzem, a tylko dyszlowe podtrzymywały powóz. Zwykle za nami w upalne popołudnie ciągnął się długi wąż kurzu, ale opadał na moście i wzdłuż rzeczki, która płynęła wśród starych olch, kręcąc przez "rodzime trzęsawice". Nim moja ciotka nie wykończyła nowego domu, przejeżdżało się przez wieś Butrymańce, wzdłuż stawu i skręcało na lewo do topolowej alei. Stary dom rakliski był drewniany, z oszklonym ganeczkiem i bez piętra. Przed nim ciągnął się duży dziedziniec, otoczony opłotkami, ze strzyżonej spirei, za dziedzińcem leżał folwark i aleje lipowe, sadzone w kwadrat. Ż oszklonego ganku wchodziło się do ciemnego i wąskiego jak korytarz porzedpokoju, a z niego wychodziło na drugą stronę i dużą werandę ocienioną winem. Łączyła się ona bezpośrednio z sadem, ujętym z jednej strony przez topolową aleję i topole rosnące nad stawem. W głąb, do altany prowadziła pro-

97

sta ścieżka obsadzona kremowymi irysami i czerwonymi piwoniami, po bokach zaś znajdowały się grzędy z truskawkami i kwatery malin. Po uciążliwej jeździe ogród zdawał się być pogrążony w cieniu i wilgoci, a kwiaty na grzędach pachniały jak żadne na świecie.

U cioci Połci podawano obfite podwieczorki, ogromne półmiski leśnych poziomek, a późnym wieczorem obfitą kolację złożoną z kurcząt, szparagów i jakiejś galaretki, nie będącej na wysokości sztuki prawdziwego kucharza. Nie miałam wówczas pojęcia o wartości pieniędzy i nie byłam w stanie określić skali niczyjej zamożności. 5000 ha rakliskiego majątku, z dobrze zakonserwowanymi lasami, przedstawiało prawie większą wartość od fortuny mego ojca. Moja ciotka rządziła się zapobiegliwie, wyposażyła córki, ale tryb życia prowadziła skromny, bez dereszewickich strojów i podróży. Zachowanie jej odznaczało się pokorą posuniętą aż do uniżoności. Może nauczyła się tego jako samoobrony przed despotycznym i przykrym mężem, może stosowała się do wskazówek spowiednika. Polciutko! nie dygaj, mówił zniecierpliwiony mój ojciec. W domu mojej ciotki praktykowano zasadę braterstwa i równości, pańskiej czeladki, jeśli nie rezydentów. Na ganku oplecionym winem zastawało się szereg osób usadowionych tam od obiadu, jakieś kuzynki, jakieś panienki, świątobliwe paniusie albo prałata z Wilna. Pani Karolina Rychlewiczowa, siostra mego dziadka i ks. Jerzy Kalinowski czuli się głęboko szczęśliwi, siedząc w tym gronie na werandzie, dla mnie jednak spacer po ścieżce, podwieczorek w ciemnej sali jadalnej, szczególnie posiedzenie na twardych krzesełkach w salonie były nacechowane przytłaczającą nudą. Działanie tej nudy było podobne do hipnotyzmu albo paraliżu, ciało tężało na krzesełku, a myśli zamierały. W oknie zawieszonym białymi firankami stały jakieś rośliny, jakieś lustro wisiało na ścianie, jakieś albumy z fotografiami leżały na stołach. Z księdzem kanonikiem z Wilna prowadziło się przyciszoną rozmowę o ruchu litwomańskim, nurtującym Wilno, i czekało z utęsknieniem na chwilę, aż ciocia Połcia z przesadną gorliwością w uprzejmości całe grono zaprosi na kolację. Nudziłam się prawdopodobnie, ponieważ nie mając sama jeszcze dużo własnych przeżyć, potrzebowałam podniety z zewnątrz, wiadomości o ludziach, wiadomości o książkach, a poczciwość, a nawet świętość nie przemawiały mi do wyobraźni. W rezultacie jedynym miłym wspomnieniem tych odwiedzin była męcząca jazda tam i z powrotem, połączona z wrażeniem lata, zapachu lasu i żywicy, widokiem przydrożnych, nikłych kwiatów polnych.

O pół wiorsty od Podweryszek, tuż przy lidzkim trakcie, leżały Stare Bieniakonie, sławne później z tego, że nocował w nich Piłsudski

98

na wiosnę 1919 r. Domek tam był skromniejszy od podweryskiego, ogródek ciaśniejszy. W Starych Bieniakoniach mieszkali państwo Wiktorowie Golimonttowie, małżeństwo w średnim wieku, oboje drobni i chudzi, on z niespokojnymi czarnymi oczkami, ona z siwą grzywką na czole. Golimonttowie byli bliżej spowinowaceni z Putt-Icamerami od Rymszów, bo babka obojga, p. Turska, była siostrą mego pradziadka Wawrzyńca. Wiktor, jedyny z braci, osiadł na niedużym folwarku, wszyscy inni zarabiali gdzieś na posadach w głębi Rosji, niektórzy tam się pożenili. P. Wiktor zdawał się być ograniczony umysłowo, mówił w sposób tak zawiły i tak dziwną polszczyzną, że słuchając go trudno było zrozumieć, o co mu chodzi. Czasem po błysku jego ruchliwych oczu można było zgadnąć, że cieszy się z własnych słów, i wtedy należało się uśmiechać. Cały wysiłek praktyczny dźwigała p. Wiktorowa i zdaje się, że nie miała łatwego współżycia z mężem. Podtrzymywała ją chwała bogatej siostry w Warszawie, kierowniczki i właścicielki firmy Kalinowski i Przepiórkowski. Dla mnie znakiem widomym odlegfych świetności były biszkopty Wedla, lukrowane czekoladą, które podawano do herbaty. Pani Golimonttowa zwykle przyjeżdżała do Bolcienik po pobycie u siostry, zaopatrzona w wieści z szerokiego świata. Raz wróciła pod wrażeniem sztuki Maeterlincka Monna Vanna, zdawało się jej jednak, że tytuł sztuki może zgorszyć prowincjonalne uszy, sznurując więc usta, mówiła Monna Anna.

Najdalej, bo za Gojcieniszkami, na wschód, w kierunku powiatu oszmiańskiego, z czego sobie nie zdawałam sprawy, leżały Stoki Umiastowskich. Wśród złych dróg okolicznych droga prowadząca do nich należała do najgorszych. Ciocia Lela, raz tam zabrana, krzyczała i protestowała, kurczowo chwytając się ramienia siedzącej koło niej osoby. Za Łuszczykami ciągnął się kawał lasu, a za nim zaczynało się pustkowie, szereg pagórków, zaledwie gdzieniegdzie uprawnych pod rzadką gryką i mizernym zbożem, ale dopiero znacznie dalej, jak gdyby na drugiej krawędzi świata, poprzez groblę i łąki docierało się do Stok. Były one własnością pani Umiastowskiej, z domu Nażymskiej, a raczej jej babki, po której je odziedziczyła. Sąsiedztwa były inne, innych ludzi się spotykało, ale co się tam działo przed stu laty, nikt nie pamiętał. Przed bramą, na lewo mijało się stawy, za bramą wjeżdżało w ciemny gąszcz starych drzew. Między dworem i lasem ciągnął się ogród owocowy, między stawem i domem rosły na grzędach i klombach astry, rezeda, ostróżki. Dom składał się z dwóch części, ze starej, niskiej, zapadłej w ziemię i przystawionej piętrowej przybudówki z cegły, prymitywnie wykończonej wewnątrz, a nigdy nie otynkowanej

99

na zewnątrz. W starej części mieścił się salon z meblami i firankami z czerwonego adamaszku, biblioteka pełna szaf z książkami, z niskich ścian sali jadalnej patrzyły źle malowane, upiorne portrety. Tego rodzaju wnętrz na wsi naliczyć by można dziesiątki, a jednak coś się za tym kryło, jakaś właściwa miejscowości i nieuchwytna atmosfera, zupełnie niezależna od mieszkających tam ludzi, smętek czy urok, jak gdyby z przedpokoju albo sali jadalnej w każdej chwili można było usłyszeć utajone westchnienie czy też zwierzenie. W całej okolicy był to jedyny dom nawiedzany przez duchy i przed śmiercią kogoś z rodziny po pokojach dźwięczał niewidzialny dzwonek loretański. Między salą jadalną a biblioteką wyróżniał się przechodni pokoik, gdzie na filigranowych nogach stało nieduże biureczko, pod ścianami złocone krzesełka, portiera z niebieskiego atłasu wisiała u okna, a na dywanie leżała skóra białego niedźwiedzia. Żeby mnie jeszcze bardziej oczarować, wieczorem zapalano wiszącą lampę, o matowym niebieskim kloszu. Buduar ten, zapewne zaraz po ślubie, młody mąż urządził dla swojej żony, ale był to pomysł chybiony. Pani Umiastowska kochała tylko konie i jeżeli gdzie z dumą i przyjemnością prowadziła gości, to do stajni. Stockie konie i stockie uprzęże wyróżniały się w okolicy. Pani Umiastowska miała bujne ciemne włosy, upięte w ciężki węzeł, była drobna, szczupła, miała wąskie usta, odznaczała się nieśmiałością i milczeniem, ale robiła całe życie, co jej się podobało, i kierowała się niespożytą samowolą, Nie zajmowała się prawie sześciorgiem dzieci, a gospodarstwo domowe zdała na kuzynkę, pannę Henszel, przez dzieci zwaną "ciotą". Ta ostatnia, choć już niemłoda, wyglądała na wcielenie romantycznej bohaterki i piękności, o orlich rysach i ciemnym wejrzeniu. Gospodarstwem zajmowała się w sposób pełen indywidualności, wstawała późno, wszystko robiła powoli, toteż kolację podawano w Stokach po dziesiątej wieczorem, a jeśli który z gości musiał nocować, zatrzymany na skutek ciemnej nocy i nieprzebytych dróg, to do swego pokoju dostawał się dobrze po północy i znajdował w nim bosą dziewczynę robiącą porządki i nawlekającą poduszki. Raz musieliśmy w Stokach przenocować z powodu zamieci śnieżnej j wtedy w ciągu nocy budziły mnie przewlekłe i niesamowite wycia wiatru i wilków.

Dom był zawsze pełen gości, a w czasie liczniejszych zjazdów umieszczano ich w oficynce, w ogrodzie, w warunkach trochę lepszych od Soplicowskiej stodoły, ale mało różniących się od kempingu. Kiedy się zajeżdżało, znajdowało się zwykle część towarzystwa siedzącą na otwartym ganeczku prowadzącym do przedpokoju. Starsza p-Umiastowska, z domu Świątecka, wysoka, łagodna, czarno ubrana,

100

uchodząca za wzór starszej pani, dookoła siebie skupiała spokrewnionych z nią Świętorzeckich. Jej córka, pani Melania Szostakowska, była raczej przeciwieństwem słodyczy. Wysmukła panna Kisielówna, ciemnooka panna Warzyńska należały już do grona dorosłych panien, z którymi przyjaźniły się starsze ode mnie moje koleżanki wakacyjne, Szostakowskie. Trzy domowe panienki, Nina, Lila i Iza, były młodsze, drobne, wyglądały jak laleczki i zdawały się być równie pozbawione myśli jak uczuć.

W Stokach tańczono, w Stokach urządzano kolacje na 30 osób i żywe obrazy, wśród fajerwerków nad stawem. Rymszowie tam nie bywali, ponieważ podobno potępiali życie nad stan i ową atłasową, niebieską firankę. Pan Umiastowski był przystojny, wysoki, błękitno-oki, czuły ojciec, doskonały krewny, niemniej jednak wszyscy mówili o nim z pewną pobłażliwością, nazywano go "kochany Marianek". Miał dwie słabości: przede wszystkim bezinteresowne uwielbienie dla cudzego bogactwa, cudze tysiące mnożyły się w jego wyobraźni, prawie o każdym mówił: to milioner!, i pewną służalczość, zresztą ograniczoną, w stosunku do władz urzędowych. Zdaje się, że bywał u wileńskiego gubernatora p. Lubimowa i asystował jego żonie Luboczce, potem słynnej z innych sukcesów. Dzięki temu dostał urząd ziemskiego naczelnika i miał prawo nosić czapkę z gwiazdką. Nikt mu tego nie miał za złe, za to ciągle opowiadano, że się rujnuje albo już zrujnował. Trzydzieści potem lat minęło i nic się w Stokach nie zmieniło, przeciwnie - wykazały one kamienną odporność ścian i mebli zarówno w czasie pierwszej wojny światowej, jak i dwóch bolszewickich inwazji. Te same stare drzewa zacieniały dalej aleję wjazdową, te same na grzędach kwitły nikocjany, astry i petunie, nawet ci sami goście zasiadali na ciasnym ganeczku, tylko młode pokolenie nie było szczęśliwe, ale to już należy do innej epoki.

W dzieciństwie moim trwały zatargi między p. Marianem a bogatym i skąpym jego krewnym, p. Umiastowskim z Żemosławia, o porządkowanie trumien z nieboszczykami w kościele parafialnym. Żemosław leżał dla mnie za górami i lasami. Równie odległe i dalekie, otoczone powszechnym potępieniem były Gieranony Milewskich, własność p. Ignacego Korwin-Milewskiego, typowego warchoła i awanturnika. P. Ignacy wydawał perfidne pisemko, zatytułowane "Walka z kłamstwem", a na posiedzeniach Tow. Rolniczego prowadził ostrą kampanię przeciwko Bankowi Ziemskiemu, wreszcie na ulicy napadł na prezesa Tow. Rolniczego p. Hipolita Gieczewicza i laską strącił mu melonik z głowy, który młody Gieczewicz idący obok ojca podjął.

101

Moi oiciec skutek tych awantur i zatargów zawsze jeździł z rewolwerem .

Atmosfer panująca na Litwie do wojny japońskiej 1904 roku była statyczna i fitlancholijna Ekonomicznie działo się o wiele lepiej niż zaraz po roku 1863 Wówczas uwłaszczenie chłopów nie minęło bez pewnego gospodarczego, a w dodatku polskie majątki zostały obarczone kontrybucją Ucisk polityczny zelżał od wstąpienia na tron Nikołąja II, ale to, ze nie korzystano w beztrosce ze swobody osobistej dobrobytu materialnego, dowodzi, ze dla pełnego rozwoiu spofczenstwa ludzkiego potrzeba jeszcze pierwiastków duchowych Wiahsta może by potępił owo zapatrzenie się w idealizowaną minęła bezpowrotnie, me ulega jednak wątpliwości romantyczny, najbardziej przyziemny mieszkaniec naszjcon z nagła zapytany, czegoby sobie z głębi serca życzył odpobez wanama zeby diabli wzięli Moskali czasem guize ci dla kobiet mojego świata byli obecni, ale niewidzialni chyba zgłosci na kolei albo jako policjanci i żandarmi w mieście moznlusc tyłko oddawać się iluzji, ze wszystko po dawnemu jest polskie, tak jak krajobraz, wioski, dwory i owe szerokie trobsadzone drzewami, a zwane napoleońskimi na mocy ciche: ueozostafy zasadzone jeszcze za czasów cesarzowej Katarzyny i były na naszych ziemiach jedynym dowodem adnmistracyjnej staranności ucisk rosyjski me zamącał ani ciszy amskody każdego poszczególnego dworu Mężczyźni stykali się znim urzędach, ale te ostatnie nie miały charakteru nowoczesilj etatyzmu, z którym każdy obywatel walczy z uczuciem, ze brom sifozaduszenia Wyjazdy za granicę były połączone z małym zdenefwamem trzeba było starać się o paszport Uważano to za dowi szykany, ale po depeszy wysłanej do urzędu gubernatora osobisty otrzymywano w ciągu paru dni Słyszałam konieczności stosunków ze "sferami" w Petersburburg stosunki mieli, korzystali z wielkich ułatwień w prowadźil interesów Mój ojciec często jeździł do Petersburga, klubu wyższych urzędników, należał do komitetu ekononiiczno ulgowego (porejonnyj komitet) i w paru ważnych dla siebie sprał bardzo zgrabnie przeprowadził to, o co zabiegał w owymo procesowali się między sobą czy tez układali o działy spadkobie kvochi książąt Oginskich, Michała i Bogdana Ciocia Wiwazo Aleksandra Horwatta, należała do tego grona i kiedyś w po spotkałyśmy wuja Olesia wracającego z Petersburga zachowałi swoim zaznaczał, ze ciążą mu odpowiedzialności

102

godne męża stanu, mogące mieć skutki pełne znaczenia Wspomniał o "misji", tocząc wyłupiastymi oczami, i zwierzył się z mej przed moją matką tylko po starannym zamknięciu przedziału pierwszej klasy, w którym podróżowaliśmy we trojkę Sprawy tego rodzaju były omamiane połszeptem, wiadomość zaś, ze cos komuś się udało, rozchodziła się rzadko, a za to każdy otwarcie kpił z urzędników, gubernatora i dalekiego, zgniłego Petersburga Szlachecka swada i polski indywidualizm zgodnie popuszczały cugli pod postacią rożnych anegdot Jedną z nich opowiadał mój ojciec Młody szlachcic z zaścianka vv Nowogrodzkiem przed karczmą, po pijanemu wyśmiewał popa i został postawiony przed sąd pod zarzutem świętokradztwa, a za takie przewinienia groziły najsurowsze kary Jako świadek obrony występował stryj młodego człowieka i zwracając się do niego odezwał się surowo Zawsze ci Janku mówiłem, nie tykaj etoho praklatowo pra wosławia bo bieda budzie

A jednak, pomimo ze żyłam jak w fotecy w polskim dworze, kulturze i francuszczyznie, czułam doskonale wkoło siebie powiew śmierci Nikt me ukrywał przede mną, ze dźwigamy skutki przedawnionej tragedii, ze straciliśmy niepodległość, ze brak nam swobód politycznych i ze dalej cierpimy prześladowanie religijne O Polsce na świecie było absolutnie głucho, do tego stopnia, ze drobna wzmianka korespondenta gazet niemieckich o Warszawie, wydawała się wydarzeniem Każdy w Polskę wierzył jak w życie pozagrobowe, ale bezsilność była zarazem taka, ze owo pozagrobowe szczęście zdawało się niedostępne Ktoś gdzieś utrzymywał tajne ochronki, tajne zakonnice uczyły w Wilnie, prawie w każdym dworze zbierano dzieci na lekcje katechizmu Lud wileński słynął ze swojej pobożności W Wilnie wybuchały periodyczne zatargi dookoła osoby biskupa, ale przeważnie diecezją rządził administrator Każdy nowy biskup zdawał się z początku ugodowy, ale pohtykował bardzo krotko, rozdzwięk między mm i władzami zawsze dotyczył tego samego zatargu, mianowicie wprowadzenia języka białoruskiego jako dodatkowego przy odprawianiu modlitw w kościele Gdy się zważy, ze w zasadzie Kościół katolicki, jako powszechny, pozwala na chwalenie Pana Boga w każdym języku obok liturgii łacińskiej, podziwiać należy ukryte poparcie udzielane polskości przez Rzym i niezłomną wytrwałość księży i ludu w obronie tejże polskości W owych czasach człowiek prosty zapytany, kim jest, odpowiadał nieśmiało, ja katolik, i to znaczyło, ze ile razy znalazł się w kościele, jeżeli umiał czytać, modlił się z polskiej książki albo śpiewał polskie pieśni Dziwnym zapewne wyda się, ze następnie nasz własny polski rząd tych samych ludzi przezwał Białorusinami

103

W mojej młodości za to emocjonalni patrioci, a ja im wtórowałam, napadali na ugodowość księży i cieszyli się tylko wtedy, kiedy młodzież po nabożeństwie odśpiewała pieśni patriotyczne, nie rozumiejąc, że intonowanie Zdrowaś Maria po mszy dowodziło niezłomnej wytrwałości duchowieństwa.

Później szatan, siejący zło wszędzie, a ze świadomą pomocą rządu rosyjskiego, wprowadził inny zamęt do Kościoła. Rząd rosyjski starał się o to, ażeby poziom wykształcenia księży był najniższy. Ukończenie czterech klas gimnazjalnych wystarczało, aby otworzyć wstęp do seminarium. Tam wszelkimi sposobami starano się przedłużyć nauki księdza, ale powołań było mało, kandydaci stali na niskim poziomie i katolicyzm litewski, tak wytrwały i wierny, wierności dochowywał w rozpaczliwej ciemnocie. Paru luminarzy istniało wśród wileńskiej kapituły. Powołań wśród szlachty i sfer miejskich było rzeczywiście mało, zapewne pod wpływem powszechnego pozytywizmu i liberalizmu. Seminaria zapełniały się synami bogatych chłopów z Kowieńszczyzny, dla których stanowisko proboszcza było karierą. I tak w łonie samego Kościoła zaczęła tworzyć się nacjonalistyczna i wroga polskości konspiracja. Bogactwo Żmudzi stało się początkiem owego "litwomaństwa", o którym z taką zgrozą szeptano w salonie w Ra-kliszkach.

Jak wszystkim wiadomo, największym ciosem zadanym polskości na dawnym obszarze Rzeczypospolitej było zniesienie unii. Stąd zrozumiała niechęć patriotów do jej istnienia czy wznowienia, nawet za czasów wolnego państwa. Z zalewem prawosławia, z oderwaniem ludu od katolicyzmu milionowe rzesze zostały zdane na łaskę wpływów rosyjskich. Rząd w niczym nie przyczynił się ani do umniejszenia ciemnoty, ani do poprawy warunków ekonomicznych. Brak szkół, szpitali, dróg biły w oczy każdego, kto przyjeżdżał z Zachodu. Marzenie poety, żeby jego pieśni dotarły pod strzechy, pozostało marzeniem, i coraz częściej rekruci wracający z wojska zaprowadzali inne obyczaje, czapki z ruska noszone na bakier i żołdackie pieśni. A jednak czy to głęboko zakorzeniona religijność, czy ludzkie i przyjazne stosunki z dworami sprawiały, że lud był bierny, to znaczy nie dający się unosić nienawiści. Tendencje rządu były za sianiem niezgody. Uwłaszczenie włościan zostało przeprowadzone na Litwie po 1863 roku z wybitną tendencją ukarania "zbuntowanych panów", pokłócenia chłopów z dworem, wyrwania ich spod wpływów polskich, a przywiązania łaskami i reformami do caratu. Co gorsze, nadziały ziemi były małe i utrzymywały system sznurów, czyli zagonów, nie stworzywszy żadnych zdrowych, drobnych gospodarstw.

104

Handlu polskiego na Litwie nie było, trzymali go w swoich rękach Żydzi. Handlowali lasami, zbożem, bydłem i wszelkimi towarami vv miastach i miasteczkach, dzierżawili młyny, a nawet gorzelnie. Z dostępnych wolnych zawodów w mieście pozostawały dwa, adwokatura i medycyna, wszystkie urzędy, nawet najniższe, były niedostępne katolikom. Któż opisze, ile wyrzeczeń, ile upokorzeń łączyło się dla ludzi niezamożnych z nieśmiałym wyznaniem, że są katolikami? Czasem ktoś utrzymał się na posadzie tylko dlatego, że do połowy się sprzeniewierzył: żonaty był z prawosławną. Szkoły były rosyjskie, podręczniki pełne kłamstw historycznych, profesorowie, szczególnie lewicowi, pełni nienawiści do polskości. Podziwiać znowu należy, do jakiego stopnia przeszłość była silna, jeżeli tyle wrogich sił jej nie zmogło, ale koło roku 1904 dewastacja moralna szerzona przez rosyjską szkołę i rosyjski uniwersytet była przerażająca. Świeżość barw dobrzańskiego zaścianka gasła. Nikt nie mógł się powołać na siłę, która przyszła w pomoc Stonikowi. "Szczęściem na odsiecz przyszedł mu Parafjanowicz, przywiódłszy Mickiewiczów trzystu z Horbatowicz".

Kultura rosyjska podzieliła młodzież na dwa typy: albo zwykłych hulaków, albo idealistów, gardzących wszystkim poza rewolucyjnymi hasłami. Korpus paziów i Szkoła Prawa w Petersburgu były siedliskiem najgorszych obyczajów. Ludzie, którzy z nich wyszli, nabierali pozornej ogłady, łagodnej i zimnej uprzejmości w manierach, czasem nawet pozornej dobroduszności, ale ze zwierzęcym instynktem dbali tylko o własny dobrobyt. Dobra kuchnia, dobre jedzenie należały do ich słabostek. Europejski pozytywizm Podfilipskiego w porównaniu do nich wydawał się rośliną cieplarnianą. Wielu przesiąkło nihilizmem, czyli absolutną niemocą, a wielu zapalonych lgnęło do rewolucji i postępu, ale pragnąc zmian w atmosferze śmiertelnie dusznej, tonęło w jakiejś abstrakcji. Instynkt ich stępiał dla spraw własnego kraju i postęp mieszali z coraz głębszą nienawiścią do tego, co własne. Wielkie zdobycze epoki stanisławowskiej, które wydały tak świetne owoce w czasach napoleońskich i Królestwa Kongresowego, poszły w zapomnienie, za to jak gdyby wrócił obskurantyzm saski, płytki, często demagogiczny, nasiąkły naleciałościami ruskimi do tego stopnia, że ludzie najzacniejsi bywali zarażeni niechęcią do cywilizacji jako przedstawicielki zepsucia, lekkomyślności, znienawidzonej zagranicy, przeciwnej cnocie i prostocie.

Nieczynność społeczna, obca szkoła, brak wszelkich urzędów pozbawiały mężczyzn inicjatywy i koleżeństwa. Podziwiać znowu należy, że pomimo tego istniał jeszcze duży procent ludzi z głową na karku, umiejących rządzić majątkiem albo rodziną. Procent zmarnowa-

105

nych znajduje się wszędzie, ale wtedy zdawał się większy niż normalna przeciętna. Każdy w odosobnieniu ulegał innemu dziwactwu, nawet rodzina, nawet niedostępny dla Moskala dwór był zwichnięty w swoim rozkwicie. Zniżony poziom umysłowy mężczyzn dawał kobietom pozorną przewagę. Normalne małżeństwo bywa uzupełnieniem mężczyzny, w obyczajach ówczesnych uważano je za ratunek przed zmarnowaniem. Kobiety wychowywały synów, kobiety zostawione na majątku w ruinie wyprowadzały go z długów, a chowane z dala od szkoły rosyjskiej górowały umysłem i ogładą nad mężczyznami. Do pewnego stopnia rolę swoją spełniały Szczytnie, ale ich poświęcenie nie było w stanie zastąpić mężczyznom normalnych warunków dla rozwoju zdolności i charakteru.

Rozkwit ekonomiczny Europy był tak wielki, tak jedyny w dziejach świata, że w końcu przekroczył "Niemna brzegi". Cena lasów szła w górę, nowe sposoby gospodarowania dawały piękne rezultaty. Ko-wieńszczyzna, mająca świetne ziemie, a granicząca z Prusami Wschodnimi, przodowała w gospodarstwie. Nie ustępowała jej w niczym Mińszczyzna. Owe wystawy rolnicze, na których się tak bawiono, pokazały zdumionym Moskalom, a też Polakom, zamożność, jakiej się nikt nie spodziewał. W Wilnie powstał już przedtem Ziemski Bank Kredytowy i jego 6-procentowe papiery były doskonałą lokatą. Pomyślność ta obejmowała jednak tylko cienką warstwę właścicieli ziemskich i to zamieszkujących rozległe przestrzenie kraju. Dobrobyt nie był bardzo zwarty, a za to jednostronny, bo unieruchomiony w ziemi, a miał i tę złą stronę, że do nielicznej warstwy uprzywilejowanych budził powszechną niechęć reszty społeczeństwa. Rozdźwięk ten powiększały powstania, bo posiadający bywali rozważniejsi i gorzko potem utyskiwali nad tym, że musieli płacić rachunki za lekkomyślnych i szalonych. Opinia emocjonalna i romantyczna zamiast szanować bogactwo jako siłę narodową, lekceważyła je, uważając za przeszkodę w ofierze i poświęceniu.

W społeczeństwie statycznym i skazanym na niemoc wszystkie zatargi ograniczały się do dyskusji, przypominały Wyzwolenie Wyspiańskiego. Pole dla ambicji mając ograniczone, ludzi dzielono ryczałtem, jak w tendencyjnych powieściach, na zasłużonych i potępionych. Demokratyzacja, będąca zjawiskiem powszechnym w Europie, objawiała się pod postacią dwóch uczuć, zawiści i kwasu, oraz niechęci miasta do wsi. Cała prawie ówczesna inteligencja wileńska urodziła się w dworach wiejskich, była z nimi spokrewniona, ale jej wyższość czy niezależność miały wszelkie cechy kompleksu niższości. O zapatrywaniach demokratycznych decydowała stopa życia i pewne cechy

106

charakteru. Na przykład p. Emma Jeleńska czuła się demokratką i wy-kpiwała swoją kuzynkę, p. Mieczysławową Jeleńska. Demokratką była p. Melania Szostakowska, ponieważ wyszła za mąż za przystojnego adwokata, którego młodzieńcza lewicowość naraziła na zatargi z policją, ale atłasowa firanka w buduarze w Stokach wskazywała wyraźnie, po jakiej stronie opowiedział się jej brat.

Poprzednie pokolenia zostawiły po sobie różne nawyki, które pokutowały w odrębnych warunkach i już nie odpowiadały rzeczywistości. Jeden z nich polegał na przekonaniu, że "pan wszystko może i że od pana wszystko się należy". Patriarchalna rola pana powinna była się kojarzyć z niefrasobliwą bezinteresownością. Żyd, ekonom, a rzadziej chłop wyzyskiwali tę pańskość, której pobudką było często dobre serce, ale też lenistwo albo próżność. Moralne obowiązki ofiarności ciążyły tylko na panu, domownicy natomiast, a szczególnie administracja rzadko poczuwali się do uczciwości. W Tyszkiewiczowskich majątkach powstało przysłowie: "służ wiernie, kradnij miernie". Ogólna poczciwość była wyrazem słabości i kto wie, czy nie grzeszono najwięcej brakiem talentu do wychowywania podwładnych? Złodziejstwo u chłopów było powszechne i należy je uważać za najcięższą karę za pańszczyznę, bo wypływało z podświadomego uczucia wspólności, przynależności do tego samego lasu czy łąki.

Jednotorowa, jedyna kolej przecinała kraj z Wilna do Baranowicz. Pociągi, nie zatrzymując się w Bieniakoniach, szły przez nie z Petersburga do Odessy. Był to jedyny namacalny ślad postępu mechanicznego. W teraźniejszości dorobek materialny przewyższał znacznie duchowy i dlatego społeczeństwo tak kurczowo trzymało się mirażu przeszłości. Przez lata płynące powoli karmiono się tą samą poezją i tęsknotą, do walki z którą porwał się odrodzony Konrad z Wyzwole nia. Pamiętniki Ewy Felińskiej, opowieści Chodźki i Rzewuskiego, a szczególnie Pan Tadeusz przenosiły każdego w świat jedynie miły i bliski sercu, pełen wesołości, fantazji i szlachetnego obyczaju, Z trudem godzono się na ciasne ramy egzystencji nawet wśród przyjemności i bezpieczeństwa dobrobytu i dlatego oglądano się wstecz za czymś, co gasło jak piękna chmura na zachodzie.

107

-VIII-

Lekcje tańca - Jarocki - Odwiedziny w Jaszunach - 1904 r. - Pomnik Katarzyny - Mój ojciec zabiera nas w Nowogródzkie - Poznaję Rajcę

Wszystko, co czułam, a czego jeszcze wyrazić nie potrafiłam, było zaliczone przez moje wychowanie do rzędu kaprysów. Wymagano ode mnie łagodności i dobrych odruchów, nie szczędząc pośrednich przestróg na temat głupoty i niedoświadczenia. Nic tak nie obezwładnia jak lekkomyślność, a do mnie w wielkim stopniu stosowano wesołe drwiny i bagatelizowanie tego, co mówiłam. Uważano, że serce jest źródłem natchnienia, wobec czego wszystko zależało od dobrych odruchów, ale te ostatnie nie były nigdy jasno określone.

Stosunek do religii był emocjonalny. Trzymano się jej raczej z tradycji i obyczaju, aniżeli znano jej nakazy. Starsze pokolenie sarkało na jezuitów, dlatego "że zgubili Polskę", a wszyscy zgodnie prześmiewali się z dewotek i naturalnie po cichu z cioci Kamilki Mikulskiej i jej ultramontańskich poglądów. Istniało powszechne przekonanie, że Stolica Apostolska politykuje z rządem rosyjskim i nie broni narodowych potrzeb polskich. Wspominano Piusa IX z rozrzewnieniem, lecz wielka postać Leona XIII nie budziła ani zachwytu, ani przywiązania. Nie pamiętam, czy wciąż czytana "Revue des D. Mon-des" była wówczas zabarwiona liberalizmem, ale nikt w moim otoczeniu nie interesował się znaczeniem społecznym albo dogmatycznym encyklik. Obowiązek bywania co niedzieli w kościele nie był mi wcale wszczepiony, a cóż dopiero znaczenie mszy świętej. Uczyłam się katechizmu i liturgii, ale zupełnie nie rozumiałam, o co chodzi. W Wilnie księża z ambony upominali przed wieczorkami tańcującymi w soboty, gdyż młodzież spóźniała się w niedzielę do kościoła. Przestępstwo to wydawało mi się błahe i tym samym osłabiało autorytet kaznodziei. W kierunku nadawanym przez księży wiernym odnaleźć było można wspomnienia z trzeciej ręki Filotei przez św. Franciszka Salezego. Były one równie słodkawe i martwe, jak złe reprodukcje Rafaela.

Pozytywizm i wiara w postęp, tak powszechne na Zachodzie, nigdy nie przekroczyły progu bolcienickiego domu. W pełni za to panował w nim liberalizm. P. Trypolska interesowała się okultyzmem, różokrzyżowcami i miała słabość do trzeciorzędnego teozofa Edouarda Schure. Jedną z rozrywek codziennego życia była godzina czytania przed obiadem. Obyczaj ten w Bolcienikach przetrwał zresztą wszystkie zmiany polityczne, aż do samego końca. Na owej godzinie czyta-

108

nia coraz częściej pojawiały się nowe książki, jak Popioły Żeromskiego albo Literatura Polska Feldmana. Czytanie Port Royal St. Beuve'a jako dzieła pięciotomowego musiało zająć sporo czasu. Dopiero po wielu latach uprzytomniłam sobie, że nieświadomość młodości jest szczęśliwą samoobroną, ale to, że dano mi do ręki historię jednej z najszkodliwszych herezji w kościele, i to w oświetleniu sceptyka, dowodzi ówczesnego liberalizmu oraz braku znajomości własnej religii. Subtelna analiza St. Beuve'a nie obudziła we mnie sympatii ani dla zakonnic, ani dla pustelników wielkiego Port Royal.

W owych latach poprzedzających wojnę japońską coraz częściej jeździłam do Wilna, do spowiedzi, do dentysty i na lekcję tańca. Rzadko zatrzymywałyśmy się w Hotelu Świętojerskim, a najczęściej u cioci Połci Houwaltowej, w małym ciasnym pokoiku, na lewo od ciemnego przedpokoju i śpiąc na łóżkach twardych, krótkich i wypukłych, tak że w nocy trzeba było ratować ześlizgującą się kołdrę albo zwisać samej nad brzegiem przepaści. Niestety, dobroć i gościnność mojej ciotki mało mnie pociągały z powodu brzydoty jej mieszkania.

Jeden z pierwszych kompletów lekcji tańca, na które uczęszczałam, zbierał się u p. Izy Lubańskiej, w pięknym domu Żyda Bunimo-wicza na Pohulance. O zmroku wąziutkie saneczki z dzwonkami, zaprzężone w jednego konia wiozły mnie tam, a na pierwszym piętrze stawało się przed masywnymi drzwiami z mahoniu. Młodzież tańczyła w dużym salonie, a w różowym saloniku siedzieli starsi. I przychodzili goście, i zdaje się, że bawili się lepiej od nas. Ogromny stół z podwieczorkiem czekał na nas zawsze w sali jadalnej. Pani Iza ukazywała się czasem w drzwiach i patrzyła na nas z rozbawieniem osoby uradowanej z życia i własnej piękności. Byłam tak młoda czy też pogrążona w nadmiarze wrażliwości i nieśmiałości, że nie rozróżniałam towarzyszów zabawy, z wyjątkiem Jana Cywińskiego, ponieważ był starszy i pod koniec tego cyklu lekcji w imieniu młodych poszedł podziękować p. Izie za jej gościnność.

Następnej zimy program lekcji tańca nie rozwinął się w pełni z powodu choroby p. Mieczysława Jeleńskiego. Nie mogliśmy się zbierać w jego mieszkaniu, ale tylko w pustym mieszkaniu naprzeciwko i tam tańczyli chaconne, pas de ąuatre i zawsze tak trudnego mazura. Panienki z kokardami we włosach, chłopcy w granatowych szkolnych mundurach, ze srebrnymi lub złotymi galonami, wywijali w takt muzyki, a różni goście usadowieni na kanapach pod ścianą obserwowali ich krytycznie. Czasem któraś z bywających panien, w powłóczystej i szeleszczącej sukni, panna Madzia Leska albo panna Hallerówna (późniejsza Oskierczyna), dawała się wybrać do pierwszej pary, aby

109

pokazać, jak się tańczy mazura. Poznałam wtedy moich kuzynów, Zosię i Leona Gieczewiczów, a także ich powinowatego, Józefa Słotwińskiego. Wyobraziłam sobie, że ten ostatni mi się podoba, powiedziałam to Zosi, która mu to zaraz powtórzyła, na skutek czego, kiedy przychodziło do wybierania w figurze tancerek, ten otyły młodzieniec sunął ku mnie trzymając szeroko rozwarte ręce, w białych glansowanych rękawiczkach.

Podczas pobytu w Wilnie i drugich lekcji tańca zaczęłam brać inne, rysunku pod wskazówkami p. Stanisława Jareckiego.

P. Trypolska dopatrywała się talentu w poprzednich moich próbach w szkicowniku, zdaje się robionym w Nervi. Próby rysowania gipsów musiały wypaść korzystnie, bo po powrocie naszym na wieś Jarocki zaczął co dwa tygodnie przyjeżdżać do Bolcienik. Wieczorem na "górce" rysowałam modele z natury, ale tylko same głowy, a z nastaniem wiosny wychodziliśmy na szkice olejne krajobrazów. Jarocki uchodził za artystę, dawał lekcje w szkołach wileńskich, wystawiał własne obrazy na miejscowych wystawach, lekcje zdawały się obmyślone z rozsądkiem i staraniem i gdybym została obdarzona talentem na dużą skalę, z pewnością znalazłabym drogę wyjścia z tych początków powierzchownych i mało zadowalających. Podziwiano i chwalono wszystko, co robiłam, i to mnie jeszcze bardziej bałamuciło, bo, naturalnie, nie rozumiałam, ze niczego się nie uczę i nie robię postępów. Czasem moja matka mówiła: wykańczaj!, a to dla mnie znaczyło mniej więcej to samo co: mów poprawnie po chińsku. Dopiero po wielu latach zrozumiałam, że to zajęcie było czczym dyletantyzmem, a główny jego urok polegał na siedzeniu na dworze, przed zielonym polem falującego żyta albo pod kwitnącąjabłonią.

Jarockiego przyjmowano zawsze w Bolcienikach jak miłego gościa. Poczciwość i powszechna grzeczność szła w parze z nieznajomością charakterów, należała do kręgu ułudy obyczajowej, w której tkwili wszyscy. Co prawda mój ojciec nigdy nie zamienił z Jarockim więcej jak parę uprzejmych zdań, ale ojciec grał w domu rolę człowieka odosobnionego, tajemniczego i do którego tliły się ciągle nieokreślone pretensje. Jarocki dbał o sztukę mniej więcej tyle, co mieszkańcy Wilna o religię bramińską. Młodość może miał ciężką, nie wspominał o niej wcale. Zdaje się, że jacyś zamożni krewni w Koronie pomagali mu w naukach, lecz o tym milczał. Kształcił się w Monachium, jeszcze za rozkwitu tamże plejady polskich malarzy, jak Kowalski i nieporównany Brandt, nigdy o nich nie wspominał, nawet o wielkim Chełmoń-skim. Umyślnie przytaczam malarzy o ustalonej sławie, bo "sztuka" wiedeńska i akademia krakowska należały jeszcze do nowości. Jarocki

110

miał gust "soplicowski", ale nie z powodu oryginalnego natchnienia, tylko na przekór i z urazy. Mówił, że przejeżdżającego przez Szwajcarię góry tak znudziły, że spuścił firankę w wagonie i zasnął. Z chytrością właściwą ludziom mało zdolnym, ale pełnych miłości własnej stworzył z siebie typ, i ten typ narzucał z ogromną megalomanią. Był niewysokiego wzrostu, z dużymi wąsami i orlim nosem; nosił się artystycznie, w kapeluszu z jasnego filcu włożonym na bakier, chodził w pelerynie, z laską zakopiańską zakończoną siekierką. Przedrwiwał modnych prerafaelitów, moją słabość do Ruskina, Tycjan był dla niego przestarzały, nie miał cienia dobrego smaku i widok pięknego przedmiotu wcale go nie wzruszał. Głosił skrajne i demokratyczne poglądy, zaznaczając równocześnie, że sam pochodzi z jednej z najstaszych rodzin, sięgających prahistorii i Popielą, na Jarocinie Jareckich. Szczycił się swoim hartem, wysportowaniem, tężyzną, a szczególnie wpływami na patriotyczną młodzież, dawał do zrozumienia, że stoi o krok od najpoważniejszej konspiracji, ale kieruje się ostrożnością i rozwagą. Czasy zbliżały się wolnościowe, różne nowinki krążyły po pozornie zruszczałym Wilnie. Jarocki opowiadał, że ma u siebie skład broni i naboi i że "młodzież" schodzi się do niego na fechtunek. Zdawać by się mogło chwilami, że wszystkich trzyma pod swoją władzą wpływem górnym i szlachetnym. Nienawidził każdego bogatszego panicza, a nikt się u nas nie domyślał, że źródłem tej nienawiści była zazdrość. Nie ustawał w obelgach i sarkazmach na tych, którzy "zbytkując, jeździli dorożkami na gumach albo przesiadywali w kabarecie Szumana". Tacy, wołał, co siedzą u Szumana, nigdy nie będą należeli do ruchu. Na równi ze złotą młodzieżą gardził towarzystwem, "taka pani Leska", powtarzał z pogardą. Bardzo sprytnie jako cel swoich kpin znalazł ofiarę w młodym p. Katowskim, który był chudy, drobny i trochę nikły, nosił wysokie i ciasne kołnierzyki i podobno tańczył tylko z pannami, o których wiedział, jak ich matki z domu. Wedle Jareckiego pani Leska podawała tylko dwa palce, cedząc słowa. Na tym tle degeneratów jakże wyróżniał się sam Jarocki organizując wycieczki młodzieży po okolicach Wilna, z plecakami, z postojem przy ognisku, będącym przypomnieniem powstańczych oddziałów. Tenże Jarocki przywoził do Bolcienik literaturę nielegalną i małe zeszyciki "Myśli Narodowej" drukowane na cieniutkim papierze. Tylko przemycana literatura miała dla niego jakąś wartość, inna nie mogła budzić ducha. W Wilnie mówiono co prawda, że nie ma wielkiego wpływu na młodzież albo że go traci, jak tylko chłopcy podrosną i przestaną go słuchać bezwzględnie. Sądy tego rodzaju wydawały się w Bolcienikach bliskie potwarzy. Nie dowiedziałam się też nigdy, czy

111

Jarocki był człowiekiem tajnej organizacji. Zdaje mi się, że musiał należeć do "Zarzewia", a może do "Zetowców", bo z chwilą kiedy Narodowa Demokracja zaczęła brać czynny udział w polityce, odsunął się od niej i dalej prowadził własną partyzantkę pod hasłem "zbiórka w lasie".

A jednak pomimo nieudolności nauczyciela te lekcje malarstwa pełne były uroku, nigdy nie potrafiłam wyjść poza ciasne ramy szkicu oraz impresji najłatwiejszej do oddania. Wszelkie braki Jareckiego były wynagrodzone przez dobroczynną i sielską przyrodę. Siedziałam z paletą w ręku przed sztalugami i patrzyłam na zmienne chmury, na ciemną linię lasów okalających horyzont, na pełną jaskrawej zieloności wiosenną łąkę. Za każdym razem, jak przykazywał Ruskin, czułam własną małość i nieporównane piękno otaczających barw i kształtów. Szczególnie lubiłam wyprawy o świcie, dla uchwycenia efektów rannych, złocistych pasm chmur na wschodzie, nagłą glorię słońca wznoszącego się nad bieniakońskim lasem, a też zadumę i ciszę ziemi, nim ludzie wstaną. Siedząc na niskim stołeczku tonęłam w zapachach rosy i polnych ziół. Potem wracałam do domu już pod palącymi promieniami słońca i silnie odczuwałam różnicę zachodzącą między przewiewną przestrzenią rozległych pól a zwartą gęstwiną i żywotnością dworu. Zanurzałam się z powrotem w jego organiczną odrębność, roślinne bogactwo, skupisko drzew, kosztowną szmaragdowość trawników, głębie cieniów, wybujałe kształty kwiatów. Jadłam kawałek razowego chleba, piłam szklankę zimnego mleka i zasypiałam w półmroku pokoju, którego firankami poruszał lekki wiatr, przesycona młodością poranka, ażeby się obudzić do normalnego dnia, już zgaszonego w swojej codzienności.

Prawie co roku, latem, na św. Annę jeździliśmy do Jaszun. Była to wyprawa koleją, połączona nawet z noclegiem. Pod koniec lipca krajobraz litewski nabierał martwoty jesieni, niebo bladło albo zaczynały się ulewy. Na zachodzie, nad puszczą Rudnicką wyrastały ciężkie, granatowe chmury i rzęsiste ulewy kropiły nie zwiezione pod dach urodzaje. Wysiadaliśmy na dworcu w Jaszunach, gdzie czekały bardzo porządne zaprzęgi, przejeżdżaliśmy przez tor kolejowy, długą, melancholijną linię, biegnącą z północy na południe i wjeżdżali do pięknego sosnowego lasu. Koła gumowe zanurzały się miękko w piasek leśnej drogi, a zaraz potem kopyta końskie uderzały mocno o drewniany most przy dużym stawie. Dziedziniec w Jaszunach był obszerny, obrośnięty starymi drzewami, klomby z kwiatami i trawniki starannie utrzymane, powóz skręcał po świeżo wygracowanym żwirze do dworu, zostawiając za sobą regularny ślad kół.

112

Dom w Jaszunach kochałam prawie na równi z Dereszewiczami. Budował go dla córki Zofii, żony Michała Balińskiego, jeden z wileńskich Śniadeckich i w nim życia dokonał. Naturalnie, nie wiedziałam, kto był architektem pięknego domu o niskich, sklepionych pokojach na parterze, okazałej klatce schodowej i obszernych salonach na piętrze. Okna tych salonów były wzorowane na angielskich i składały się z dwóch szyb, spuszczanych albo podnoszonych w górę. Z okien empirowego salonu wychodzącego na zachód patrzyłam na rozległy trawnik, ujęty między dwie grupy wysokich drzew, a w przerwie między drzewami na daleki widok, obejmujący wody Mereczanki, tor kolejowy i czarne za nim lasy. Z tej strony, od zachodu, deszczowe chmury rosły często w niepokojący sposób. Widok za oknem chwytał mnie za serce.

Rodzina jaszuńska składała się ze starszej pani Balińskiej, z domu Kostrowickiej, siwej starszej pani ubranej czarno, i dwóch jej córek, wdowy p. Anuli Łopacińskiej i p. Janowej Falewiczowej. Pierwsza miała piękne niebieskie oczy i była trochę hałaśliwa, druga, raczej przystojna brunetka, lubiła stroje i nosiła szeleszczące, falbaniaste suknie. Dwór należał do brata obu pań, Jana, rówieśnika mego ojca, mającego ciemne włosy, noszącego binokle i flegmatycznie cedzącego słowa. Może w późniejszych latach wydałby mi się nudny, ale wtedy opromieniała go atmosfera jego rezydencji i miłych chwil spędzonych w żywym i wesołym towarzystwie. W Jaszunach interesowano się książkami, literaturą, polityką. W czasie posiedzeń na werandzie, wychodzącej od strony sali jadalnej na duży trawnik, omawiano Wesele Wyspiańskiego i inne nowinki. Na lato zjeżdżał z Petersburga i mieszkał w oficynie, przy bramie, stryj Jana, także Jar!, profesor psychiatrii, człowiek niezwykle rozumny, którego mój ojciec bardzo szanował. Jedno wielkie zdarzyło mu się nieszczęście, o którym szeptano po cichu, ożenił się z prawosławną i dzieci jego nie czuły się całkiem Polakami, córka Zofia należała jednak do grona mile rozmawiających pań na werandzie.

Przyjaźń Puttkamerów z Jaszunami trwała już trzecie z rzędu pokolenie, a profesor Jan pamiętał mego pradziadka Wawrzyńca i jego żonę. Pan Wawrzyniec, jak go nazywał, bardzo ładnie umiał czytać wiersze, szczególnie Fredrę, cieszono się więc, ile razy zawitał do Ja-szun. Pradziadek Wawrzyniec lubił polować z chartami i jeździć po sąsiadach, a mniej chętnie przesiadywał w domu. Żona jego, istota naprawdę poetyczna, chodziła w białej sukni i dużym słomianym kapeluszu, nie znała się na sprawach praktycznych ani na gospodarstwie, ale czytała Byrona, siedząc na gałęzi kwitnącej jabłoni. Mój ojciec czuł

113

taką przyjaźń czy szacunek dla starych Balińskich, że nigdy słowo krytyki nie padło pod ich adresem. Do rodziny należała jeszcze stara panna Julia, która chociaż Pawłowicz narysował nowy plan ogrodu, zawsze chodziła po dawnych ścieżkach, już zarośniętych przez trawę. Po roku 1902 zarówno profesor, jak i stara ciotka należeli do zjaw przeszłości. O Słowackim i Ludwice Śniadeckiej słyszałam bardzo mało, a za to sporo o miłości p. Jana do kuzynki, p. Zofii Śniadeckiej, która wolała wyjść za eleganckiego karciarza i łowcę posagowego, Stanisława Osiecimskiego.

Około roku 1901 rozeszła się wieść, że Jan Baliński stara się o rękę swojej sąsiadki, panny Maryli Wagnerówny z Solecznik, osoby po-sażnej, wysmukłej, łagodnej i nie pozbawionej elegancji. Wszyscy zdawali się być przekonani, że to małżeństwo z konwenansu nie odpowiada umysłowej tradycji Jaszun. W 1903 r. znowu znaleźliśmy się na św. Annę w pięknym dworze i obchodzili chrzciny Anny, starszej córki p. Jana. Głównym tematem zainteresowań były wiadomości dochodzące z Rzymu o konklawe i wyborze nowego papieża, Piusa X. "Sarto", mówił usadzając gości do podwieczorku p. Jan, "mamy papieża Sarto!" Naturalnie komentowano przepowiednie Malachiusza i symboliczne określenie każdego panowania, a tymczasem rzeczywistością bijącą w oczy była niska, sklepiona sala jadalna, duży stół, przykryty białym obrusem, koszyki do ciast z paluszkami, półmiski z malinami i srebrne garnuszki ze śmietanką do herbaty i jagód.

W pół roku potem już się była rozpoczęła wojna rosyjsko-japońska, a z jej wybuchem dobiegał końca okres rozkwitu i bezpieczeństwa w Europie. Poniżenie jednego z trzech rozbiorców i to po-wszchnie znienawidzonego, każdemu Polakowi sprawiało przyjemność. Mało kto przewidywał, mało kto zdawał sobie sprawę, że owa wojna będzie początkiem nie dającego ugasić się pożaru, że runą trony, a nawet cesarstwa, skrwawią się narody, upadnie cały porządek świata, zapewne niedoskonały, ale przez nic lepszego nie zastąpiony. Mało kto wiedział na Litwie, że napaść japońska znalazła ciche poparcie w konserwatywnym rządzie angielskim Balfoura, ale opowiadano sobie, że konflikt wybuchł z powodu chciwości rosyjskiej i w obronie koncesji leśnych wielkich książąt na Dalekim Wschodzie. Powtarzano z radością dowcipy Anatole'a France'a o zachłanności moskiewskiego niedźwiedzia, krytykowano biurokrację i bezradność dowództwa, gorszono się brakiem opieki nad żołnierzem, czytano książkę jakiegoś lekarza o strasznych przeżyciach w źle zaopatrzonym szpitalu, uczono się dziwnych nazw miejscowości w Mandżurii, podziwiano Japończyków, ich pogardę dla śmierci i honor. Modne były książki Lafcadio

114

Hearn o piękności i wdzięku Japonii. P. Trypolska mówiła: Z nastaniem każdej wiosny Polak czegoś się spodziewa, a Moskal czegoś boi.

Sam przebieg wojny mało wpłynął na tryb życia w Wilnie i okolicy. Podobnie jak w wojnie burskiej, wydarzenia mogły być przykre dla rządu, ale utrzymywały się w ramach wojny kolonialnej. Raz, wracając do domu wieczornym pociągiem, zastałyśmy z p. Trypolska na tym samym peronie wileńskiego dworca długi pociąg z rekrutami, mający wyruszyć ku wschodowi. Postacie w szynelach z twardego sukna i baranich czapkach wysuwały się z okien wagonu. Byli to wszystko nasi ludzie, pozbierani z wiosek i okolic Wileńszczyzny, ale już zmienieni przez wygląd sołdacki i przesiąknięci melencholią pijaństwa. W zimowy wieczór, w słabym świetle lamp peronowych widok tego pociągu sprawiał przygnębiające wrażenie.

Maj 1904 r., jak to często bywa na Litwie, wypadł niezwykle zimny. O tej porze roztopów na fińskich jeziorach lodowate stamtąd powiewy przynosiły ze sobą potoki deszczu. Mój dziadek Puttkamer, po przyjeździe na doroczne wakacje, zaniemógł w czasie tych chłodów. Odstępowano mu zwykle na mieszkanie narożny salon, zwany gabinetem, bo latem nawet z większego salonu korzystano mało, przesiadując na werandzie. Dziadek z usposobienia był łagodny i równy, w upodobaniach prosty, rzetelny, surowy, żył w warunkach skromnych, takich jakie stanowiły tło społeczne Litwy po 1863 r. Gorszył się łatwo, Klątwę Wyspiańskiego rzucił do pieca, nie znosił zbytków, blagi, fanfaronady, łatwo się rozrzwniał. Cieszył się z wielką prostotą zmianami, jakie zastawał w Bolcienikach, widokiem parku i jego trawników, oraz nowym domem, a wracając z ulubionego spaceru pod starą gruszę, na drodze rakliskiej, zatrzymywał się zadyszany, gdyż był znacznej tuszy, podnosił do góry rękę i mówił ze wzruszeniem: Resu-recturis! P. Trypolska twierdziła, że słabością obu panów, ojca i syna, był spacer w południe, bo z chwilą kiedy nakrywano do stołu, wybierali się w pole, aby obejrzeć dokonane tam roboty.

Pod koniec maja mój dziadek uległ drugiemu z rzędu atakowi apopleksji i w pierwszych dniach czerwca umarł po krótkiej chorobie. Śmierć była dla mnie rzeczą tak obcą i niezrozumiałą, że płakałam, gdyż smucili się wszyscy i należało okazywać takie uczucia. P. Trypolska zabrała mnie do Wilna dla uszycia żałobnej sukni, pierwszy raz w pośpiechu sprawionej u dobrej szwaczki, z szeroką, krepową obwódką. W tym stroju czułam się jak dorosła. Pogrzeb odbył się w Wilnie przy zjeździe całej dereszewickiej rodziny.

Jeszcze nie było Cuszymy ani pokoju, ale w nadziei, że nieszczęścia zmienią kurs w Petersburgu, spodziewano się reform i ulg. Na

115

tych nieuchwytnych nastrojach zaczął grać generał-gubernator wileński, ks. Światopełk-Mirski, człowiek gładki, liberalizujący, nie wiem, czy pochodzenia polskiego, ale z rzędu dwuznacznych osobistości, który insynuował, nie dopowiadał, obiecywał. W nagrodę za swoje zabiegi został następnie ministrem. Warszawa już przdtem i na próżno przeżyła gorączkę lojalizmu, przyjmując owacyjnie parę cesarską. Różni "realiści" z klasy posiadającej dawno szeptali o konieczności ugody z Rosjaj wstręt do powstań, nieszczęście trwające przeszło czterdzieści łat zdawały się przemawiać za ową polityką. Niedawno ukazały się książki Erazma Piltza, wydawcy "Kraju" petersburskiego, piętnujące konspirację wśród młodzieży i stronnictwa skrajne. Mój dziadek i mój ojciec opowiadali się za tezami Piltza, przeciwko protestom p. Trypolskiej. Ci, którzy chcieli pracować nad rozkwitem własnego kraju i ratować, co się da, niesłusznie byli zaliczeni do obozu tak zwanych realistów. Inni, we własnym przekonaniu bardziej obrotni, szczycili się ze stosunków ze "sferami", z pobytów w Petersburgu i małych dogodności lokalnych, ale te nikłe i drobne osiągnięcia w niczym nie mogły wpłynąć na sprawę, jak gdyby przegraną, bo Rosja ze swoją dziczą, prawosławiem, zastojem i tyranią już całkiem zżarła społczny ustrój jagiellońskiej unii. Jak w każdym przetargu między słabym i silnym mocniejszy łudził tylko obietnicami i starał się jeszcze dodatkowo wykorzystać słabego. Rosji chodziło o ziemie, rzekomo etnograficznie do niej przynależne, i w upartej zachłanności, nawet w takiej chwili jak niefortunna wojna japońska, chciała upamiętnić swe podboje wznosząc w Wilnie pomnik na cześć carowej Katarzyny, z mapą, na cokole, obejmującą ziemie rzekomo ruskie, z napisem: "Oderwane - powróciły".

Polityka ks. Światopełk-Mirskiego zmierzała ku temu, ażeby jak najwięcej obywateli "powróconych" prowincji znalazło się u stóp pomnika w chwili jego odsłonięcia. Dziwne to doprawdy i paradoksalne zjawisko, że przemoc pragnie uznania od prześladowanych. Generał-gubernator zapewniał, ze odwzajemni się za przychylność, a zdawać by się mogło, że prosił o rzecz stosunkowo błahą, tylko o uprzejme uznanie i lojalizm wobec faktu dawno dokonanego, ponieważ panowanie Rosji zdawało się nienaruszone. Parę lat przedtem nie żądano podobnego aktu lojalizmu przy odsłonięciu pomnika Murawiewa, który już stał przed dawnym pałacem biskupim i budynkiem dawnego uniwersytetu. Wśród szeregu tych, którzy "bali się" albo "nie chcieli się narazić", znajdowali się wszyscy nieomal krewni i znajomi, cały zastęp bogatej szlachty, obdarzonej nie tylko majątkiem, ale dużymi zaletami. Wymienię tylko obu Skirmunttów, Romana i Konstatnego, p.

116

Hipolita Gieczewicza, p. Aleksandra Chomińskiego, nie mówiąc o przykrych charakterach, jak p. Hipolit Korwin-Milewski. Na czele ugodowców i realistów stał nr. Adam Broel-Plater, zwany marszałkiem. Prawdopodobnie odbywały się gdzieś jakieś przedwstępne narady w sprawie zajęcia stanowiska, na których jedni straszyli drugich, stwarzając stan umysłu określony dopiero później słowem defetyzmu.

Zaproszenia rozsyłano imienne i położenie mego ojca było tym cięższe, ze mieszkając pod samym Wilnem i w nim ciągle przebywając, zdawał się być bardziej na widoku, a przez opór czy protest bardziej na sztych narażony. Osobowość mego ojca była dla mnie odległa, a szczególnie przesłonięta zaborczą indywidualnością mojej matki, nikt więc mnie nie wtajemniczył ani w jego wahania, ani w rozważania. Decyzję swoją powziął samorzutnie i po swojemu zręcznie. Miał majątki położone w sąsiedniej gubernii mińskiej, jeździł tam dla interesów, w odległej części Nowogródzkiego poczta działała niere-gulatrnie, a list przesłany nawet z Bolcienik do Korelicz mógł w drodze zaginąć. Niektóre dwory posyłały na pocztę tylko dwa razy na tydzień, a depesze przychodziły "umyślnymi". Posłańcy tacy byli to zwykle przypadkowi wolontariusze, grawitujący dookoła poczty, puszczali się oni w drogę z "telegrammą" i grubym kijem, ażeby się opędzić od psów folwarcznych. We dworze dostawali napiwek i odnosili za niego odpowiedź. Zabezpieczając się teorią o zaginionym liście, mój ojciec nie tylko wyjechał sam, ale zabrał moją matkę, p. Trypol-ską i mnie, ażeby żadna osoba umiejąca czytać i znająca jego adres nie została po nim w domu.

Dopiero mając piętnaście lat, poznałam te majątki, przysporzone jak gdyby cudem i które już po świecie otaczały mnie aureolą zamożnej panny. W innych warunkach byłoby to stanowczo trudne do pomyślenia. Przede wszystkim połączenia kolejowe były trudne. Podróżować trzeba było w nocy, następnie wysiadało się w Nowojelni o świcie i cztery do pięciu godzin jechało końmi w głąb kraju. Rajca i pięć folwarków korelickich znajdowało się w dzierżawie i trzeba było dla każdej wyprawy korzystać z koni i gościnności dzierżawców. Moja matka, pełna szacunku dla dobytku, wyrywała się do tych majątków, a mój ojciec starannie ją w tym powstrzymywał, najpierw, bo posługiwał się skrytościąjako bronią przeciwko zaborczości, a po wtóre - ze sam tych jazd nie znosił. Nie będąc ani doświadczonym rolnikiem, ani człowiekiem o praktycznych zamiłowaniach, borykał się z trudnym splotem interesów. Jak tylko ukazał się w Koreliczach, oblegały go pretensje dzierżawców, wszyscy apelowali do jego pańskości i bogactwa. Dzierżawcy wołali o nowe budynki i naprawę dachów, Żydzi

117

targowali się o las i dawali najniższą cenę, co chwila pojawiali się petenci, pełni uniżoności, a zarazem megalomanii w ocenie cudzej kieszeni. Ten stan rzeczy był dość powszechny, bo ktoś inny powiedział: ile razy jadę na inspekcję majątku, mam wrażenie, że jestem sam bez kija, otoczony przez cały zastęp ludzi uzbrojonych w kije.

Poczuwanie się do pańskości było silnie zakorzenione w ówczesnych obyczajach. Mój ojciec, jako pan, miał wrodzoną wrażliwość na cudzą opinię, która chwilami graniczyła ze słabością, a czasem w normalnym poczuciu samoobrony wybuchała wściekłością. Walka była rzeczywiście nierówna, bo strona przeciwna nie czuła się nigdy zobowiązana do współpracy, uczciwości i życzliwości. Dzierżawcy dbali tylko o własną kieszeń i bogacenie się na cudzym. Żydzi intrygowali, a petenci zionęli zawiścią. Nigdy nie słyszałam, żeby na podwładnych także ciążyły obowiązki i że należało od nich wymagać uczciwości.

W prowadzeniu interesów adwokaci musieli wyjątkowo dokuczyć memu ojcu, bo nie nazywał ich inaczej jak "kauzyperdami" i mówił, że kauzyperda powinien nosić z tyłu ubrania czerwony język z sukna, ażeby każdy wiedział, z kim ma do czynienia. Wyjątek stanowił jednak doradca prawny z Nowogródka, Żyd, Mojżesz Słucki. "Wierny" Słucki pojawiał się z rzadka w Bolcienikach, jadł mało i wyglądał na człowieka pogrążonego w melancholii. Smutek, który nad nim ciążył, był może cechą jego rasy, a może pochodził z tego, że wrodzona i szkodliwa uczciwość pozbawiły go wszystkich sprytnych zysków, którymi bogacili się jego współwyznawcy. We wrześniu 1904 r., w czasie ucieczki przed wydarzeniami wileńskimi, zatrzymano w drodze łaski w Bieniakoniach kurier petersbursko-kijowski, dzięki czemu nie podróżowaliśmy nocą i dojechaliśmy pod wieczór do Korelicz. Dzierżawca p. Wyganowski już nie żył, a kontrakt po nim odziedziczyła jego wdowa, ososba chciwa, chytra, wygadana, zwana przez mego ojca "złowredną babą". Powołując się na słabość i nieumiejętność właściwą kobiecie, dopuściła ona do spółki niejakiego p. Lipińskiego, z gatunku efemerycznych blagierów, w których Litwa obfitowała, z głową pełną projektów, interesów i gorączki bogactwa, karmionej ciągłą rozmową z Żydami. Może znaczna część ruchomego kapitału Lipińskiego polegała na powozie i ślicznej czwórce koni w angielskich uprzążach, jakich nie mieliśmy w Bolcienikach. Te szerokim gestem zostały oddane na "usługi pana hrabiego". Cieszyłam się szalenie na jazdę tą czwórką, a za to nie pamiętam pobytu w Koreliczach, a jak przez sen obiad w przylegających Przycieniewiczach, u zacnego i praktycznego gospodarza, p. Łucewicza. Wieczorem, po zatrzymaniu

118

się w Przecieniewiczach, czwórka Lipińskiego dowiozła nas do Rajcy. Zawsze słyszałam o pięknym ogrodzie, założonym wśród starych drzew przez p. Franciszka Wereszczakę, i o tym, że po jego śmierci ogrodnik, wyszkolony przez nieboszczyka, utrzymywał go dalej bez zmian. W ciepłą i księżycową noc wjechaliśmy przez murowaną bramę na duży dziedziniec, otoczony półkolem wyniosłych, starych dębów, na dziedziniec pełen kontrastów, nawet w świetle księżyca, bo wśród ciemnej ramy drzew jak w zatoce stały strzyżone tuje, białolist-ne jesiony, klomby cieplarnianych kwiatów i misternie komponowane grupy krzwów. W głębi biały, niski dwór półkolistym występem górował nad dziedzińcem. Zaraz, nie wchodząc do domu, poszliśmy do ogrodu, pod stary dąb, wzdłuż wysokiego strzyżonego szpaleru, do łąki, zapadłej jak srebrzysta dolina pomiędzy pagórki i stare drzewa. Następnie ścieżką ocienioną przez modrzewie, z rozrzuconymi po niej plamami księżyca, doszliśmy do okrągłego klombu, z którego pięła się na wysokie rusztowania szerokolistna arystolochia, w tej chwili cała szarosrebrzysta. Miejsce to zdawało się bliskie urwiska zarośniętego drzewami, tylko między nimi otwierała się szeroka przerwa na dolinę i dalsze lesiste pagórki. Ogród leżał gdzieś w zapadłej okolicy, na krańcach świata, a był sztuczny, wypieszczony, odrębny, taki jakiego nie widziałam nigdzie, nawet nad jeziorami włoskimi. Mój zachwyt graniczył ze zdziwieniem albo rodzajem osłupienia.

Obudziłam się nazajutrz wcześnie, bo pusty dom nie miał porządnych zasłon u okien, z uczuciem, że znajduję się w krainie bajki. Słońce padało już z góry do tej zamkniętej zatoki, jaką był dziedziniec, i igrało niezwykłym kontrastem cieni i barw na czerwonych bukach, na złocistych i białolistnych klonach, na agawach, kannach i dywanowych klombach. Naprzeciwko ganku, za bramą i wjazdową lipową aleją odkryłam teraz staw, taflę wody jeszcze zamgloną i chłodną od poranka, ale w tę perspektywę wprawioną jak w zwierciadło. Pod oknem, na dużej grzędzie otoczonej żywopłotem kwitły róże, a wśród nich kuliste gipsofile. Do innego okna zaglądała leszczyna, tylko szerokolistna, brunatna, z metalowymi odblaskami, tam gdzie na nią padało słońce. Wybiegłam do ogrodu w ten wrześniowy ranek i na nowo zaczęłam odkrywać jego niezwykłe piękno. Ścieżki były żwirowane, wypukłe, ujęte w brukowane rynsztoki. Długa strzyżona ściana szpaleru ciągnęła się wzdłuż drogi aż do ceglanej bramy. Z przeciwległej strony, pomiędzy kulistymi i strzyżonymi tujami wyrastał piramidalny dąb jak cyprys. Brama była obsadzona gatunkowymi wierzbami. Dolina, majacząca wieczorem srebrną mgiełką, zamieniła się na obszerny trawnik, zakończony żywopłotem, za którym dalszy widok obejmował pagórki

119

zarośnięte lipami. Na tym trawniku były rozrzucone drzewa i krzewy, każdy z rozmysłem dobrany co do kształtu i barwy, a znowu przy drodze rosły róże i pełno klombów z gęstwiną kwiatów. Już czerwone dzikie wino pięło się festonami po pniach starych dębów. Na każdym zakręcie, jak w labiryncie czarów, odnajdywałam nową niespodziankę, a więc za lipami i za domem szpaler świerków odgradzający sad od pola i długą, bardzo długą aleję bzów, ciętych jak szpaler. Na końcu tej alei i na tle starych lip stał granitowy słup, z płaskorzeźbą herbu Rajeckich "Łabędziem" na cokole. Tuż obok oranżerie i cieplarnie sprawiały wrażenie zasiedziałego dworu. Młody sad, pachnący jabłkami, a już przywiędły, zajmował dużą przestrzeń między dworem i domkiem ogrodnika, za nim zaś i za żywopłotem zaczynały się leśne pagórki, zarośnięte wspaniałymi dębami. Ranek był jeszcze świeży, jeszcze wszędzie leżała rosa, ale niebo błyszczało głębią jaskrawego błękitu i większość drzew była pokryta czerwonymi, rudymi i złotymi liśćmi. Bujna nowogródzka ziemia, rozgrzana przez lato, całą soczystość ukazywała w jesiennych barwach.

Położenie Rajcy było niezwykłe. Dwór, zabudowania folwarczne i nieduży, kunsztowny park leżały na samym skłonie pochyłego pola, zwanego Panciałówką. Przy stawie i młynie, za owym "zwierciadłem" widzianym z ganku, zbiegały się trzy doliny, wszystkie zaś pagórki otaczające je i pole pokrywał bujny las. W zagłębieniu, ukryte pod opieką dębów i lip, chroniły się cuda ogrodu. P. Trypolska mówiła: Dziwni są ludzie na tej Litwie. Gdyby podobnie piękny ogród znalazł się na Wołyniu, sława jego dorównałaby Zofiówce. Podziwiała też, że w nieobecność właściciela grzędy z kwiatami i klomby dywanowe były utrzymywane, jak w uzdrowiskach za granicą.

Za to z wnętrza domu włato pustką. Koczowaliśmy w pokojach, w których stały tylko łóżka i parę krzeseł. Usługiwała nam bosonoga Marylka, osoba zarządzająca kurami i świniami na folwarku i zażyła przyjaciółka Skrzędziejewskiego. Ten ostatni z pobliskiej Worończy doglądał gorzelni i należał do naj chytrzej szych prowincjonalnych ma-cherów. Dom dlatego stał pusty, że pani Franciszkowa Wereszczakowa, pokłóciwszy się ze szwagrem, p. Kazimierzem, wywiozła do Warszawy wszystkie meble.

Opowiadano, że we dworze straszy. Dzierżawca, p. Czeczot, mieszkający w oficynie, leżał w łóżku i nagle zobaczył wysoką postać, z brodą, stojącą pod oknem. Noc była księżycowa. Zaraz potem owa postać znalazła się przy nim. Mój ojciec i p. Trypolska, oboje zainteresowani spirytyzmem, dużą wagę przywiązywali do tej opowieści, lecz ja posądzam, że została ona wymyślona, aby odstraszyć letników j

120

i żeby mój ojciec nikomu nie wynajmował domu. Ludzie obcy i nowi mogliby mieć wgląd mimo woli w korzyści, jakie w opuszczonym domu mieli miejscowi, jak Marylka i ogrodnik. Tego właśnie lata mieszkała w Rajcy p. Kaszycowa, siostra p. Aleksandra Lubańskiego. Ogrodnik, przynosząc na podwieczorek melon jako ofiarę należną bogom, nie omieszkał zaznaczyć, że owoców byłoby o wiele więcej: cóż, kiedy panny Kaszycówny zjadły wszystkie śliwki i wszystkie orzechy spod okna oberwały!

Pojechaliśmy następnie do sąsiadującej z Rajcą Worończy, ale ten dwór, który potem tak kochałam i podziwiałam, nie zrobił na mnie głębszego wrażenia, bo zachwyt dla Rajcy przesłaniał mi wszystko inne. P. Aleksander Lubański lojalnie uczestniczył w odsłonięciu pomnika w Wilnie, więc zastaliśmy tylko panią Izę, z którą mój ojciec przymówił się o politykę.

Dla mego ojca krok, który zrobił samorzutnie, miał być zwrotnym w życiu. Działając na własną rękę nie przewidywał jego doniosłości. Silniejszy nade wszystko patriotyzm wpłynął na jego postępowanie i pokazało się, że ani szkoły rosyjskie, ani pobyty w Petersburgu, ani światek wileński nie zabiły w nim natury innej i nieskończenie szlachetnej. Tymczasem opinia Wilna, na wpół uśpiona czy zaskoczona uroczystością odsłonięcia, obudziła się gwałtownie i bohaterem dnia stał się mój ojciec, prawie jedyny nie figurujący na liście "obecnych a zawstydzonych". Ten naturalny odruch uznania rozwinął i umocnił głęboko w jego duszy zakorzenione instynkty. Był człowiekiem rozumnym, czytającym dużo i myślącym samodzielnie, ale nade wszystko gorącym patriotą. Jego osobowość i uczucia zdawały się być w ciągu lat skrępowane; samorodne akcenty, wrodzona polskość powoli nabierały wagi i wyrazu. Uciekając w Nowogródzkie postąpił jak ktoś, kto nie ma wyboru, bo do pewnych rzeczy nie jest w stanie siebie przymusić. Popularność wyrwała go z osamotnienia, a też z kompanii wileńskich karciarzy, i ucieczka właśnie stała się dla niego wyzwoleniem. Może po raz pierwszy poznał urok koleżeństwa i przyjaźni politycznych. Zapewne prędko potem przystąpił do Ligi, a z rozmyślań i rozważań nad sprawą narodową stworzył cały szereg poglądów, które nazywał "doktryną". Odsunął się wtedy od realistów i zbliżył do patriotycznych kół miejskich. Do przyjaźni z narodowcami wniósł bardzo dużo uczucia, lojalności, ale też i dobrego humoru. Potrafił być doskonałym kompanem i miał dar zabawnych i dosadnych określeń.

121

-IX-

Choroba cioci Isi Lubańskiej - Nasz wyjazd za granicę z p. Trypolską - Wiadomość w St. Montz o śmierci cioci Isi

Jeżeli w jakiej dziedzinie za mego życia zaszedł wielki postęp, to w medycynie. W mojej młodości higiena dziecka była nieznana, chorych na płuca posyłano nad morze, a różne objawy przeziębienia po raz pierwszy przezwano influenzą. Moja matka była delikatnego zdrowia i za młodu, na Polesiu, cierpiała na malarię. Tym troskliwiej niepokoiła się o moje siły i wygląd, ale uwaga: Jesteś znowu zielona", działała na mnie przygnębiająco. P. Trypolską twierdziła, że zainteresowania mego ojca w stosunku do mnie są równie powierzchowne jak pani Worms-Clavelin w powieści Anatole'a France'a. Kontrolował wzrost moich włosów i stan zębów. Nie dawano mi ani kawy, ani herbaty w przekonaniu, że to rozstraja nerwy, piłam więc tylko mleko, i to z pewnością przyczyniło się do mojej późniejszej tuszy. Wszystkie niedomagania znane potem jako zła przemiana materii albo złe funkcjonowanie gruczołów określano wtedy jako anemię. W zimie 1905 r. zaczęłam rzeczywiście źle wyglądać i chodziłam osowiała. Doktorzy wileńscy, zamiast nad morze, zdecydowali, że potrzebuję górskiego powietrza. Pobyt w Zakopanem nie wydawał się nęcący, a na wybór St. Moritz w Szwajcarii wpłynęły inne względy.

Ciocia Isia Lubańska ciężko zachorowała zimą. Traciła na wadze, nie spała, twarz jej była wyniszczona, uroda gasła. Z Łoszycy przeniosła się na kurację do Mińska i tam odwiedziła ją moja matka. Zastała ją na szezlągu, z rozpuszczonymi włosami, nie mogącą prawie podnieść głowy z oparcia i żyjącą tylko oczekiwaniem na depesze, które parę razy na dzień przychodziły z Petersburga. Widziałam potem Fedrę Racine'a, graną w teatrze poznańskim przez aktorów Comedie Franęaise, a w roli głównej panią Pierrat. Zaraz po podniesieniu kurtyny, z ukazaniem się Fedry, wspartej na ramieniu piastunki, ta bohaterka chora, słaniająca się na nogach, zatruta jakimś okropnym jadem czy opętaniem przypomniała mi moją biedną ciotkę.

122

Od paru lat, od choroby mego dziadka, stałym gościem w Łoszycy był gubernator miński hr. Mussin-Puszkin. Co popołudnia jego powóz zajeżdżał przed łoszycki ganek, a na wszystkich obiadach, przyjęciach, balach bywały tam również jego żona i dwie dorosłe córki. O tym dziwnym stosunku cały nasz świat musiał plotkować i pruderia mojej matki była tym do głębi poruszona, ale reszta rodziny zachowywała się inaczej i udawała, że albo nie rozumie, o co chodzi, albo niczego nie spostrzegała. Nawet ciocia Klosia i Dziunia, przebywające często w Łoszycy i spotykające tam gubernatora, nie wspominały nigdy o nim. Zimą 1905 r., kiedy ciocia Isia tak chorowała i moja matka ją odwiedziła, stanowisko Mussin-Puszkina było mocno zachwiane, bo w stosunku do rozruchów wolnościowych w Mińsku okazał się zanadto liberalny. Stąd konieczny jego pobyt w Petersburgu dla ratowania urzędu i ciągłe depesze adresowane do mojej ciotki. Mówiła ona wyraźnie każdemu, że żyć nie chce, ale rzecz dziwna, konwenans życiowy każe nie wierzyć ludziom tkniętym manią samobójczą. Wiosną wuj Hieronim miał długą z siostrą rozmowę, ale też zbagatelizował to, co mu powiedziała. Wówczas znowu mieszkała w Łoszycy, bo przybyło jej trochę sił i kazała się fotografować nad rzeką, w cieniu wierzb, upamiętniając zawczasu miejsce wybrane dla śmierci.

Poprawa w zdrowiu cioci Isi utwierdziła moją matkę w przekonaniu, że dalsza kuracja ją wzmocni, i ze względu na nią zdecydowała się na pobyt w St. Moritz, w miejscowości strojnej i modnej. Przy mnie mówiono, że spotkamy się z ciocią Isią w Szwajcarii. Wyjechałyśmy w połowie czerwca we trójkę, bo p. Trypolska też nam towarzyszyła. Moi rodzice chcieli wywdzięczyć się jej tą podróżą za pięć lat przyjaźni i opieki nade mną. Jechałyśmy z Wierzbołowa, rosyjskiej stacji granicznej, przez Prusy, Inowrocław i Poznań. Zaraz za Gnieznem przejechałam pod mostem kolejowym, przerzuconym nad torami, który potem tak dobrze znałam. Wiedziałam, że mijam jakieś polskie miejscowości, ale napisy były wszędzie niemieckie i na dworcu w Poznaniu słyszałam tylko język niemiecki.

W Berlinie zatrzymałyśmy się parę dni. Trudno wyrazić stan rozradowania, w jakim się znajdowałam. Zdawało mi się, że jestem przeniesiona na inną planetę, tak pierwsze wielkie, zagraniczne miasto ruchem ulicznym, świetnością magazynów, okazałością gmachów różniło się od bruków, kamienic i żydowskich sklepów Wilna. Podziwiałam szczególnie kwiaty w wystawach sklepowych, takie jakich przedtem nie widziałam. Tak jak od górskiego powietrza na wyżynach dostaje się zawrotu głowy, podobnie w Berlinie byłam oszołomiona dobrobytem. Mieszkałyśmy w hotelu Monopol. Puste korytarze zasła-

123

ne były dywanami, do naszego pokoju prowadziły podwójne, mahoniowe drzwi, wewnątrz znajdowało się te same mahonie i dywany, przy oknach wisiały pluszowe i gipiurowe firanki, a na łóżkach pachniała świeża bielizna, pokojowa trzeszczała od nakrochmalonych fartuchów i rękawów, a służący wnosił na jednej ręce ogromną tacę z the complet, W restauracji czy też hotelowej sieni spotykałyśmy ciotkę Arturową Horwattową, damę szeleszczącą, egzaltowaną, stawiającą niedyskretne pytania. Pojechałyśmy nocą do Norymberg! i dotarłszy tam o świcie poszły spać w jakimś przewiewnym pokoju o zielonych żaluzjach, w przepaścistych łóżkach zaopatrzonych w bombiaste pierzyny. Mój błogi spoczynek po tak radosnych wrażeniach został zaraz zamącony okropnym snem, bezkształtnym i krwawym, a uporczywym jak wołanie. Był to ranek 15 czerwca, ranek śmierci mojej ciotki Lubańskiej. O tym jednak, co się w Łoszycy stało, miałyśmy się dowiedzieć znacznie później.

Jestem przekonana, że tylko mając lat szesnaście warto było zwiedzić Norymbergę. Pewien rodzaj powieści też najżywiej chwyta za serce w młodości, ponieważ pociąga romantyczną i niezwykłą treścią. Nie mogłam wtedy powiedzieć: Gdańsk jest najpiękniejszym miastem pomocy, piękniejszym od Rouen, ale używałam na efektownym, malowniczym średniowieczu, jak na opowiadaniach Waltera Scotta. Nie byłam za to w stanie ocenić rzeźby Wita Stwosza, zwisającej z pułapu św. Sebalda i podziwiałam pomnik z brązu, przedstawiający gotycki kościół podobny do wielkiego relikwiarza. W jasny dzień czerwcowy wszystko było spowite w kwiaty i zieloność, zamek na wyniosłości, z basztami i murami, renesansowe domy na rynku, drewniane mosty przerzucone nad wodą. Wędrując po ulicach, jak z dekoracji teatralnej, odnosiło się wrażenie jak z bajki. Pisząc to zastanawiam się, czy takie pierwsze wrażenia nie dają więcej szczęścia od wytrawnego dobrego smaku?

Do Monachium trafiłyśmy dość nieszczęśliwie, bo z powodu różnych wystaw oraz zjazdu korporacji studenckich hotele były przepełnione i dopiero w jednym z nich i to późną nocą znaleziono nam pokoje w prywatnym mieszkaniu. Podobnie jak z owym mostem w Gnieźnie, pod którym przejechałam, nie wiedząc, że istnieje, nie mogłam zgadnąć, że równocześnie z nami bawi w Monachium mój przyszły mąż.

Tymczasem po raz pierwszy znalazłam się na wielkiej wystawie nowoczesnej sztuki. U wstępu powitał mnie rodzaj atrium, tafla wody ujęta w kamienne obramowanie, obsadzona bombiastymi hortensjami. Dookoła na postumentach stały rzeźby z brązu i marmuru. Mleczne

124

światło szklanych sufitów przysłoniętych gazą stwarzało nastrój skupiony, sal było bez końca, nogi sztywniały, ale ze ścian nie spływało ulcojenie, przeciwnie - wydostawał się z nich barwny krzyk, każde płótno kolorem i ekspresją starało się przekrzyczeć sąsiadów. Tu białe kaczki, ze złotymi promieniami na ogonach, pławiły się we fioletowych i rudych falach rzeczki, tu postacie o napiętych muskułach ciągnęły linę, na tle nieba o chmurach malowanych nie pędzlem, ale uderzeniami szpachli. Wszystkie portrety zdawały się być uchwycone w ruchu, malarz odwracał się od sztalugi, artysta uderzał z góry w klawisze, dama wysuwała kolano z falbianiastej zielonej sukni. Między tą wrzawą, jak skromne kwiatki wśród murawy, kryły się mniejsze obrazy, przedstawiające ciche wnętrze albo miasto w słoneczne popołudnie. Całe to wirtuozowstwo napełniało mnie podziwem i nie rozumiałam, że ten ruch, którego tętno czułam koło mnie, był wielką próbą ubarwienia fotografii, czyli wrażenia pozbawionego kompozycji.

Samo miasto zdawało się być uzupełnieniem efektów słonecznych i kolorowych plam rzuconych na płótno. Jak Berlin przelewało się dostatkiem, tłumy poruszały się wesoło i bez troski, otoczone iluzją piękna, jakie dają bogactwo, szerokie jezdnie, ślicznie zasadzone ogrody i okazałe wystawy sklepowe. Europa używała wtedy w pełni na podróżach, wakacjach i radości życia. Pseudoklasyczna architektura Monachium tworzyła tło do tego barwnego jarmarku. Jedno popołudnie spędziłyśmy w ogrodach pałacu nymfenburskiego. Miałam przed oczami jakby powiększony obraz z wystawy sztuki. Wielkie, podłużne, ocembrowane sadzawki odbijały ciemne szpalery klasycznego ogrodu oraz smugi wieczornego niebie o barwie cytrynowej. Po tej wodzie płynęły białe łabędzie, zostawiając za sobą smugi o żółtych i różowych odblaskach, same zabarwione odblaskami zachodu. W głębi stał barokowy pałac wzorowany na Wersalu, ale tym milszy, że znacznie mniejszy.

Już przedtem w Berlinie oglądałam Boecklina, a teraz odnalazłam cały szereg jego obrazów w galerii Schacka i w państwowym muzeum. Moda dzisiejsza uznaje przede wszystkim francuską szkołę malarstwa XIX w. Sami Francuzi nigdy Boeckina nie cenili, a w tej chwili usunięty został czy zapomniany dla tych samych powodów co muzyka Wagnera. Modę stwarzają handlarze obrazów, a Boecklin od dawna nie był już dostępny kolekcjonerom. Może jednak powrócić epoka, kiedy artyści, obdarzeni wyobraźnią i po dawnemu komponujący tematy z figurami, wezmą górę nad czystymi wirtuozami pędzla. Wtedy w kąt pójdą drugorzędni naśladowcy impresjonizmu, a Boecklin po-

125

wróci do chwały, tym bardziej jeżeli jego farby zachowają swoją świeżość. W 1905 r. w Monachium, kiedy oglądałam Boecklina, nie należał on jeszcze do muzealnych wielkości, tylko zdawał się stać na czele ruchu, który sięgał po bajki i mitologię, aby odnowić sztukę. Kazimierz Tetmajer tylko co był mu poświęcił ciekawe studium. Oryginalność Boecklina polegała na tym, że jako Szwajcar urodził się na pograniczu dwóch klimatów i cywilizacji, romantycznej niemieckiej i klasycznej włoskiej. Jak wielu ludzi północy olśniony został światłem i kształtem południa, koloryt jednak zachował północny, a trytonów swoich i rusałek nie obdarzył wdziękiem klasycznych bożków. Po katastrofach, przez które przeszliśmy, trudno nie wspomnieć obu Willi nad morzem oddających w różnych oświetleniach nastroje smutku i zniszczenia.

Z Monachium pojechałyśmy dalej, statkiem przez Jezioro Bodeńskie i koleją do Chur. Tam zasnęłam odurzona niezwykłym powietrzem górskim, nad ranem obudziła mnie orkiestracja dzwonków, jak gdyby na msze dzwoniono w dziesięciu kościołach, tylko ten hałas wzmagał się, zbliżał i stawał coraz radośniejszy, podkreślając tym samym dźwięczną kryształowość powietrza. Było to stado krów, które wąską i stromą ulicą wychodziło na pastwisko. W ciągu dnia wspinałyśmy się krętą koleją na wyżyny Engadynu, ciągle w przedziale biegając od okna do okna, aby uchwycić każdy widok na urwiska i przepaście w dole lub spoglądające na nas z góry spiętrzone szczyty.

Zatrzymałyśmy się w hotelu Schweicerhof, we wsi St. Moritz, czyli na skłonie wzgórza, a nie w dole przy kąpielach. Hotel był nowy, jasny, ładnie wykończony. Salony, sienie, sale jadalne miały białe sufity, udekorowane ozdobami z gipsu, i ściany pokryte politurowaną, jasną sosną. Wielkie okna tworzyły rodzaj ścian ze szkła i przez nie oglądało się bez przerwy rozległą panoramę, zielone jezioro w dole, a za nim dwie potężne góry, zarosłe niżej lasem, a tam, gdzie się zaczynały skały, zmieniające co chwila kolory, jak gdyby poprzez granitowe złomy promieniowały odblaski ukrytych w nich skarbów. Okna mego pokoju wychodziły na te same szczyty i jeziora. W dnie słoneczne południowe niebo stawało się ciemnobłękitne i góry przede mną, skąpane w przedziwnym powietrzu, zdawały się być wykute w krysztale. Cieszyłam się z pięknych widoków, ale może jeszcze bardziej z otaczającego mnie nowoczesnego komfortu. Z rana, siedząc przy śniadaniu w bocznej restauracji, przeciwstawiałam dywanom, służbie, przejęciu, z jakim przynoszono każdą tacę, powadze, z jaką służba się poruszała, zachwalaną sielskość naszych dworków i długie buty sąsiadów. Ten stan umysłu nie miał w sobie nic oryginalnego,

126

przeciwnie, w słaby sposób odzwierciedlał prądy mające przewagę w całej Europie Zachodniej, gdzie kwitnął specyficzny snobizm hotelowy, widoczny i w St. Moritz, gdzie osoby mieszkające na zboczu w wiosce czuły się bardziej uprzywilejowane od siedzących w hotelach zdrojowiska i gdzie mieszkańcy Grand Hotelu społecznym stanowiskiem górowali nad innymi.

Dzień po dniu mijał tymczasem bez żadnej wiadomości z domu i od rodziny. Byłam wówczas tak dzika i nieśmiała, że przejście przez sień do pokoju portiera przy schodach sprawiało mi męczarnię. Co dzień zmuszałam się do tego, pytając o listy. Dopiero po dwóch tygodniach przyszedł cały ich pakiet, zawierający okropną wiadomość o śmierci cioci Isi Lubańskiej w dniu 15 czerwca. Szczegółów nikt nie podawał, jedna p. Arturowa Horwattowa parę kartek papieru zasma-rowała olbrzymim pismem i zapełniła szeregiem wykrzykników i nie-dyskretnych zapytań. Dopiero jesienią panna Blanche'a, grająca w Ło-szycy rolę towarzyszki, opowiedziała mi przebieg tego. okropnego dnia. Rodzina udawała, że nie wierzy wszystkim przestrogom, właściwym samobójcom i dawanym przez ciocię Isię. Cieszono się z tego, że czuła się zdrowsza i że mogła się zdobyć na przyjęcie w Łoszycy arcybiskupa Szembeka. Niemniej jednak na fotografii, upamiętniającej to przyjęcie, jedyna wśród żyjących wyglądała jak widmo. Miejsce śmierci wybrała dawno, jeżeli fotografowała się z psem, w cieniu wierzby i nad rzeką, do której potem rzuciła się, zbiegając z pobliskiego pagórka. Blanche'a twierdziła, że jej pilnowała, że sama żyła w ciągłym strachu, że ciocia jednak potrafiła oszukać czujność jedynej wiernej osoby i kiedy wyciągnięto ją z wody, już było za późno, żeby ją odratować.

Nieszczęście moja matka przebolała w sposób sobie właściwy, skryty i milczący. Nie wiem, czy człowiek, który nie umie tego wyrazić, cierpi głębiej, czy można nazwać ogniem coś, co nie daje nigdy światła? Z pewnością istnieje siła cierpienia, która trawi i obezwładnia, i moja matka wpadła w taki stan uporczywej i bezsilnej melancholii. Co do mnie, to wiedziałam, że należy się smucić, ale żadna głębsza struna duszy we mnie nie drgnęła, tylko wyobraźnia pracowała nad tym, aby osnuć spacery barwą smutku. Gdybym była obdarzona talentem poetyckim, układałabym rymy, wzorując się na czyjejś innej, szlachetnej rozpaczy. Z biegiem lat postać tej uroczej i wytwornej osoby zupełnie się dla mnie zatarła, ale wtedy czułam żywą jej obecność, widziałam ruchy, słyszałam akcenty głosu. Nie wiem, czy spo-tkawszy później, darzyłabym ją tą ufnością serca, jaką miałam dla niej w dzieciństwie, kiedy zależałam od jej dobroci i opieki? Nie wiem

127

również, w jakiej mierze zgubił ją jej własny charakter czy też okoliczności i konwencjonalna płytkość otoczenia? Czy była istotą zdolną i naprawdę nieszczęśliwą, czy tylko samowolną, zarozumiałą i gwałtowną? W każdym razie z jej śmiercią skończyła się pomyślność Łoszycy i skończył się wuj Eustachy Lubański. Okazało się, że stanowisko, rolę, jaką sobie przypisywał, nawet fortunę zawdzięczał umiejętności żony. Ten sam człowiek, przedtem uroczyście zadowolony z siebie, w parę lat potem był brudny, stary, zrujnowany, wyzyskany przez całą szajkę trzeciorzędnych spekulantów i oddany na pastwę skłóconej rodziny.

W kraju, jak Polska, gdzie wszystko ginie od wojen i najazdów, nie uratowała się po cioci Isi żadna pamiątka. Do wojny 1939 r. zachowały się trzy jej portrety, pędzla Janowskiego, jeden u nas w Bolcienikach, a dwa w Warszawie u Kieniewiczów. Bolcienicki portret przedstawiał ją w atłasowej balowej sukni, ze śliczną głową i uśmiechem. U Kieniewiczów jeden portret należał do okresu młodości, drugi, w błękitnej sukni, był bardziej zagadkowy i dramatyczny.

Spacery, kąpiele, wycieczki powozem urozmaicały pobyt w St. Moritz, nawet kiedy nastał okres żałoby. Lasy w dolinie nie były bardzo piękne, za to łąki z bujnym porostem trawy i kwiatami robiły wrażenie rajskich kobierców. Te same co u nas rosły na nich mietlice, smółki, jaskry, stokrotki, ale bujniejsze, o silniejszych barwach, a wśród nich jasnolila goździki o odurzającym zapachu. Z tych łąk wyrastały srebrne, granitowe skały, rzucające głębokie cienie, a wyżej i wyżej piętrzyły się zręby odwieczne gór, z których, jak gdyby ze stropu niebieskiego, zalatywała smuga białej kaskady. Wzdłuż ścieżek wiodących w górę dzwoniły kryształowe potoki, a ciągły szum i hałas płynącej wody urokiem swego szmeru odpowiadał rzeźwości powietrza. Jeździłyśmy powozem wzdłuż doliny i szeregu jeziorek, aż do wielkiej krawędzi, skąd w głąb przepaścistej doliny spuszczała się droga prowadząca do Chiavenny i włoskich 'przesmyków. Przejeżdżałyśmy przez Sils Maria, gdzie przebywał Nietsche. W tej miejscowości góry były bardziej szare i prostopadłe, jezioro głębiej schowane wśród lasów. Od strony pomocnej i Chur widać było wioseczki, lśniące w słońcu jak drobne zabawki, podczas gdy sama nazwa Pontreziny zdawała się przesycona świeżością lodowców, twardych i białych pod oślepiającym słońcem.

Jesienią pojechałyśmy do Dereszewicz. Każdy z takich pobytów przedstawia mi się z oddalenia jak obrazy malarza, który ten sam temat maluje w innym oświetleniu. U Wyspiańskiego powracają różne kopce Kościuszki, jak u Whistlera różne Tamizy, tylko śnieg i niebo są

128

rozmaite i tak samo kolor nocy. W Dereszewiczach poczułam, że naprawdę wyrosłam z dzieciństwa i że nabieram nowej i nieznanej mi przed tym przewagi nad Dziunią. Z kolei mogłam opowiadać o wrażeniach z podróży, jak się mówiło des impressions de voyage, pokazywać nowe suknie. Jeszcze widzę w oczach mojej kuzynki błysk zazdrości, co mi się wydało i dziwnym, i bolesnym. Rzeka, stary dom i rozległe ogrody w niczym nie straciły na uroku, spacery i rozmowy z ciocią Klosią zawsze były ożywcze i duma z pobytu za granicą bladła jak sen w porównaniu z miłą rzeczywistością. W Dereszewiczach nie opuszczał mnie nigdy stan rozmarzenia i zachwytu. Wychodziłam na ganek, wracałam do salonu, siedziałam ze starszymi, odwiedzałam Madzie w jej pokoikach w oficynie, zawsze w przekonaniu, że osiągnęłam najwyższą i najszczytniejszą miarę szczęścia.

129

-X-

Ciocia Wiga Chomińska i mój kuzyn Ludwik

Niemniej moje życie z konieczności coraz bardziej łączyło się z Bolcienikami. Jazdy do Wilna też się mnożyły. W Wilnie zamieszkał o pół roku ode mnie młodszy mój kuzyn Ludwik Chomiński, syn Jadwigi z Horwattów, ciotecznej siostry mojej matki. Parokrotnie byłam już w Olszewie, bawiliśmy się w dzieciństwie i u nas, i u jego rodziców, ale teraz kuzynowska zażyłość zaczęła się przekształcać w inne uczucie, może naturalne, ale zwykle w skutkach swoich i zawiłe, i bolesne. Bardzo mi trudno dziś określić płynność, dorywczość tego, co się koło mnie działo, oddzielić te rzeczy od późniejszych sądów, a szczególnie odróżnić logikę czy siłę własnego charakteru. Koło mnie nie robiono żadnych psychologicznych teorii, sądy o ludziach były dorywcze i lekkomyślne, czasem zabarwione osobistą urazą. Nie słyszałam porównań ani zdań ustalających wartość rodziny, stanowiska, majątku otaczających mnie ludzi. Istniały one bez wątpienia, lecz odnoszono się do nich jak do starych mebli. Konwenans kazał podziwiać szlachetność i lekceważyć blichtr. W rezultacie prawo wyboru, bez którego żyć nie można, zależało od szczęśliwego instynktu, jak taniec od wrodzonej muzykalności. Moje upodobania wzorowały się na De-reszewiczach, dzięki czemu kierowałam się pewnym kodeksem, wedle którego rozróżniałam ludzi miłych od nudnych i zajęcia przyjemne od godnych potępienia i lekceważenia. A może kierowałam się własnymi skłonnościami, zbliżonymi do dereszewickich? Tym samym pole stało przede mną otwarte dla absolutnej dowolności wyboru. Polska nie zaznała nigdy systemu feudalnego ani monarchii absolutnej, i po upadku jej niezmiernie oryginalnych instytucji społecznych i politycznych życie na Litwie płynęło we względnym dobrobycie materialnym, ale zależnie od anarchicznej mieszaniny starego obyczaju i nowych poglądów. W Wilnie albo na przemian w Rakliszkach, o siedem wiorst od nas, spotykałam mego najbliższego kuzyna, Witolda Houwalta, o parę lat ode mnie starszego. Zamieniałam z nim tylko urywane zdania i nie miałam z nim nic, ale to zupełnie nic wspólnego, jak gdyby był rodem

130

z innej planety. Mój stosunek z Ludwikiem Chomińskim był całkiem inny, bo był on mi równie bliski jak Dziunia, i uważałam go za rodzonego brata, szczególnie dopóki chodził w marynarskich ubraniach, białych w różowe paski, z kołnierzami z białej piki, i dopóki czuwała nad nim M-elle Marie, jedyna w jego życiu rozsądna opiekunka. Uważałam go wtedy za bardzo miłego chłopca, trochę mnie tylko niecierpliwił czy to brakiem decyzji, czy powolnością ruchów.

Moja matka swoją cioteczną siostrę ceniła jak najbliższą przyjaciółkę. Obie te panie pisywały do siebie listy, ale widywały się rzadko, bo p. Chomińska, czyli - jak ją nazywałam - ciocia Wiga, rzadko przyjeżdżała do miasta, a wtedy bawiła krótko, będąc pod obsesją tego, że obstalowane konie tego dnia i o tej godzinie czekają na dworcu w Łyntupach. Nie dyskutowałam argumentów i powagi osób starszych, ale do dziś dnia pozostanie dla mnie zagadką, dlaczego ludzie zamożni i wolni tak byli zależni od czwórki koni czekających na nich? Czy poczty działały wadliwie czy depesze kosztowały drogo, czy był to tylko pretekst dla duchowego niedołęstwa?

Ciocia Wiga nie dbała o stosunki z ludźmi, nie wyłączając z tego rodziny. Obaj jej bracia, Aleksander z Barbarowa i Stanisław z Chabna, serdeczniej i normalniej współżyli z mój ą babcią i Dereszewiczami aniżeli z własną siostrą. Prawdopodobnie do tego ochłodzenia stosunków musiał się przyczynić p. Aleksander Chomiński, powodowany miłością własną, bo choć był zamożny, fortuna jego nie dorównywała horwattowskiej. Mówiono mi, że ciocia Wiga czuła żywe uczucie przyjaźni dla młodszego brata Stanisława, od ślubu jednak znalazł się on pod wpływem żony i jej wołyńskich stosunków. O bracie mojej babki Aleksandrze, marszałku kijowskim, zdawać by się mogło, że wszyscy zapomnieli. O pamiętnikach Bobrowskiego słyszałam za młodu tylko tyle, że były skandaliczne i pełne złośliwych anegdotek, i dopiero znacznie później przekonałam się, że wynosił zasługi, działalność i osobistość Aleksandra Horwatta. Ten ostatni ożenił się ze swoją cioteczną siostrą, Gieczewiczówną, urodzoną jak i on z Wołodkowiczówny, piękną, ale która zapadła na melancholię i umarła młodo. Dwie Horwattówny, Katarzyna i Jadwiga, chowały się w Barbarowie u dziadka i już jako panny miały skłonność do dziwactwa, uciekały od gości, buntowały się przeciw zdaniu ciotek i kpiły z konwenansów. Pani Tyszkiewiczowa i moja babka zabierały je kolejno na karnawał do Warszawy albo na kontrakty kijowskie, gdzie - będąc ładne i po-sażne - cieszyły się dużym powodzeniem. Ciocia Wiga była nawet zalotna, tylko skłaniała się do obozu emancypantek, wcześnie przesiąkła modnym pozytywizmem, czytała Buckla i zawsze wolała siedzieć

131

z książką w swoim pokoju, czasem w biały dzień przy świecy, z a spuszczoną roletą, aniżeli przymusie się do prowadzenia banalnej rozmowy Wyszła jednak normalnie za mąż, a tymczasem jej starsza siostra, na skutek nieszczęśliwej miłości, wpadła w stan depresji, graniczący z idiotyzmem i przedwcześnie straciła wszelki siad urody i świeżości

Dzieci, które p Chominska rodziła, umierały wszystkie w kołysce, czy to dlatego, ze higiena dziecinna nie istniała wtedy, czy z powodu fatalnych dziedziczności Stąd teorie o nieszczęśliwych skutkach małżeństw w bliskim pokrewieństwie, teorie słuszne, bo takie związki były plagą społeczeństwa szlacheckiego Tylko w Dereszewiczach me rozwodzono się nigdy nad tym tematem i lekceważono doktorów i higienę Jeszcze w moim dzieciństwie wybierałyśmy się raz do Olszewa, kiedy na dworcu w Bieniakonmch wstrzymała nas depesza, ze we dworze wybuchła szkarlatyna Młodszy brat Ludwika, zaraziwszy się, wkrótce umarł Dziecko było izolowane we dworze, sądzę, ze strzeżone i pielęgnowane jak należy, a tymczasem praczka przyjmowała potajemnie do prania bieliznę dzieci chorujących na folwarku W następnym roku ciocia Wiga bawiła u nas, będąc w poważnym stanie, ale urodzone niemowlę zaraz potem umarło Wreszcie przyszła na świat córeczka Emilia, zwana Lilką, o siedem czy osiem lat młodsza od Lu-lusia Ciocia Wiga była oddana tylko dzieciom, jej macierzyńskie uczucia pochłaniały ją całkowicie Nad wychowaniem jedynego syna czuwała tak pilnie, ze pisywała dla mego całe podręczniki w przekonaniu, ze opracowane i drukowane zawierają wiele błędów Godziny rozmowy mogła poświęcić argumentom nad drobną usterką w wykładaniu geografii Niektóre kajety jej autorstwa, popodkreslane czerwonym lub niebieskim ołówkiem, trafiały nawet do Bolcienik

Parokrotnie jeździłyśmy z moją matką do Olszewa Dwór był położony w swiecianskiej, lesistej okolicy, o sto kroków od stromego brzegu rzeki, przy pięknym starym parku, zakończonym urwiskiem i łąką Latem jeździliśmy na majówki do lasu, nad jeziorka otoczone pagórkami, a mające barwę i głębię jeziorek górskich Dwór w Olszewie był stary, drewniany, z architektury podobny do wielu innych, z podwójnym dachem, gankami i nieodzownymi przybudówkami Domowy tryb życia w niczym me różnił się od obyczajów innych zamożnych dworów Uprzęże, konie, kucharz, ochmistrzyni figurowali tam jak wszędzie, w podobny sposób podawano gościom cztery potrawy na obiad i trzy na kolację Parę starych portretów z końca XVIII w wisiało w sali jadalnej, bo rodzina Chominskich należała do możnych i zaszczyconych urzędami u schyłku istnienia Rzeczypospolitej

132

Ot dzieciństwa nie lubiłam panującej tam atmosfery brakło tam zarowno rozmów jaszunskich, jak i wesołości i zabaw dereszewickich p.az zaprowadzono mnie do pokoju, do starszej pani Chominskiej z domu Szczytowny Pocałowałam ją w rękę, dygnęłam i już nigdy o niej nie słyszałam Stosunki cioci Wigi z rodziną męża były chłodne Starszy brat p Aleksandra, Zygmunt z Dobrowlan, uchodził za rodzaj potwora, mówiono, ze dwie żony wpędził do grobu, a synów dosłownie zakatował Dwaj starsi, urodzeni z Horwattowny, zostali na jakiś czas przygarnięci do Olszewa, a tylko trzeci z rzędu uratował się czy uchował Drugi stryj Ludwika, Józef stary kawaler, przezwany pułkownikiem, mieszkał w Wilnie, gdzie grywał w karty i lansował mody męskie Był gładki, układny, opowiadał anegdoty i szczerze nie znosił swojej bratowej, która mu się sowicie odwzajemniała

Jeśli w Bolciemkach przedrwiwalismy sąsiadów to w Olszewie stosunki z nimi były jeszcze bardziej krytyczne i dalekie Zdawać by się mogło, ze istniała przepaść między tym dworem a sąsiadami pod względem uczuć i umysłowego rozwoju O Skirmunttach z Szemietowszczyzny zawsze słyszałam, ze jadąc mimo bramy na kolej, śpią w powozie, a ich konie, idąc wolno, także drzemią Starzenscy z Komarowszczyzny mieli za wiele pretensji i za wiele stosunków w Warszawie i w Petersburgu Te poglądy świadczyły o jednym, o miłości własnej i sobiepanstwie Chommskich Ciocia Wiga, zajęta sobą i schorowana nie przestała nigdy być zaprzątniętą własnymi myślami Była ona dramatycznie poważna, drobiazgowa, zamiłowana w szczegółach, czyli z gruntu niepraktyczna i szukająca zawiłych sposobów dla pokonania znienawidzonej rzeczywistości Wszystko, czego się dotknęła, w tej samej chwili traciło na uroku i nabierało barw szarych i pospolitych

Jeden dziwny incydent zaszedł w ciągu naszego pobytu w Olszewie, tego roku, kiedy Dziunia podkochiwała się w Ochenkowskim Zastałyśmy tam p Sołtanową, z domu Chommską, z dorosłym synem, bo już w mundurze uniwersyteckim Sołtanowie mieszkali aż za Homlem, na dalekiej Białorusi, i znajdowali się w ciężkich warunkach P Sołtanową, niegdyś piękna brunetka, była ociężałą damą, mało strojną i wybitnie nadąsaną Do Olszewa wracała rzadko z powodu smutnych dla niej wspomnień, bo na dnie urwiska, nad rzeką, opodal werandy zastrzelił się jej narzeczony, Umiastowski, brat bogacza z Zemosławia Może dramat z przeszłości wprawił ją w zły humor, może rozdrażnił lekkomyślny i bezwiednie drwiący ton rozmowy właściwy mojej matce, następnie obraziła się o to, ze moja matka jakoby odezwała się z ironią o jakiej s j ej sukni, na jakimś balu, bo przecie nigdy nie mogła

133

włożyć różowej sukni w czerwone desenie Oburzenie jej dosięg} szczytu, kiedy podano legummę, jabłka zbite z pianką, czyli soufle aux pommes, po polsku zwaną sufletem P Sołtanowa nabrała przekonania, zejej bratowa i kuzynka tejże, umówiwszy się, wymierzyły j ej souflet ze potrawę obstalowano w tym celu, i nazajutrz opuściła 01-szew Ciocia Wiga, chcąc zło naprawie, rozpoczęła z p Sołtanowa przewlekłą korespondencję, w której dała folgę rożnym teoriom a szczególnie wrodzonemu zamiłowaniu do polemiki Jako rezultat obie panie już się nigdy nie spotkały

Całe tło rodzinne "poczciwego Lulusia" grało w okresie naszych zabaw dziecinnych tylko drugorzędną rolę Niczego nie kojarzyłam z portretem antenata, także Ludwika, który w Olszewie wisiał w sali jadalnej między oknami i otoczony był legendą gwałtownika, bo własnego proboszcza utopił w przerębli Latem 1904 r otrzymałam od Lulusia kartkę, ze "na czwórkach wjechał do czwartej klasy" Oznaczało to ważną zmianę w jego życiu, zakończenie nauk z podręczników zakreślonych kolorowymi ołówkami i przeniesienie się do gimnazjum w Wilnie Było to pierwsze zerwanie z polskością, tradycją domową i poddanie się pod obcy ucisk W szkołach rosyjskich uczono na ogół dobrze, prócz niektórych przedmiotów przedstawionych wybitnie tendencyjnie, jak historia, ale zarazem trzeba powiedzieć, ze szkoła rosyjska była jednym z największych nieszczęść, jakie dotknęły Litwę po rozbiorach Zło, jakie wydzielała, nie płynęło ani ze szpiegostwa, ani z ucisku obcych władz, tylko z bezduszności, wynaradawiała ona nie tyle oficjalnie, ile zaszczepiając nihilizm i czczosc Brała ona w swoje kluby młodą naturę i powoli rozwiązywała w niej wiązadła tradycyjne, powiększając tym jeszcze tę abstrakcyjną próżnię, w której dusili się wszyscy Niektóre zdrowsze czy prymitywniejsze natury ratowały się od tej próżni prostactwem Zdawać by się mogło, ze jedyną odtrutką, jaka pozostała Polakom, było powołanie ekonomskie Młody i zamożny chłopiec w tej atmosferze szkolnej miał do wyboru albo prostą i lekkomyślną rozpustę, albo idee rewolucyjne i górny bunt przeciwko istniejącemu porządkowi Szkoła paziów, Instytut Kadetów i Szkoła Prawa uchodziły za spelunki najgorszych obyczajów Stanisław Tyszkiewicz i Marian Jelenski wyszli stamtąd chorzy umysłowo Rodziny czuły niebezpieczeństwo i jak mogły starały się synów zabezpieczyć, ale tu znowu zachodziła inna komplikacja, mianowicie w domu wpływ na wychowanie chłopców przywłaszczały sobie matki Społeczna bezczynność i brak normalnych warunków politycznych uśpił u mężczyzn zainteresowania nawet do spraw rodzinnych Kobiety zastępowały ich w decyzjach, a ojcowie, choć me przeciążeni

134

nadmiarem pracy, zdawali się być stale nieobecni Być może tak się nieszczęśliwie złożyło, ze zastęp moich rówieśników należał do rzędu mało zdolnych i interesujących, ale z wyjątkiem Wankowiczow, których wyratowała żywotność, i Brochockich, którzy uczepili się eko-nomstwa, prawie wszyscy się zmarnowali Owo kurczowe trzymanie się ziemi i cnota kobiet zdawały się daremnym wysiłkiem wobec zaniku charakterów męskich Nie trzeba przy tym zapominać, ze cała Europa korzystała w pełni z tradycyjnego porządku ustalonego po kongresie wiedeńskim, ze cieszyła się z instytucji monarchii, dworu, dyplomacji, z wolnych karier, współzawodnictwa przy wyborach Gdyby mój kuzyn Chommsk: urodził się Włochem, Anglikiem, Austriakiem, znalazłby ramy i podniety o wiele żywsze dla rozwoju swoich zdolności A tak nawet urodzenie i majątek me wywarły wpływu na jego osobowość i znalazł się na progu młodości na zapadłej i zacofanej prowincji, zmiażdżonej polityczną klęską, i u boku matki, zdziczałej, zamkniętej w abstrakcji i nienawidzącej własnego środowiska

Kim był p Aleksander Chommski, nie potrafię powiedzieć Mógł to być człowiek słabego charakteru i małej inteligencji a rownoc^e-sme zarozumiały pyszałek Wpływu na syna nie miał żadnego a co ważniejsze, zdrowego i prostego światopoglądu mego dziadka Przy całej swojej lewicowosci ciocia Wiga urządziła dla syna w Wilnie ramy życia podobne do egzystencji udzielnego książątka niemieckiego na uniwersytecie Wynajęła duże mieszkanie ze służbą, umeblowane meblami przysłanymi z Olszewa, nad którym zawiadywała najpierw panna Andrzejkowicz, ale ponieważ nudziła piętnastoletniego chłopca, osadzono przy nim jego cioteczną siostrę, pannę Stanisławę Szadur-ską Należała ona do rodźmy da niedawna pańskiej i możnej Gdzieś na północ od Wilna istniał jakiś dwór, w którym się urodziła i wyrosła i który nazywał się Puszą Miała ona zdolność do wierszowania i duszę w rozterce, bo na wzór Ludwiki Smadeckiej kochała się nieszczęśliwie w Moskalu Patrzyłam na nią z początku z uznaniem i podziwem, jakim ją wszyscy otaczali Nie była może ładna, ale bez wątpienia rasowa, zgrabna, z wrodzonym darem do skromnej elegancji, z pewnością zalotna, ale tego nie mogłam zauważyć, zaliczając ją do osób starych, a więc w moim ówczesnym przekonaniu stojących poza sprawami miłości W rozmowie sprytna i błyskotliwa, z usposobienia nerwowa i kapryśna, Stasia Szadurska interesowała się prądami nowej sztuki, wszystkim co było dziwaczne, burzące, podniecające i co pod wpływem Przybyszewskiego mogło się nazywać "nagą duszą" Ów dwór, rodzina, pokrewieństwa na Witebszczyzme tak spłowiały w nieszczęściu, ze straciły dla mej wszelką wartość Brak pieniędzy i moz-

135

liwości działał deprymująco, a natura wrażliwa i zdolna znajdowała sobie rację bytu przejmując się artystycznymi nowinkami. Nabrawszy do niej szybko silnej antypatii, zaliczałam ją do obozu "socjalistek", kiedy po prostu była to nieszczęśliwa egoistka.

Mój kuzyn Chomiński nie został nawet obdarzony fizyczną tężyzną i zamiłowaniem do ruchu i sportów. Znalazłszy się w Wilnie w obszernym mieszkaniu, u boku ekscentrycznej muzy, prowadził tryb życia odosobniony, w otoczeniu paru wybranych, bo do prostych koleżeńskich stosunków nie miał najmniejszej skłonności. Jedynym jego przyjacielem był Zdzisław Kleszczyński, znany później dziennikarz, niezmiernie dowcipny "Sęk" z "Kuriera Warszawskiego", sprytny i błyskotliwy lekkiewicz, obdarzony jednak zdolnościami do normalnego, a nie wyjątkowego życia. Razem robili to, co wszyscy młodzi we wszystkich szkołach, redagowali pisemko o tendencjach satyrycznych i reformatorskich. W mieszkaniu Chomińskich ciągle słyszałam wzmianki o "Sturm und Drang Periode", jak gdyby ten stan wiosennego wrzenia był naturalnym wstępem do rozkwitu geniusza.

- Należy dążyć - mówiła Stasia Szadurska.

- Czy dążysz? - stawiano mi kłopotliwe pytanie, bo nie wiedziałam, do czego? O jakiejś pani zasługującej na uznanie mówiono: to taki porządny człowiek. Stasia umiała przyjmować, urządzała więc wieczory nastrojowe, deklamacje przy przyćmionych lampach, ja uczestniczyłam w nich dla zabawy, tak jak się chodzi na modną sztukę, nie przywiązując do niej głębszego znaczenia. Przychodziła też na nie panna Irena Jankowska, córka dziennikarza i autora, panienka o ślicznej cerze, apatyczna i trochę bierna, w której Kleszczyński i Luluś podkochiwali się na przemian; ten ostatni może, żeby mnie szykanować, co mi było przykre, ale nie do tego stopnia, jak się tego spodziewał.

Ruch Młodej Polski kwitnął w pełni, nawet w Wilnie. Był on bujny i bogaty w samorodne talenty, a w Krakowie może jeszcze bardziej zasłynął szkołą malarską aniżeli literacką. Przybyszewski, pomimo skandynawskich wpływów i diabelskiej maniery, pisał świetną polszczyzną, Tetmajer był poetą o nieprzeciętnym uroku, Żeromski już potem nigdy nie dorównał utworom tej miary co Ludzie bezdomni i Popioły. Czytałam piękne studium Matuszewskiego o Słowackim i Daniłowskiego Z minionych dni. Latem, w kanikułę, zjechała do Wilna wystawa obrazów z zespołu wiedeńskiej "Sztuki" i poszłyśmy ją oglądać w jednym z gmachów w ogrodzie bernardyńskim. W głębi, na ścianie wisiały trzy kartony do witraży Wyspiańskiego, trzy królewskie kościotrupy, z których, jeśli się nie mylę, Bolesław Śmiały był

136

przy mieczu, ale spowity jak w płomienie w zygzaki fioletowe i czerwone, podczas kiedy na zielono zabarwiona trupia czaszka Kazimierza Wielkiego dźwigała piękną koronę. Na ścianach obitych szarym płótnem oglądałam róże Wyczółkowskiego i malutkie obrazki, w białych ramkach, oddające ciekawe koloryty burzliwych chmur, słoneczniki i rozlane na płaszczyźnie rzeki. Trzeba porównać życzliwość, a nawet zrozumienie, z jakim odnoszono się do tych nowych objawów malarstwa, z niechęcią paryskiej publiczności dla Maneta i następnie impresjonistów. Podobnie parę lat przedtem sława Wesela rozeszła się bardzo prędko, jeżeli moja matka przywiozła je w 1902 r., usłyszawszy o tej sztuce we Francesbadzie od jednej z pań Lutosławskich. Życzli wość społeczeństwa polskiego dla autorów i artystów była o wiele żywsza niż za granicą, gdzie sławy i style o wiele dłużej czekają w ukryciu, ale za to u nas pisarze i artyści, może pewniejsi poparcia publiczności, lekceważąjej zdanie i robią, co chcą i co im się podoba. Istotą mego stosunku z moim kuzynem Chomińskim była przynależność, bliskość pokrewieństwa jak z bratem. Jak tylko przyjechałam do Wilna, szłam do jego mieszkania, zostawałam na obiedzie albo kolacji, nie zwracałam uwagi na obecność Stasi albo cioci Wigi, siedziałam w jego dużym rogowym pokoju, na ceratowej kanapie słuchając tego, co miał mi do powiedzenia. Jeżeli zatrzymałyśmy się w hotelu St. Georges, dawałam mu znać, żeby przyszedł i znowu rozmawialiśmy bez końca, czy to w restauracji, czy w jednym z numerowych saloników na pierwszym piętrze. Bliskość Bolcienik ułatwiała jego przyjazdy na wieś, nie bardzo częste, ale zawsze bardzo miłe. Miałam już ładny, własny pokój, umeblowany przeze mnie dzięki darom z Dereszewicz, i salonik na "górce", gdzie rozmawialiśmy i współobcowali z dala od starszych. W czasie tych pobytów jeździliśmy łódką po stawie, chodzili na spacery, trochę później jeździli konno. Że się we mnie kochał, że mi to powiedział, było zupełnie naturalne. Szkoła dereszewicka zalecała adoratorów. Przez głowę mi nie przeszło, chyba w chwili depresji, że ta miłość może być czymś innym jak idyllą młodości, np. zakończyć się małżeństwem, tym bardziej że najżywszy poryw uczuć mego kuzyna, najognistsze oświadczyny wypadły, kiedyśmy mieli szesnaście lat. Potem, w porywie uczciwości, w saloniku na piętrze, w Wilnie, oświadczyłam się za przyjaźnią, ale dla mnie nie zrywało to wcale węzłów przynależności. Mówiliśmy więc o owym uczuciu jak o czymś minionym, a jednak to, co mnie z Chomińskim łączyło, było tak silne jak moje przywiązanie do Dereszewicz, tylko o wiele mniej pogodne. Owa przynależność nie wypływała z porozumienia, a tym bardziej ze zgodności instynktów i myśli.

137

Każde spotkanie było zamącone rozdzwiękiem Te nieporozumienia zacierały się szybko może z tego powodu, ze młodość ma w sobie siły odporne i dar odnawiania się na jaki nie stać wieku dojrzałego Powoli jednak ogarniały mnie dwie obsesje, antypatia do mojej ciotki i strach, męczący mnie nawet we śnie, ze mój kuzyn się zmarnuje Uważałam go za bliskiego sobie, w imię węzłów krwi i przynależności, strach ten był więc niesłychanie bolesny Antypatia do mojej ciotki wynikała z tego, ze los Lulusia nie zależał ode mnie, ale od mej Jej poglądy, a zatem wpływy, drażniły mnie niewymownie Rozmowy z nim i zażyłe koleżeństwo często doprowadzały mnie do rozpaczy To, co mówił, wydawało mi się czcze, pełne zarozumiałości, przesiąknięte niezdrową megalomanią i namiętnością, ale zarazem nie mogłam się pożegnać z nadzieją, ze to minie Na szczęście nie byliśmy ciągle razem Od początku gniewało mnie to, ze chłopiec młody i zdolny jest pozbawiony zdrowych instynktów, ze nie powoduje się żadną miłością albo zasadą, a kieruje się tylko porywem humoru i chorobliwie rozdętej pychy Gdyby lubił tańczyć, grac w tenisa, zadawać szyku albo gustował w prawdziwie poważnych książkach, to by mnie pociągał zdrowym rozsądkiem lub znowu rzetelnością, ale jego żywotność czy zarozumiałość me miały pierwiastków porywających, gubił się w szczegółach, nie miał daru wyboru, interesował się tematami drugorzędnymi, perorował ale niestety, jak niedojrzały student

W życiu wszystko dzieje się o wiele wolniej niż w powieściach Myśli nasze nie są pochłonięte jednym przedmiotem, tylko często poddają się biernie i wydarzeniom, i pogodzie Owe gniewy i żale mijały, uspokajały się i wracały Strach przed zmarnowaniem się mego kuzyna wypłynął z nasłuchania się o tym, jak marnują się ludzie, rodziny, majątki Może przynależność, jaką dla niego czułam, była odblaskiem jego miłości do mnie, niby to przebrzmiałej, ale która musiała tlić się w nim bezwiednie Ów związek bratni miał jednak to w sobie dziwnego, ze nie czułam dla niego ani podziwu, ani słabości, tylko przeciwnie, uraz, ze jest tak pospolity Czasem do Bolcienik w towarzystwie Witolda Houwalta dojeżdżali jego koledzy, studenci uniwersyteccy, Maciej Jamont i Zygmunt Mianowski Pierwszy wydawał mi się zawsze mało sympatyczny, drugi był przystojny i przyjemny, skłaniał się do lewicy, tak jak większość ówczesnej młodzieży Żaden nie interesował mnie, bo należeli do innego środowiska, ale właśnie Chommski był bardziej do nich zbliżony niż do mnie

Antypatia moja do cioci Wigi me wypływała wyłącznie z pobudek próżności Ciocia Klosia była bardzo brzydka, nieśmiała, małomówna i ośmieszała się przed rozsądnymi ludźmi wybuchami dziecinnego ro-

138

mantyzmu Pociągała dobrocią i szlachetnością, miała dar do entuzjazmowania się i kochała życie O p Chommskiej słyszałam często, ze jest tak nieszczęśliwa, ze budzi litość Słuchając takich opinii traciłam wszelki pociąg do litości Twarz cioci Wigi była zwiędła, bez siadu dawnej urody, a szczególnie świeżości Powolna w ruchach, zgarbiona skrofuliczna, ubierała się starannie, ale bez gustu, paliła papierosy i kaszlała Gdy to piszę, wstydzę się, ze ścigam analizą cień istoty, po swojemu naprawdę nieszczęśliwej Stwarzała ona wokoło siebie bezwład wyobrażając sobie, ze ma zawsze rację Zaliczała się do rzędu osób przeczulonych bo pełnych miłości własnej i wynikłych na tym tle urazów i przesądów me miała zaś dwóch cech osób rozumnych doświadczenia i bezstronności Powołując się bez przerwy i to z patosem, na uczciwość i szlachetność w stosunku do siebie, unikała szczerości, własnym schlebiała słabościom, kryjąc je za mgławicą rezoner-stwa Jeżeli cos zadrasnęło jej osobiste życie czy poglądy, me było tego argumentu, którego by me użyła dla samoobrony, a także dla pokonania przeciwnika Samotne życie na wsi oduczyło ją od przymusu, i właśnie całe jej rezonerstwo zmierzało ku temu, aby się zwolnić od dyscypliny Straciwszy pod wpływem lektur wiarę zastępowała ją kodeksem moralnym wzorowanym na własnych upodobaniach Osoby z tak zwanego towarzystwa budziły w mej odrazę może po prostu onieśmielały ją pewną sprawnością i nerwem życiowym, a poza tym ludzie ją nie interesowali, przenosiła nad nich teorie i książki

A jednak i ją nawiedzały sny złowieszcze Wybiegam o wiele naprzód i powtarzam to, co znacznie pozniei opowiedziała mojej matce Śniła, ze jej syn Ludwik zawisł między balustradą schodów jak gdyby nad przepaścią, podczas kiedy ona głowę jego uchwyciła obu dłońmi i trzymała ją w bezsilnej trwodze, ze me udźwignie ciężaru Czuła zarazem, ze głowa ta wymyka się jej i wykręca w dłoniach, równocześnie świadomość ściskała ją za serce, ze to ona była przyczyną zguby swego syna

W czasie rzadkich odwiedzin w Bolciemkach ciocia Wiga, jak zwykle, ranek spędzała w swoim pokoju na czytaniu Przywoziła zawsze ze sobą swoje miesięczniki i książki Nie zdradzała ciekawości ani dla "R des D Mondes", ani nawet "Revue de Pans", sama abonowała Revue des Revues", postępową i lewicującą Rozmowa z najbliższą przyjaciółka, jaką była moja matka, tak ją nużyła, ze raz przed obiadem zeszła do salonu także z książką w ręku, a po obiedzie uciekając od konieczności obcowania z domownikami oświadczyła, ze gotowa jest nam przeczytać głośno dobrą nowelkę Zapomniałam nazwisko autora utworu, ale prawdopodobnie był to Niemiec, który wyobrażał

139

sobie, że naśladuje Anatole'a France'a. Opisywał on przeżycia jednego mieszkańca Jerozolimy w dzień ukrzyżowania niebezpiecznego proroka, nazywającego się Chrystusem. Mieszkaniec ten cierpiał na okropny ból zębów, realistycznie oddany, i ten ból tak go pochłaniał, że tylko z daleka i wbrew jego woli dochodziły go wrzaski tłumów i wołania: Ukrzyżować go! Ukrzyżować! Zdaje się, że ból zębów dokuczał jeszcze bohaterowi opowieści, jak proroka prowadzono na stracenie, ustał jednak zupełnie w chwilę śmierci Chrystusa. Dopiero po skończonym czytaniu ciocia Wiga się ożywiła, gotowa do dyskusji, bo po moim wyrazie twarzy spostrzegła, że nie tyle byłam zgorszona, co obrzydzona. - Każdą rzecz należy zrozumieć - powiedziała, nawiązując do utartej formułki tout comprendre, c'est tout pardonner. Dlatego tłumaczyła mi, że drobny incydent przesłania nam znaczenie wielkich zdarzeń i że ból zębów był ważniejszy dla owego mieszkańca Jerozolimy od religijnych namiętności jego pobratymców.

Nie chciałabym przedstawiać siebie jako wyroczni zdrowego rozsądku i dobrego smaku. Czysto osobiste reakcje wpływały na moje przekonania. Miałam przed sobą przedwcześnie zestarzałą panią, z głową wsuniętą w ramiona, szalenie upartą i obdarzoną przewrotnym upodobaniem do grzebania w ideach jak w rupieciach starej szuflady. Reagowałabym może inaczej, gdyby tę samą noweIkę przeczytał mi p. Władysław Skrzyński, bardzo uroczy dyplomata, który także upodobał sobie w zawiłościach literatury nowoczesnej. Najwięcej gniewała mnie myśl, że znajduję się pod moralną presją i że wstręt, jakiego nie mogłam zataić, był mi poczytywany jako dowód zacofania w poglądach.

Na szczęście takie starcia zachodziły między nami rzadko, a o wzajemnej antypatii najwięcej rozpowiadał mój kuzyn, twierdząc, że jego matka jest o mnie zazdrosna i obawia się mego wpływu. Uważała mnie na pewno za istotę płytką, próżną, zajętą fatałaszkami do tego stopnia, że na przedstawieniu Wesela w Wilnie ze zdziwieniem przyglądała się memu wzruszeniu, jak gdyby nie spodziewała się tak silnego objawu patriotyzmu z mojej strony. Ale dlaczego hołdowała przesądom i kto zaszczepił jej to przekonanie, że kraj kochają tylko ludzie w grubych butach i z powichrzoną czupryną? W chwili kryzysu pokazała się bezsilna, bo pomimo listów, protestów, rekryminacji nie powstrzymała męża od figurowania pod pomnikiem Katarzyny. Ludwik Chomiński dowodził mi potem, że między nim a ojcem powstał taki sam konflikt jak między Zygmuntem Krasińskim i jenerałem w czasie Sądu Sejmowego. Prawdziwe i głębokie uczucie wypowiada się w sposób prosty i sięganie po przykłady literackie było właśnie dowodem, że nie doznał głębokiego wstrząsu.

140

-XI-

1905 r. - Jesień rewolucyjna w Bolcienikach - Pobyt cioci Klosi i Dziuni - Boże Narodzenie i zaręczyny Dziuni w Bolcienikach -Wyprawa z moją matką do Warszawy - Ślub Dziuni w Wilnie 6 czerwca - Mam siedemnaście lat -Moje imieniny w 1906 r. - Ślub Houwalta i konkury Bielskich - Ostatnie dnie przed wyjazdem do Krakowa

Rosyjsko-japoński pokój, pod auspicjami Wittego, został podpisany w końcu lata 1905 r. Niedołęstwo wodzów, straszny stan sanitarny armii, przekonanie, że wojna o Mandżurię była intrygą dworską, wszystko to dodawało paliwa do ruchów rewolucyjnych od dawna nurtujących Rosję. Mój ojciec mówił: Rewolucja francuska, w porównaniu do tej, która czeka Rosję, wyda się menuetem tańczonym w białych rękawiczkach. A jednak ten pierwszy, ostrzegawczy sygnał, to co na dworcach kolejowych nazywano pierwszy dzwonek, nikogo nie zastraszył. Okolica nasza pozostała spokojna do tego stopnia, że tylko ze słyszenia, bo gazet nie czytałam, dowiadywałam się o rozruchach na wsi, o palących się stogach i dworach na Podolu i Wołyniu. Pożary były naszą osobistą plagą, bo co roku wybuchały w majątkach nowogródzkich, po czym mój ojciec budował nowe owczarnie lub inne budynki, dokładając znacznie do sumy asekuracyjnej. Posłaniec z depeszą wyglądał jak zwiastun nieszczęścia. W pierwszym stadium rozruchów wszyscy wydawali się trwożni i zasępieni, ale bezsilni. Równocześnie nieznane głosy, z niewiadomego źródła płynące, opowiadały się "za niezmożoną siła ruchu".

Młodzież, przeważnie socjalistycznych przekonań, urządzała manifestacje. Kolejno zamykano uniwersytety. W tym czasie, a może było to na początku 1906 r., znalazłam się w Wilnie, na galerii sali techników, na wielkim wiecu, zwołanym przez biskupa Roppa pod hasłem katolicyzmu. Sala była przepełniona po części ciekawymi ludźmi, oszołomionymi tym, że uczestniczą w wolnościowych wydarzeniach. Przy stole prezydialnym siedziało paru personatów i słuchało przewlekłej mowy brodatego młodzieńca na temat, "że lasy są Boże i łąki Boże", a wszystko wspólną własnością. Niedaleko ode mnie, wsparta na balustradzie galerii, siedziała p. Iza Lubańska, bardzo piękna, i nie

141

mogłam oczu oderwać od jej kapelusza z czarnego aksamitu, przybranego ciemnorozowym jedwabiem Myślałam, ze dar ubierania się jest wielką sztukę i ze daleko mi jeszcze do podobnej doskonałości

Litwa odetchnęła z ulgą po ogłoszeniu ukazu tolerancyjnego W niektórych parafiach koło Glinciszek powrót do katolicyzmu był tak powszechny, ze przy pustych cerkwiach zostali tylko pop i diak Czarne paniusie, zakonspirowane zakonnice, szkółki nauczycielek ludowych nieśmiało wysunęły się z ukrycia Dobry lud wileński wyprostował trochę pochylone głowy W tym czasie działali agitatorzy i każde wydarzenie starali się wykorzystać dla siania fermentu Pozna jesienią 1905 r znalazłam się z moimi rodzicami w Wilnie Miasto było puste, ścięte mrozem, ale czuć było dziwny niepokój w powietrzu Gromady rewolucjonistów próbowały urządzić manifestację z powodu skazania czy zabójstwa jednego ze swoich prowodyrów Pochód formował się na ulicy powiewano jak chorągwią czyjąś krwawą koszulą Stałam wtedy sama na ulicy Niemieckiej u wylotu Trockiej i widząc, ze koło mnie ludzie biegają i krzyczą, wskoczyłam do dorożki i szczęśliwie dojechałam do hotelu St Georges, dokąd zaraz potem przyszedł wzburzony mój ojciec i powiedział, ze grozi strajk powszechny i ze zaraz najętymi końmi musimy wyjeżdżać do domu Coz to były jeszcze za idylliczne warunki, w których własny dom wydawał się bezpiecznym schronieniem Zima, mroź, jazda powozem przypominały już owe trwozne ucieczki, jakie niepokoiły mnie we śnie Na przedmieściu, w kierunku Lidy mijały nas grupki ludzi, wrogo usposobionych do dużego powozu z parą koni Przenocowaliśmy w Jaszunach i nazajutrz dojechali do Soleczmk Wagnerów, skąd posłaniec wyruszył dalej po nasze własne komę, a my, czekając na nie, siedzieliśmy w sztywnym salonie, pogrążeni w nudzie, zmęczeni i oglądani z niedowierzaniem przez zacnych i niczym nie poruszonych Wagnerów

Strajki kolejowe i powszechne wybuchły istotne Pod naporem wypadków cesarz Mikołaj II ogłosił konstytucję i obiecał zwołanie ciał ustawodawczych Takie panowały wtedy iluzje o dobrodziejstwach liberalizmu, ze pierwsza normalnie znów działająca poczta przyniosła mi list Dzium zaczynający się od słów Ma librę citoyenne', a nawet podniosłe frazesy od babuni Kiemewiczowej I to mi przypomina powiedzenie ks Macieja Radziwiłła po jednym z licznych wieców odbywających się w Warszawie La liberte' La liberte vous en aurez jusąua a en degobilher' Ta jesień 1905 r była w każdym razie początkiem nowego okresu w Europie, w którym wojny, zbrodnie, spustoszenie miały sięgnąć niebywałych rozmiarów i którego końca

142

nie widać, bo nie wiadomo jeszcze, czy me zwycięży powszechna niewola

Ówczesne zarzewie me ustępowało tak prędko, szczególnie w graniczących z Litwą Inflantach i Kurlandii, gdzie Łotysze palili zamki baronów i mordowali uciekających Wilno zapełniło się zbiegami z pomocy Do Bolcienik zjechała ciocia Klosia z Dziunią, może szukając zmiany, a może po prostu dlatego, gdyż inny, milszy projekt nie doszedł do skutku Nie było jeszcze śniegu i ponure ciemności wisiały nad czarnymi bezlistnymi drzewami i brunatną ziemią Mój ojciec zabronił nam chodzenia po gościńcach i drogach leśnych z obawy przed napadem krążyłyśmy więc po błotnistych ścieżkach parku, albo po zzołkłej murawie trawników, depcząc zwiędłe liście Nazywałyśmy te spacery pielgrzymką po dantejskim czyśćcu Rozmowy z ciocią Klosia prowadziłam bez przerwy, me tylko z rana nad tacą od śniadania w gościnnym pokoju, ale w ciemne, bez światła popołudnia, i tak byłam niestrudzona w tych dialogach, ze raz po paru godzinach dobrej cioci zamroczyło się w głowie Mój ojciec, zdenerwowany i ponury, szeleścił gazetami, ale moja matka musiała mieć ukartowane plany albo działała pod wpływem nakazu z góry i była świadoma obowiązku szukania męża dla Dzmm Pojechaliśmy więc wszyscy gromadnie do Wilna i pod wieczór słyszałam, jak powiedziała memu ojcu Młody Łopacinski jest na dole w restauracji, przyprowadź go nam na gorę Po chwili młody człowiek o jasnej falującej czuprynie witał się z nami w saloniku, naprzeciwko klatki schodowej, w tym samym w którym oświadczyliśmy sobie z Lulusiem, ze wybieramy przyjaźń w zastępstwie miłości Ukłony młodego Łopacmskiego były uniżone i staroświeckie, bez zacięcia i szyku młodzieży w świecie bywałej, a on wysoki i zgrabny, z twarzą bez zarostu, o drobnych i delikatnych rysach Z powodu niespokojnych czasów nie wyjechał na uniwersytet do Krakowa, tylko ojciec wysłał go do Wilna, bo ich majątek Sana, położony na prawym brzegu Dzwmy, graniczył z Inflantami i obawiano się tam rozruchów

Po owym pierwszym spotkaniu wkrótce potem towarzyszyłam znowu cioci i Dziuni do Wilna Zjechał tam pierwszy polski teatr od 1863 r, ale ponieważ teatry miejskie były w rękach rosyjskich, przedstawienia odbywały się na improwizowanej scenie, w sali miejskiej, przy ulicy Wielkiej Wybierałam się na te przedstawienia pod opieką cioci i Dziuni Chommski zawsze nam asystował, a na sali odnajdywaliśmy prawie zawsze Łopacmskiego Może dla niedrazmema władz grywano przeważnie sztuki obce, Giocondę d'Annunzio, dramaty skandynawskie, a w rolach głównych występowała Siemaszkowa,

143

młoda i urodziwa. Bawiłam się świetnie, w czasie antraktów nie było końca naszym młodzieńczym komentarzom, wypowiadanym przeważnie w formie werdyktów: Ja tak czuję! - Ja tak sądzę! - Ja tak widzę! Łopaciński był przyjemny w rozmowie, bardzo inteligentny, może trochę oryginalny z powodu staroświeckich manier, całkiem inny niż snobi i tancerze wołyńscy, którymi zachwycała się ciocia Lela. Wydawał się poważny i stateczny, wedle opinii rozpowszechnionej o Litwinach, a do nas lgnął jak bliski krewny i niełatwo było rozpoznać, w kim z obu panien się durzy, w dorosłej czy w podlotku. Ciocia Klosia stanęła kiedyś przede mną w saloniku hotelowym i spojrzawszy na mnie pałającym wzrokiem, powiedziała: Nie odbieraj Dziuni Łopaciń-skiego! Młodego człowieka zdawał się otaczać czar natury romantycznej, pierwszy pomiędzy znajomymi rozwodził się nad znaczeniem rodu, tradycji, historii, opowiadał o geneologiach, o starych portretach wiszących w Sarii, o zbytkach pani Doroty Łopacińskiej, dawnej właścicielki Kojran pod Wilnem. Mówił nawet o duchach, bo ciotka jego, pani Rzewuska, widziała w Sarii zjawę nieżyjącego dziadka Tomasza, męża pani Doroty. Nawet moja matka, uchodząca za wcielenie pesymizmu i szczyt rozsądku, zdawała się być pod wrażeniem urody Łopacińskiego i siedząc pod lustrem, z podnieceniem i rozweseleniem właściwym Kieniewiczom mówiła: Zibi, ąuel nom charmant!

Moją matkę zwiodła reputacja, jaką cieszył się ojciec Euzebiusza, p. Stanisław Łopaciński. Ożeniony z hr. Borch, z wielkiej, ale zrujnowanej rodziny, owdowiał młodo, lecz wszyscy wiedzieli, bo sam o tym rozpowiadał, że nie pocieszył się po tej stracie i co roku grób żony odwiedzał w Szwajcarii. Za młodu odziedziczył wielką fortunę, ale obciążoną długami z powodu rozrzutności babki, owej Doroty z Mori-conich, i dlatego pracował w Kijowie jako adwokat, żeby uratować ojcowiznę. Fortuna Łopacińskich zdawała się na razie narażona z powodu rewolucyjnych zamieszek, mogła być duża, ale nie intratna, wszystko zależało od umiejętności w jej administrowaniu albo od stopy życia, do której przywykli właściciele. Nie to grało decydującą rolę w kalkulacjach mojej matki, ale okrzyczana szlachetność p. Stanisława Łopacińskiego. Przysłowie mówi: Jaka matka, taka córka - ale dziedzictwo i przykład ojca zdawały się jeszcze pewniejszą rękojmią.

Już spadły śniegi, już po Wilnie zaczęły krążyć wąskie saneczki, ciągnione przez małe koniki w ruskich uprzężach, dzwonki zawieszone pod szyją każdego dzwoniły, przez zamrożone szyby wystaw sklepowych było widać spiętrzone towary, śnieg prószył. Czasem oczy spoczęły na pięknych murach barokowego kościoła. W istocie cztery młode serca gorzały romantyzmem. Ciocia Klosia w pewnej mierze

144

kochała się w Łopacińskim więcej od córki, a raczej czuła, że stoi u progu nieopisanego szczęścia. Ludwik Chomiński kochał się we mnie, a ja we wszystkim, w czym uczestniczyłam. Mnożyły się wydarzenia, które doświadczone piastunki w bajkach uważają za dobre wróżby. Dziunia zgubiła naszyjnik kupiony we Florencji, a wzorowany na renesansowych, i któż go odnalazł, któż odwiózł, jeśli nie Łopa-ciński? Liczyłyśmy białe konie. Ten, kto jednej z nas miał podać rękę po odliczonej setce, wyborem losu miał zostać jej mężem. W czasie sprawunków świątecznych, jadąc po wąskich ulicach, wołałyśmy: 57! 64! Co za szczęście, że tyle siwych koników krążyło po Wilnie! Wreszcie przy stoliku w restauracji St. Georges, w czasie obiadu, o mało co nie rozegrał się dramat, bo siedziałam przy stole od strony wejścia. Szczęściem, układny Łopaciński przywitał się najpierw z ciocią Klosią, a potem ze starszą ode mnie Dziunia. Już był zaproszony na Święta Bożego Narodzenia do Bolcienik, jak również p. Aleksander Chomiński z synem, ale nic nie zdawało się pewnym, bo p. Łopaciński ojciec nie był się jeszcze pokazał w Wilnie. Wróciwszy do domu sama, na widok spadającej gwiazdy zdołałam zakrzyknąć w porę: Dziunia! Łopaciński! Zaraz potem te panie przywiozły z Wilna ważną informację, że ojciec z synem odprowadzili je na kolej, że starszy p. Łopaciński był niezwykle uprzejmy i wyglądał okazale w czarnym palcie z puszystym kołnierzem. Obiecał, że przyjedzie do Bolcienik na Nowy Rok.

Pogoda znowu się zmieniła. Wielkie śniegi jeszcze nie spadły, ale przyszedł szron i kryształową okiścią pokrył lasy. Stare brzozy w parku wznosiły na jaśniejszym niebie swoje konary spowite fiołkową mgiełką. Miękki śnieg pokrył liście i trawniki. Mróz ściął okna domu w akantowe arabeski i pokrył je iskrzącą się siatką drobnych gwiazdeczek. Dom stał spowity ciszą i białością, chroniąc swoje ciepło za kwieciście zamrożonymi szybami. Pod wieczór na górce zachód przeglądał się przez nie i zabarwiał na złociste i pomarańczowe kolory. Wszystko, co się koło mnie działo, zdawało mi się stokroć ważniejsze i głębsze niż przedstawienia teatralne w Wilnie. Schodziłam ze schodów, wchodziłam do salonu, czując, że każde słowo, każdy krok odmierzają chwilę radości; zegar cykał w sali jadalnej i wydzwaniał godziny; koło rozgrzanych pieców wydzielał się lekki swąd ociekającej z drewna smoły.

Z przyjazdem Łopacińskiego ustawiono dużą choinkę w sieni, przy ścianie przylegającej do gabinetu. Nie była to wspaniała i okazała gwiazdka bryniewska dla całej administracji, ale trochę skromniejsza dla dzieci z folwarku. Zawieszając łańcuchy, jabłka, złocone orzechy,

145

srebrne nitki i szklane kule, zamieniałyśmy z naszym gościem urywane rozmowy młodości, stokroć ważniejsze niż programy polityczne a polegające na stwierdzeniu, że się to samo lubi, to samo czuje, to samo myśli. Dziunia i on przychodzili do mego pokoju na górze i tam czytaliśmy poezje, szczególnie Fale, tomik Stasi Szadurskiej, a w nim poemacik zatytułowany Skrzypce, gdzie w harmonijnych rymach poetka opowiadała swą zawiedzioną miłość, powtarzając niekiedy zwrotkę: Skrzypce zagrały, znasz li ten ton? Dziunia, której stroje Lela tak ciągle krytykowała, miała ładny dobór warszawskich sukien. Moda wzorująca się jeszcze na Ludwiku XV była dopasowana do jej drobnej, ale zgrabnej figury. Jedna suknia była czarna, obcisła w pasie, z bufiastymi, krótkimi rękawami i białymi wyłogami haftowanymi czarnym i złotym; druga popielata, cała w fałdeczki i kunsztowne zmarszczki wedle paryskiego modelu, a wieczorowa koronkowa, czarna na białym tle, z podwójną falbaną. Ja także cieszyłam się nowym futrem, kołnierzem z gronostajów, gronostajową mufką i kapeluszem z piórkiem. Ciocia Klosia mówiła mało, zdawała się podobna do cienia, tylko promiennego; wiedziałam, że szczyt jej marzeń został osiągnięty, że znalazła dla córki tę wielką miłość, na którą przez tyle lat mego dzieciństwa czekała cierpliwie w Dereszewiczach.

Nareszcie wielkie słowo padło po południu, w półmroku sieni, przy pachnącej i połyskującej ozdobami choince. Odprowadziłam młodą parę na górkę, zbiegłam jak wicher po schodach, wpadłam do gabinetu wołając: Zaręczeni! J'aurai une robe de crepe de chine rosę! Mój ojciec z widoczną ulgą wyjrzał zza gazety, ciocia Klosia zaraz potem wpadła w objęcia przyszłego zięcia w półmroku sali jadalnej. Dziunia z naiwnością psutego dziecka, która potem tyle jej szkodziła, powiedziała mojej matce: Prawda ciociu, jak sprytnie go złapałam!

Wszystkich nas ogarnął stan zdumienia i olśnienia, stworzony przez okoliczności. W ogóle takich zaręczyn nie było przedtem na świecie, takiego człowieka, tak wyjątkowej rodziny. Moją matkę ogarnęło tylko lekkie przerażenie na myśl ponoszonej odpowiedzialności, gdy usłyszała, że młody człowiek wyznał Dziuni, iż jest zrujnowany, na co ona odparła, że kapitał w banku wileńskim stracił swoją wartość. Zibi, bo tak zaraz zaczęłyśmy go nazywać, z powagą i namaszczeniem ciągle wzmiankował moją prababkę. Nie mogłyśmy się jednak z Dziunia powstrzymać od śmiechu, kiedy przyjechała ciocia Połcia Houwaltowa. Łopaciński się kłaniał, ona starała się wycofać rękę, którą chciał pocałować, tak że w tej zamianie staroświeckich uprzejmości schylili się prawie nad podłogą. P. Stanisław Łopaciński przyjechał w wilię Nowego Roku. Jedna p. Trypolska nie została oczarowana je-

146

go pańską postawą, piękną twarzą z orlim nosem i wąsem spuszczonym ku dołowi. Mówiła ona: // a une tete en casse noisette albo: Nie uważam, aby był przystojny, tak sobie wyobrażam Twardowskiego.

Moja matka została ogarnięta zalotnością sprzeciwu. Uważała się zawsze za osobę niedocenioną i upośledzoną, więc manifestacyjnie przyjmowała atencje starszego pana. Mój ojciec przymawiał się z nim o politykę i wytykał mu przynależność do konstytucyjno-katolickiego stronnictwa biskupa Roppa. Wszystkich trochę dziwił, wobec ogólnego entuzjazmu i uczuć tak podniosłych, urągliwy i drwiący ton, z jakim ojciec traktował syna, niedowierzające, zasępione spojrzenie jego sowich, zielono-brunatnych oczu, ciskane spod ciężkich powiek i nie tylko drwiący ton, ale pewna oziębłość, bo zresztą z wielką umiejętnością światową wywiązywał się z roli ojca konkurenta. Moja matka uty-skiwła na tę sarkastyczność i dowodziła, że nic tak nie rani młodej i wrażliwej duszy jak ironia.

Na zaręczynową kolację, bo nie nazywało się to wtedy obiadem, wystąpiliśmy bardzo strojnie, panowie we frakach, panie w wieczorowych sukniach. P. Łopaciński, z kieliszkiem szampana w ręku, miał krótką mowę, pełną swady, tchnącą mieszaniną pokory i pychy, ale właśnie staropolską, jakby recytowaną z przeszłości. Kiedy siedzieliśmy jeszcze przy stole, a Luluś Choiński koło mnie, ogarnięty ogólnym rozrzewnieniem, drzwi się otworzyły i w progu stanęli Rymszo-wie, jeszcze z czerwonymi od mrozu nosami. Wybrali się oni z doroczną wizytą, zawsze nie zapowiedzianą, bo nie było wówczas telefonów, i późną, wedle tradycji miejscowej. Sanki przed dom zajechały cicho i do przedpokoju weszli nie robiąc hałasu. Widok stołu, kandelabrów, zastawy i stroju gości równie ich zmieszał, jak moich rodziców, którzy nie wiedzieli, jak ich posadzić i jakie zostały potrawy do podania. Ubrani byli w czarne surduty i melancholijne, luźne krawatki, a ładna p. Rymszyna w suknię czarną pod szyję, chociaż szeleszczącą. Jedna Dziunia, nieopatrzna śmieszka, już zdradzała gotowość do śmiechu.

Wieczorem, kiedyśmy się rozeszli, różne zwierzenia i wrażenia opowiadałam p. Trypolskiej, siedząc w jej pokoju. Za ścianą od strony schodów mieszkali obaj Chomińscy. Luluś opowiadał mi potem, że p. Aleksander zauważył, jak wsłuchuje się w dźwięk głosów dochodzących przez ścianę, i szczerze się zmartwił, kiedy na jego uwagę, że nie warto nadsłuchiwać, Luluś odparł: Mnie nie o słowa chodzi, tylko właśnie o dźwięk jej głosu.

Dereszewicze naturalnie od dawna były otrzymały depesze i listy o zaręczynach Dziuni. Nawzajem przysłano stamtąd długie odpowie-

147

dzi, pełne błogosławieństwa. Postanowiono, że pojedziemy tam zaraz gromadnie, a p. Łopaciński z Zibim dopiero później. Każda wyprawa do Dereszewicz napełniała mnie radością, ale obecna różniła się od zwykłych odwiedzin i tchnęła rodzajem tryumfu. Jak zwykle zimą, już w nocy, po siódmej zajechały sanki, wynoszono walizki i kufry, niepokojono się o ciepłe ubranie, wreszcie posadzono mnie w drugiej parze sań. Noc była zamglona, ale srebrna i jasna, bo księżyc świecił i rozjaśniał rysunek oszronionych drzew, blask swój odbijał od przestrzeni białych pól. Sanie sunęły po sypkim śniegu, wywołując wrażenie kołyski albo nawet lotu ponad ziemią. Nie było wiatru. Dobrze zapamiętałam tę jazdę, bo ogarnęło mnie uczucie nieopisanego szczęścia, zdawało mi się, że stoję u progu niezwykłych przygód i wyobrażałam sobie wstrząsające wydarzenia, jakimi miały być nazajutrz: nasz przyjazd do Dereszewicz, ogólne poruszenie, ogólne wybuchy entuzjazmu, radości, zdziwienia. Wśród opowiastek romantycznych, które śniłam na jawie, właśnie takie spotkania wśród zdumionych i szczęśliwych krewnych grały główną rolę. Czekała mnie zawsze upragniona przyjemność podróży z Dziunią. W zaduchu przedziału, oświetlonego z góry jedną świeczką wprawioną do latarni, podgryzając tartynki, bo zaopatrywano się zawsze w prowianty z obawy przed głodem. Nazajutrz po dworcu w Łunińcu chodziłam naprawdę jak tryumfatorka, zarazem ze zdwojoną wrażliwością czuliłam się do drewnianego budynku, do pociągu za to, że stoi i bucha parą. Potem z okien wagonu oglądałam zasypane śniegiem pola, stogi, laski, żółte badyle poruszane wiatrem; odczytywałam imiona znanych dworców: Mikaszowicze, Żytkowicze, Łachwa, aż w Kopcewiczach, po odbyciu zawsze tej samej, ważnej formalności odbierania kufrów z bagażu, za kwitem, rozpoczęła się jazda przez dzikie laski i pola, aż do chwili, kiedy rude topole i szara linia sadu zwiastowały na horyzoncie ukochaną rzeczywistość dworu. Nie schodził mi z myśli ganek z kolumnami, przestronne salony i postać mojej babki, która ociężała i pochylona naprzód, czekała na nas u progu przedpokoju, żeby nam podać odwróconą rękę do pocałowania.

Scena przywitań rozegrała się wedle przewidywań i dlatego była podwójnie miła. Za to Lela udawała urażoną i zachowywała się jak osoba światowa w najbanalniejszym tego słowa znaczeniu. Ona jedna, we własnym mniemaniu, była obdarzona przywilejem dostarczenia męża dla Dziuni, a choć rzadko co robiła dla drugich, przebredzała narzeczonego obcej marki. Podobnie jak ludzie posiadający lancię pogardzają tymi, którzy jeżdżą buickiem. Dowodziła więc, że nikt nie może równać się urodą, tańcem, a szczególnie światowym obyciem

148

z Wołyniakami, lecz widząc, że ogólny prąd opinii idzie w przeciwnym kierunku, umilkła i oświadczyła, że bawi się tylko dobrze na wolyniu. Następnie próbowała z Zibim żartów, chichotów i dziecinnej zalotności, ale one nie znajdowały oddźwięku. Zibi lgnął do znienawidzonej rywalki, Madzi, do poważnej, prostej i pięknej, wedle Leli osoby zimnej, pozbawionej temperamentu, ale zdolnej do sarkastycznych uwag. W towarzystwie Madzi ożywiał się i perorował swobodnie, bo jak wynikło z dalszego z nim obcowania, nie umiał rozmawiać i tylko dyskutował, stojąc po środku pokoju wśród grona pań, słuchających i nie oponujących. Obowiązki mężczyzny obdarzonego dużym majątkiem były pojmowane tak jednostronnie, że nikt nie odgadł prawdziwego powołania młodego Łopacińskiego i to w środowisku tak oczytanym jak dereszewickie. Interesował się historią, genealogią, pamiętnikami i przeszłością własnej rodziny. Zainteresowania te rozwinęły się, naturalnie, na podłożu pychy, ale dobrze pokierowane mogły mu dać zajęcie i karierę w życiu.

Jakie były reakcje p. Stanisława Łopacińskiego na atmosferę dere-szewicką, trudno zgadnąć. Czy ocenił dobroć, rozum i żywość uczuć mego dziadka, czy sam będąc mistrzem frazesu i światowych względów, uprzejmość mojej babki przyjmował jako bieżącą monetę? Z pewnością nie ocenił i nie zrozumiał szczerości i naiwności, z jaką przygarnięto jego syna do rodziny. Podejrzewał może, że za wybuchami nieznanej mu egzaltacji kryje się wyrachowanie, dziwił się zapewne, że jego własna, ujemna ocena syna nie jest brana pod uwagę, ajeszcze bardziej, że na Polesie nie doszły żadne o nim plotki. Myślał: jeżeli jesteście tacy, to będziecie mogli usłyszeć ode mnie: Tu l'asvoulu, Georges Dcmdin' - Wydarzeniom asystował okazały i bierny. Mówił sobie, że panna nie jest łacina ani bardzo pociągająca, ale po-sażna i z dobrego gniazda, i że w każdym razie o niebo przewyższa wszystkie poprzednie miłostki syna. Wyjechał prędko, a czar wielkiej miłości trwał dalej. Prypeć była zamarznięta, saneczki jadące po drewno i siano za rzekę zostawiały na niej ślad pożółkłej, krętej drogi. Od strony Pińska niebo nabierało jaskrawych kolorów, złotych i różowych o zachodzie, podczas kiedy łąki i wierzby za rzeką tonęły w błękitnym mroku; jak przy większych uroczystościach w dużym salonie niebieskim paliła się jedna lampa o jedwabnym abażurze, roztaczając krąg blady na kanapę i ścianę z obrazami. Raz schodząc przed kolacją i szeleszcząc wieczorową suknią, nie przerwałam czułej sceny między Zibim i Dziunią. On klęczał, a ona pochylona nad nim obejmowała go za szyję.

149

Na Wielkanoc 1906 r. pojechałyśmy z Mamą znowu do Dereszewicz, gdzie idylla narzeczeństwa, a tym samym szczęście cioci Kłosi trwały niezamącone. W powrotnej drodze zatrzymałyśmy się w Niehrymowie, u mojej kuzynki Oleszyny, z domu Houwaltównej, na jej nowym gospodarstwie. Prośbami i groźbami, a przede wszystkim nieubłaganym uporem zmusiła ona męża do opuszczenia rodzinnego Zenonowa w powiecie święciańskim i do przeprowadzki do jej majątku w Nowogródzkiem, gdzie było więcej sąsiedztw i weselej. Oleszowie wydawali się dobraną parą, może dlatego że fizycznie byli do siebie podobni, oboje otyli, weseli, jowialni i wyglądający na typy z komedii. Ludka Oleszyna uskarżała się na samowolę i tyranię męża. Olesza wykrzykiwał na kobiece kaprysy. Ogół sąsiadów i krewnych pobłażliwie sprzyjał Ludce, śmiejąc się tylko z jej drobnych wad, jak na przykład z przesadnej troskliwości o zdrowie dzieci. Służba, mąż, dzieci jak za pociągnięciem sznurka spełniali jej rozkazy. Dworek nieduży, malowany na szaro, jaśniał wewnątrz nowymi obiciami i pachniał świeżą farbą. Jedzenie obfite, dom otwarty, serdeczna nuta gościnności, podobny jak u mojej ciotki egalitaryzm zjednywały wielu i Ludka cieszyła się kołem przyjaciół, utrzymując tradycję kwestarza w Niehrymowie.

Patrzyłam wtedy na zjawisko niezrozumiałe dla mnie, lecz w życiu częste, a mianowicie na zatrważającą przewagę, z jaką głupota zdobywa wpływ na otoczenie. Ludzie rozumni są zwykle osamotnieni, swoich przekonań i doświadczeń nie są w stanie przyswoić najbliższym. Ale osoby mało inteligentne mają dar chytrego ukrywania i siebie, i swoich celów, i tak bez oporu szerzą dzieło zniszczenia. Nikt nie potrafił lepiej wykorzystać nuty pokornej poczciwości od Ludki Oleszyny. Domek, stroje, zamiary, wszystko utrzymywała w nucie skromnej. Pobożna, nawet egzaltowana, miała talent do insynuowania nagany, prostym milczeniem albo stanowczym: Nie! Nie! Nie! Ścigała w ten sposób próżność, zbytek, każdy odcień rzekomej pychy i zarozumiałości i tą demagogią serca zdobywała poklask i uznanie kumoszek. Nikt nie domyślał się, że ta otyła pani, przepadająca za lodami, a bojąca się przeciągów, jest prowincjonalnym przeżytkiem samowoli szlacheckiej z XVIII w., że może nieświadomie, ale odgrywa ciągłą komedię, rządząc się własną fantazją, wygodą i przyjemnością. Sama Ludka uważała się za wcielenie taktu i dyplomacji; jej westchnienia, jej półsłówka, jej uczciwość miały wszelkie pozory szczerości. Nie wiem, czyjej matka, o wiele od niej rozumniejsza i szczerze pobożna, znała jej słabości, ale pani Rychlewiczowa i ks. Jerzy Kalinowski rozpływali się z rozczulenia w jej obecności, bagatelizując, jako niewcze-

150

snę, nagłe wybuchy Leona Oleszy. W owych latach Ludka polegała tylko na zdaniu swego szwagra, p. Edwarda, "wielkiej głowy finansowej", naprawdę finansisty z nieprawdopodobnego zdarzenia, blagiera, który robił interesy, a raczej się w nie bawił, dopóki likwidował swój duży majątek. Do tych wyżyn biedny Leon nie dorastał, ale żona tak ao potrafiła usidlić, że nie tylko opuścił, ale sprzedał Zenonów i to za weksle brata, który przyparty do muru, zwrócił mu dużą kamienicę w Wilnie, przedstawiającą cząstkę wartości 5000 hektarów lasów i dobrej ziemi zenonowskiej. Ta transakcja tak zgnębiła Leona Oleszę, że po paru latach wpędziła go do grobu.

Nie miałam nic wspólnego z moją kuzynką. Z pewnością w życiu nie przeczytała jednej zajmującej książki. Nuda, która zalegała jej dom, była podobna do rakliskiej, wszyscy w salonie musieli siedzieć w wielkim kole, zgnębieni i ociężali po zbyt obfitym jedzeniu. Głowa mnie bolała, słowa utykały na ustach. Moja matka mówiła: Już wyglądasz zielono". Jedynym moim ratunkiem było siedzenie na dworze i malowanie szkiców, dzięki temu z tego pobytu zachowałam obrazek przedstawiający białe i wiotkie brzózki na tle parowu.

W Dereszewiczach, na Wielkanoc, w czasie pobytu p. Łopacińskiego słyszałam o zbliżających się wyborach do Dumy i Rady Państwa. Mój ojciec postawił swoją kandydaturę z Wileńszczyzny do tej ostatniej instytucji, a moja matka ze wszystkich sił starała się go od tego zamiaru powstrzymać, wytaczając najważniejszy, nieomylny argument interesów. Interesy w jej przekonaniu wymagały ciągłego czuwania, a szczególnie pilności, pobyty zaś w Petersburgu mogły się tym obowiązkom tylko sprzeciwić. Argumenty mojej matki odzwierciedlały przeciętne ówczesne ideały i były dowodem zupełnej atrofii instynktów politycznych. Zdawały się być przesiąknięte powagą, stoicyzmem i bezinteresownością, były poparte przykładem tylu kobiet, ratujących majątki zagrożone męską fantazją i nieporadnością. Mego ojca znałam tak mało, że nie mogłam wczuć się w jego potrzeby czy aspiracje, nie byłam jednak w stanie wyboru jego uważać za katastrofę. Słuchałam biernie utyskiwań mojej matki, przerażona tylko tym, że przyszłość i życie odmalowywała w tak czarnych barwach.

W rezultacie znalazłyśmy się obie w Wilnie w hotelu St. Georges, tego wieczora kiedy na przedwyborczym zebraniu ustalono listę kandydatów. Wybory były kurialne i mój ojciec liczył w nich na poparcie drobnej i małej własności polskiej, ale nadzieje te zawiodły. Realiści, czyli bogata szlachta krewnych i znajomych, nie sprzyjali mu w wyborze do Rady Państwa i miałby więcej szans jako poseł do Dumy. Zebranie przedłużyło się do późna w nocy. Już dawno leżałam w łóżku,

151

ale nie mogłam zasnąć i patrzyłam na światło latarni z ulicy padające przez nieszczelne story na ścianę i umywalnię. Na dole po bruku krążyły dorożki. Dorożkarze kręcili się niespokojnie ze swoimi konikami, czy to z obawy przed zaśnięciem na koźle, czy dla potrzeby rozgrzania, i ten niepokój na ulicy powiększył jeszcze bicie mego strwożonego serca. Nareszcie ktoś w saloniku obok przekręcił kontakt i zaświecił lampę, zobaczyłam mego ojca zgnębionego i w neurastenii. Nadzieje jego zostały zawiedzione, w opowiadaniu swoim zdawał się tłumaczyć z nie znaną mi pokorą, jak ktoś obudzony z pięknego marzenia. Mówcą był złym, zanadto wybuchowym i nerwowym. Kontrkandydat, p. Hipolit Korwin-Milewski, zdobył przeważającą większość. Do przeciwnika mego ojca uczułam od razu antypatię, której się nigdy nie wyzbyłam i którą wiele rzeczy potem usprawiedliwiło. Nazajutrz do Bolcienik wróciłam zupełnie chora, jak po pierwszej wielkiej w życiu klęsce. Cios był tym dokuczliwszy, że niespodziewany, zabolało mnie coś, o czym nie widziałam, że może boleć, tylko jak zwierzę instynktem wyczuwa niebezpieczeństwo, tak odgadywałam zespół nieopanowanych i dlatego przypuszczalnie wrogich sił, zwanych światem, skojarzonych przeciw czemuś lepszemu i szlachetniejszemu.

Moja melancholia była tak silna, że z głęboką wrażliwością odczułam otaczającą mnie przyrodę. Wiosna była jeszcze wczesna i już ciepła, słońce dogrzewało przez zamglone niebo, trawniki słały się szmaragdowe na pochyłościach parku, liście jak jasna mgiełka okrywały krzaki, jaskry już kwitły na łące, a fiołki wzdłuż ogrodowych ścieżek. Pod dachami i na balkonie "górki" gołębie gruchały w ciepłe popołudnie. P. Trypolska moje opowieści o tym, co się stało, przyjęła tak sceptycznie, że nieomal doprowadziła mnie do wybuchu. Wówczas może po raz pierwszy, ale nie ostatni, spotkałam się z dziwnym niezrozumieniem u osób dobrych i nam bliskich.

Rosyjska ordynacja wyborcza była pomyślana w ramach na tyle konserwatywnych, że dawała przewagę elementowi szlacheckiemu na Litwie, tak samo jak na Podolu i Wołyniu. Z tych wszystkich prowincji przeszli bardziej znani i bogatsi obywatele, nie wymienię ich wszystkich, tylko lepiej mi znanych: Romana i Konstantego Skir-munttów, Milewskiego, Dymszę, A. Chomińskiego, S. Wańkowicza, Łopacińskiego, S. Horwatta, Olizara, Józefa Potockiego, Niezabytowskiego, A. Meysztowicza. Nikt nie domyślał się, że to był jak gdyby ostatni zjazd rodzinny przed pogrzebem i że tych ludzi nie tylko bliskich sobie, ale spowinowaconych nie łączył już żaden prąd ożywczy, jak 100 lat przedtem w oczekiwaniu Napoleona. W Królestwie

152

Końgresowym ruch wolnościowy albo autonomiczny odznaczał się za to rozmachem absolutnej młodości i zdobył przewagę Stronnictwu Narodowemu, zbudowanemu na jedności miast z pracowitym i zamożnym średnim ziemiańsrwem. W ogonku dopiero szli realiści, ludzie zamożni i często bardzo zdolni, ale mniej porwani przez prąd chwili i bardziej zatrwożeni przyszłością. Żywotność Polski odezwała się głośno, oparta na bogactwie ekonomicznym i 40 latach pracy organicznej. Ten rozkwit polityczny, tak normalny i naturalny, od razu napotkał na opór ze strony Rosji. Pierwsza Duma została rozwiązana, ordynacja wyborcza zmieniona, aby zredukować liczbę polskich posłów. Równocześnie z wyborami Królestwo było wstrząsane konwulsjami ruchawek, prowadzonych przez ludzi z PPS, a podtrzymywanych, kto wie, czy nie pieniędzmi z Austrii i Niemiec. Hasłu autonomii przeciwstawiono krańcowe i na czerwono zabarwione hasło niepodległości, podobnie jak w 1863 r., kiedy skrajne elementy manifestacjami powstańczymi udaremniały konstytucyjne i społeczne reformy.

Wśród moich krewnych i znajomych na Litwie hasło autonomii dla Królestwa zostało przyjęte niechętnie. Jedni uważali je za niedościgłą mrzonkę, inni mieli żal o zdradę polskości na wschodnich obszarach dawnej Rzeczypospolitej. Żal za powstanie czaił się jeszcze w wielu sercach, wysunięcie reformy rolnej uważano za cios zadany polskości. Moje sympatie wzorowały się na poglądach mego ojca, sprzyjałam współpracy Koła Litwy i Rusi z Kołem Koronnym oraz przywódcom Stronnictwa Narodowego, wysuniętym na widownię, jak Roman Dmowski.

W Dereszewiczach starsze pokolenie sądziło odmiennie i te same nazwiska uważało za symbole zagłady i rewolucji. Moja babka, taka patriotka, że starczą niecierpliwością, która nas przerażała i gorszyła, ścigała potępieniem jako wrogów narodu Dmowskiego, Grabskiego i Steckiego, szczególnie tego ostatniego, syna kucharza, który zdobył sobie majątek i rękę panny Łaniewskiej - a starych Łaniewskich znałam dobrze. Moi wujowie byli politycznie obojętni, ale mam wrażenie, że wszyscy zgodnie uważali, iż choroba mego dziadka wpłynęła źle na usposobienie babuni, bo się powtarza i jej obawa przed reformą rolną jest przesadna i zbyt pesymistyczna. W przekonaniu mojej babki między Dmowskim, Grabskim, Steckim i Kadetami nie było różnicy. Jak stara Parka, albo doświadczona wróżka z bajki, uporczywie wołała: 63 etait une sublime folie, mais pure de toute haine sociale et maintenant nous sommes empiosonnes par l 'esprit russel

Tu w mojej pamięci istnieje luka, prawdopodobnie z tego powodu, że myśli moje były zajęte tylko zbliżającym się ślubem Dziuni, je-

153

stem jednak przekonana, że nikt koło mnie nie wspomniał o Bezdanach, że nikt tym wydarzeniem rozegranym tak blisko od nas się nie zainteresował. Dowiedziałam się o nim w 30 lat potem z książki Pobóg-Malinowskiego. Z zupełną nieświadomością wsiadałam i wysiadałam na dworcu w Wilnie, po którym krążyli konspiratorzy. Może którego z nich spotkałam. Sympatyczka ruchu mieszkała o 20 wiorst od Bolcienik, w folwarku pod Gieranonami, a jej mąż akcyźnik i urzędnik rosyjski kontrolował naszą gorzelnię.

W pierwszej połowie maja moja matka pojechała ze mną do Warszawy, aby obstalować piękne stroje i odpowiednio się zaopatrzyć na ślub Dziuni. Ponieważ wszyscy wtedy podróżowali łatwo, zamieszkawszy w Hotelu Europejskim znalazłyśmy się zaraz w gronie rodziny. Ciocia Klosia z Dziuniąbyły zajęte sprawami wyprawy i kupowaniem mebli, Lela z siostrą mieszkały u pani Ledóchowskiej, Madzia z Toniem zaraz potem przyjechali z południowej Francji. Warszawa znajdowała się w okresie materialnego i towarzyskiego rozkwitu. Gmachy jej, dopóki istniały, świadczyły o tych kolejnych epokach pomyślności, przerwanych zwykle z nagła jakimś nieszczęściem krajowym i powszechnym. Tak bywało do 1792 r. i od wojen napoleońskich do 1830 r. Długi okres spokoju i dobrobytu oraz handel z Rosją przyczyniły się do świetności sklepów i strojności ulicy, idących w parze z ogólną wesołością. Istniał co prawda zawsze u nas typ ludzi utyskujących dla zasady, słyszałam więc ubolewania nad tym, że z wojną japońską i rewolucyjnymi zamieszkami wszystko się zmieniło, najświetniejsze domy przestały przyjmować, a u margrabiny Wielopolskiej bywają sami Żydzi.

W maju i przy pięknej pogodzie kobiety były tak wystrojone, że prawie niepodobna już uchwycić nuty tej elegancji. Suknie jasne i barwne z lekkich muślinów, na jedwabnych podszewkach miały rozłożyste spódnice złożone ze wstawek, zaszywek i falbanek. Inkrustacje, spięcia, paski ze wstążek tworzyły ozdobę staników. Słomkowe kapelusze, przeważnie podniesione z boku, przykryte były kwiatami i tiulem; woreczków nie noszono i tylko końce pantofelków wyglądały spod spódnicy, za to parasolki były pełne falban i koronek. Ruchy pań, strojnych i pewnych siebie, nie miały żadnego zacięcia sportowego, a jednak od pierwszej chwili zwracały uwagę czy to osobistym wdziękiem, czy wykończeniem całości. Herse był uważany jeszcze za pierwszorzędny magazyn mód i Lela sprawiała u niego swoje najwspanialsze suknie balowe. Istniał już prąd jemu niechętnych i wiele pań skarżyło się na to, że powtarza te same modele, tak więc parę elegantek na tej samej uroczystości patrzy na siebie z gniewem, bo każda własną

154

sukni? widzi na innej. Madzia, szykanowana przez Lelę podejrzeniem, że ja. naśladuje, ubierała się u Michaliny Koch, uczennicy Hersego, mającej sklep mód jeszcze wytworniejszy. Na piętrze u Hersego, tam gdzie pokazywano modele i gdzie robiono obstalunki, panowała atmosfera tak górna i dostojna jak w salonie ambasadora. Idąc do przymierzania mijało się na przykład fotel, na którym starsza pani z perłami w uszach siedziała groźnie zapatrzona w dwa odcienie materii niebieskiej, podczas kiedy obok niej stała jej córka, znudzona, ale zgrabna i śliczna. Nawet Lela cichła, a raz chwyciwszy mnie za rękę, wyszeptała: Tam w rogu, między schodami to księżna Czetwertyńska, matka p. Tarnowskiej. Najładniejsze kapelusze kupowano na ulicy Niecałej, późniejszej Ossolińskich, u Marczewskiej. Tam blada panna pokazany kapelusz opatrywała tytułami przynajmniej trzech klientek. Moja matka sprawiła sobie suknie u Hersego; la robe de crepe de chine rosę i druga balowa zostały dla mnie zrobione u Falęckiej (Mazowiecka 1) i wypadły prześlicznie, a kapeluszy dostarczyła Marczewska.

Wydarzeniem, dla mnie przynajmniej niezwykłym, było śniadanie w Bristolu, w sali restauracyjnej udekorowanej secesyjnie. Tam również panowała atmosfera górna i niedostępna pierwszorzędnego lokalu; służba zachowywała się jak mistrze ceremonii, goście przy innych stolikach mieli wyrazy twarzy zadowolonych bywalców, pogodne i zarazem nieprzystępne. Wielkie płócienne markizy, tworząc półmrok, zasłaniały okna wychodzące na ogródek czy dziedziniec ozdobiony kwiatami. Ciocia Klosia zaprosiła nas na śniadanie z przyszłym drużbą Dziuni i wspólnym kuzynem, Adamem Ronikierem. Nazywał się on w Dereszewiczach la perle de M-me Wańkowicz, był bardzo przystojny, tańczył doskonale, a poza tym cieszył się reputacją młodego człowieka o szlachetnych aspiracjach społecznych. Wszystkim były znane jego konkury o rękę panny Bispingówny, uchodzącej w towarzyskiej ocenie za wzór dobrze wychowanej i uroczej panny. Ten niezwykły młody człowiek zaraz po przywitaniach, usiadłszy przy naszym stole, zaczął opowiadać o ks. Gralewskim. O ks. Gralewskim wszędzie było głośno, o jego darach kaznodziejskich i zamiarach w szkolnictwie, wzorowanych, mówili jedni, na Anglikach, drudzy, na narodowych tradycjach ks. Konarskiego.

Ciocia Zosia Platerowa mieszkała przy Marszałkowskiej, w domu zięcia, o piętro niżej czy wyżej od córki, Loli Kaszowskiej. Byłyśmy u niej na imieninach 15 maja, w salonie pełnym kwiatów, który powoli napełniał się tłumem gości, i jeszcze raz na przyjęciu wieczornym. Obie moje ciotki, Lela i Sofineta, wystrojone i szeleszczące nie odstę-

155

powały od Olutka Kaszowskiego. Nawet w oczach Madzi mąż jej ciotecznej siostry był wcieleniem urody i wdzięku. Z humorem i doskonałym wychowaniem łączył uprzejmość bez żółci i był zarówno dostępny jak i niefrasobliwy, jak świat, który go otaczał. Patrzyłam na mego z podziwem, ale trochę jak na obraz na ścianie, bo w dziecinnym medoświadczeniu nie bardzo wiedziałam, co przedstawia, a żadna powieść polska nie opisała jemu podobnych. Można go było chyba odnaleźć w dialogach Gypa. Na tym wieczorze ukazała się młoda pani równie piękna, jak i ładnie ubrana, ale uroda jej nie utkwiła w mojej pamięci, gdyż nie chwalono jej dostatecznie w moim otoczeniu. Była to ks. Stanisławowa Lubomirska z domu Jęło wieka. Do utartych frazesów o urodzie kobiecej należały dwa drobne aforyzmy, nie wiem, ile razy powtarzane przede mną, z lekka zatrącające rozczarowaniem Eklezjasty. Pierwszy brzmiał: W niczym nie przypomina albo nie dorównuje swojej matce. A drugi: Już nie jest tym, czym była. Stosowano je właśnie do p. Władysławowej Tyszkiewiczowej z Landwarowa. Mąż jej i cioteczny brat mojej matki, wybrany na posła z Warszawy, cieszył się ogromną popularnością, równie niespodziewaną, jak i prędko zgasłą. Żona jego zbierała gorzkie owoce życia politycznego, bo co chwila ktoś z ulicy telefonował do niej z obelgami.

Występowałam na wieczorze u ciotki Platerowej w roli podlotka. Pomimo tego w pewnej chwili przysiadł się do mnie p. Ksawery Or-łowski, słynny z dowcipu i jeden z bywalców ówczesnego wielkiego świata. Zaszczycił mnie paru krótkimi zdaniami, które może były dalszym ciągiem rozmowy prowadzonej z kimś innym. Powiedział: Panna Komar zaręczyła się ze swoim stryjecznym bratem. Czy może być coś głupszego i nudniejszego jak małżeństwo w bliskim pokrewieństwie? Ten sam Orłowski mówił o Leli: Elle est aussi betę guejolie.

Z pewnością parokrotnie byłyśmy w teatrze, ale tylko w loży, bo obyczaj ówczesny nie pozwalał zabierać panien do krzeseł, nawet pod opieką matki albo starszego grona znajomych. Podobnie tylko z rana miała prawo zajść na kawę do Loursa. Inny zakaz dotyczył dwukonnych dorożek na gumach i tylko wyemancypowane elegantki i lwice od czasu do czasu łamały to prawo. Sztuk granych nie pamiętam, nie rozpoznawałam aktorów na scenie i dlatego niepokoiłam się, czy zobaczę podziwiane przez Tonią Trapszówny. Gwiazdą "Nowości" była Kawecka, ale tej mi nie pokazano i tylko słyszałam, jak opowiadano sobie rozmowę podsłuchaną w wagonie między dwoma oficerami rosyjskimi. Jeden z nich mówił: Byłem w Warszawie, co za szczęście! i Widziałem Kawecka! Na małej scenie w Filharmonii wystawiano wła- ; śnie Wesele Wyspiańskiego, okrojone przez cenzurę. Dramat ten zna-

156

łam już dobrze, przeczytawszy go parokrotnie. Styl i wyobraźnia poety uchodziły za taką nowość, że dyskutowano tylko jego usterki, dodając, ze "całość jest mglista i niezrozumiała". Krytykowano prostacki i nie-oszlifowany wiersz, strofy zaczynające się od małej litery i wierszowane ustępy dotyczące inscenizacji; opowiadano też, ze policmajster uznał sztukę za nieszkodliwą z powodu jej dziwactwa i określił ją słowami: Eto czepucha! Zdanie to podzielał Spasowicz, wielki adwokat z Petersburga i znajomy mojej matki, siedzący przy nas na przedstawieniu. Jego uwagi nacechowane uprzedzeniem i złym humorem przypominały stosunek klasyków warszawskich do młodego Mickiewicza.

Kiedy wróciłyśmy do Bolcienik, już tylko dwa tygodnie dzieliły nas od daty ślubu Dziuni, każdy miniony dzień zbliżał nas do tego wydarzenia, które jak piękna góra w krajobrazie rysowało się na horyzoncie. Dom bolcienicki napełniał się gośćmi, bo przyjechała ciocia Klosia z córką i narzeczonym, a oprócz tego Lilka Chomińska, młodsza siostra Ludwika, wysłana do nas z Olszewa prawdopodobnie dlatego, gdyż w okolicy tego dworu wybuchła nowa epidemia. Lilka była siedmioletnią dziewczynką, powolna, przedwcześnie dojrzała i już usposobiona do rezonerstwa, ale zajmowałam się nią z tym oddaniem, z jakim w młodości wita się każde nowe doświadczenie.

Zabawy ślubne zaczęły się od wielkiego śniadania przy długim stole w restauracji hotelu St. Georges. Siedziałam koło przyjaciela Ło-pacińskiego, Medekszy, który miał być drugim drużbą, ale zachwalana jego niezwykłość wcale mnie nie oczarowała.

Modne były białe płócienne suknie, suto haftowane i zdobne w koronki i wielkie słomkowe kapelusze pokryte różami. Obie młode ciotki, Lela i Sofmeta, wystąpiły w najokazalszych tego rodzaju strojach, ale i ja, choć na skromniejszą skalę, byłam ubrana podobnie, martwił mnie tylko mój kapelusz słomkowy, mniejszy i mniej ukwiecony.

O piątej odbył się bardzo liczny podwieczorek u cioci Marii Je-leńskiej, mieszkającej we własnym domu, przy ulicy zwanej wtedy Prospektem Świętojerskim. Zajmowała ona na parterze obszerny apartament, bogato udekorowany i umeblowany, ale jeden z najbrzydszych, jaki powstał w epoce zaniku dobrego smaku. Najdziwniejsze było to, że jej mąż, p. Mieczysław, który instalował tę brzydotę, nie wzorował się na Tyszkiewiczach, ani nie zasięgnął rady generała Ślizienia. Apartament był swego rodzaju unikatem w Wilnie i nie wiadomo, co w nim najwięcej raziło zmysł estetyczny, czy czarne piece w amarantowym salonie, udekorowane białymi herbami ze sztukaterii,

157

czy mauretański gabinet. O piecach mówiono, że to trumny. Ciotka Jeleńska była osobą bardzo pobożną, opowiadano więc sobie, że jej okazały służący otwiera drzwi gościom ubrany nie w liberię, ale w komżę. Tego dnia z powodu upału spuszczono u okien żaluzje i wszędzie panował półmrok, pomyślny dla gości i kryjący w swoim cieniu brzydkie meble. Wedle zasady cioci Kłosi, która zawsze zadawała Dziuni pytanie: Avec ąui as tu le plus cause? - rozmawiałam najwięcej z Adamem Plater-Zyberkiem. Należał i on do rzędu ówczesnych bohaterów salonowych, o których słyszałam w Dereszewiczach, ale tym razem z ust Madzi, a jego legenda czy chwała dochodziły do mnie dzięki opowiadaniom p. Jadwigi Czapskiej z Nowosiółek.

Wieczorem wszyscy goście, pewnie koło sześćdziesięciu osób, zeszli się w sali balowej hotelu, ale na raut, bez tańców. Zdecydowano, że bal byłby manifestacją nie licującą z powagą chwili i był to widocznie powszechny odruch opinii, bo tej zimy w Warszawie zaprzestano balów publicznych, a jeśli tańczono, to konspiracyjnie, wśród wybranych kółek, w prywatnych domach. Ostatnim wydarzeniem, które wpłynęło na zaniechanie balu na ślubie Dziuni, był pogrom Żydów w Białymstoku, co dowodzi, że szlachta litewska była pełna ducha liberalizmu i nie zarażona antysemityzmem. Wszyscy solidaryzowali się przeciwko elementom zwanym czarną sotnią i kierowanym przez policję. Brak tańców nie wzięłam do serca. W białej sukni z jedwabnego mousseline de soie w groszki tout enfronces et en bouillones, z białą kokardą we włosach na znak młodości, krążyłam od jednych do drugich, przerażająco pewna siebie i równie skora do rozmowy ze starszymi, jak i z rówieśnikami. Szczególnie długo trzymałam się boku Kato Ordziny.

Wielki dzień de la robe en crepe de chine rosę rozpoczął się od ubierania Dziuni w rogowym salonie na pierwszym piętrze. Moja suknia należała do najbardziej udanych w licznym zespole innych. Szereg falbanek ubierał cały dół sukni, karczek i rękawy, do tego dobrane były pończochy, pantofelki i różowy kapelusz. Obie dróżki w darze od drużbów otrzymały duże i piękne bukiety. Widzę chwilę, kiedy schodziłyśmy w czwórkę, ciocia Klosia, Dziunia, panna Chrapowicka i ja, po schodach udekorowanych wazonami z zielenią i wsiadłszy do zamkniętego landa, odjechały w stronę katedry. Msza i ślub odbyły się w kaplicy św. Kazimierza, której boki były zastawione oranżeryjną zielonością, przez owalne okno nad ołtarzem wpadał na marmurową posadzkę wielki snop słońca i zapalał ognie w kolczykach, świecących pod kapeluszami pań. Za oprawą z krzewów marmurowe pilastry, czarne gzymsy, wybladłe malowidła i srebrne posągi królów tworzyły

158

surową i piękną dekorację. Modliłam się gorąco za nowożeńców, pragnąc żywego współudziału w ich szczęściu i przyjaźni.

Ma śniadanie ślubne wróciliśmy do sali balowej hotelu, gdzie stał wielki stół w podkowę. W czasie śniadania wznoszono toasty panegiryczne i liryczne. P. Stanisław Łopaciński górował swadą i postawą, z naszej strony wuj Hieronim wybąkał odpowiednie życzenia i błogosławieństwa. Siedziałam między Adamem Ronikierem i Adamem Platerem i każde słowo rozmowy wydawało mi się wyborem albo decyzją o rzeczach najważniejszych. W salonie obok, przy czarnej kawie j dymie papierosów ktoś, ale nie wiem kto, polecił nam zbieranie na Macierz Szkolną. Zabraliśmy się do tego z pewną zapalczywością, mój kuzyn Chomiński i ja, przechodząc od grupy starszych pań do innej złożonej z panów, już znudzonych uroczystością. Odważyliśmy się nawet podejść do biskupa Roppa, który powiedział, że składa ofiarę, ale tylko na szkolnictwo katolickie. Katolickie czy narodowe to to samo powiedziałam z niebywałym tupetem i starsze panie, szczególnie pani Wańkowiczowa, słusznie zgorszyły się taką śmiałością. Wreszcie uciekając od gwaru i zaduchu, z Zibim i Dziunią wbiegliśmy do salonu, gdzie przedtem ubierała się do ślubu, i wziąwszy się za ręce zaczęliśmy się kręcić w koło, jak gdyby nadmiar naszej radości mógł się wyrazić w tej dziecinnej zabawie. Woal Dziuni jak mgiełka fruwał wysoko nad jej głową.

Tegoż roku, jako dalszy ciąg zabaw ślubnych, moja matka sprosiła całe sąsiedztwo na tańce, w dzień moich imienin, z tym że Balińscy z Jaszun przyjechali wcześniej i mieli u nas przenocować. Tancerze rekrutowali się przeważnie spośród kolegów mego kuzyna Houwalta, należeli do Witusiowej kompanii, odwiedzającej Bolcieniki sporadycznie i niespodziewanie w zimowe wieczory. Górował wśród nich Maciej Jamontt, późniejszy adwokat, prawdziwy typ Litwina ze Żmudzi, z podłużną głową i ciężką szczęką, bez cienia domieszki krwi polskiej lub ruskiej. Był bez wątpienia człowiekiem zdolnym, ale dla mnie zdawał się być pozbawiony polotu i trącił pozytywizmem. Wolałam towarzystwo Zygmunta Mianowskiego, sąsiada Jaszun. Studiował on na uniwersytecie kijowskim, skłaniał się ku socjalizmowi i rozmawiał przyjemnie o literaturze i Młodej Polsce, za to radykalny zaczyn jego poglądów nie wydawał mi się pociągający. Ciocia Połcia sprzyjała tym kolegom, wyobrażając sobie, że będą mieli dobry wpływ na syna, i szczególnie wierzyła Jamonttowi. Jeżeli o czyjąś obecność dbałam na moich imieninach, to Lulusia. Napisałam do niego natarczywy list, posyłając dla pewności konnego gońca na pocztę, ale otrzymałam tylko kwaśną odpowiedź od Stasi Szadurskiej, pisaną jak

159

do psotnej i niezrównoważonej dziewczynki, że nie miałam prawa w tak ważnym dla Luka okresie przed egzaminami niepokoić go i wzywać na tańce. Ten list ostatecznie zbrzydził mi stosunki z Szadurskimi. Instynkt mówił mi, bo teorie dorabia się potem, że te górne tony były przesadzone.

Są dnie, kiedy dosłownie niebiosa uśmiechają się łaskawiej, i właśnie taki zajaśniał nad Bolcienikami 24 czerwca 1906. Letnia pogoda miała jeszcze coś w sobie ze świeżości, a szczególnie zieloności wiosennej. Szczęśliwym trafem, który się nie powtórzył, ogrodnik wyhodował masę goździków, a na grzędzie u stóp tarasu lilie zakwitły w wielkiej obfitości. Pierwszy raz zostałam dopuszczona do inicjatywy w przyjęciu i urządziłam dwa stoły z podwieczorkiem, jeden na werandzie, drugi na tarasie, oba z dużymi bukietami goździków. Goście, zwyczajem litewskim, zjeżdżali się późno, tak że o zmroku tylko raz obeszliśmy ogród przed kolacją. Księżyc ukazał się nad gaikiem, najpierw blady i podobny do ducha, a potem coraz bardziej srebrzysty; zieleń krzewów i trawników z każdą chwilą nikła i ciemniała, z ziemi podnosiła się ostra wilgoć i mgiełka zaczynała zasnuwać powierzchnię stawu. O tej porze w trawie zwilżonej poprzednimi deszczami pokazywały się z rzadka robaczki świętojańskie i swoim drobnym zielonym światełkiem powiększały czar wieczoru. Lilie, goździki, księżyc, pogodna noc i siedemnaście lat, cóż za zespół stworzony dla szczęścia. Jednak kiedy księżyc zbladł i zimny świt zaczął przeświecać przez firanki salonu, przyniósł ze sobą tylko zmęczenie i rozczarowanie.

Pokazało się, że do Bolcienik przyjechała zgrana ze sobą kompania, która jadła i bawiła się między sobą, nie zwracając najmniejszej na mnie uwagi. Nie należałam może do pierwszorzędnych tancerek, ale nie wyróżniałam się znowu brzydotą i kwasem przypisywanym w powieściach bogatym jedynaczkom. Każdy z zaproszonych młodych ludzi zbliżył się raz ku mnie, przetańczył jednego walca i po spełnieniu tego obowiązku już się mną więcej nie interesował. Potem z kanapy w białym salonie przyglądałam się zabawie innych. Rej w niej wodziły bardzo ładne panny Raue z Wilna i równie w Wilnie, jak w parafii lansowane moje dawne koleżanki Szostakowskie. Karol Wagner bałamucił jedną z panien Raue, może dlatego iż po całej prowincji i okolicy rozpowiadano, że musimy się pobrać. Nie wiem, czy ktokolwiek z zaproszonych świadomie robił mi na złość, kierując się zakorzenioną w naturze ludzkiej przywarą, że przyjemnie jest ubliżyć komuś, kto może mieć pretensje do wyższości materialnej lub innej. W każdym towarzystwie goni się egoistycznie za własną przyj em-

160

nością, a jednak brak życzliwości spotkał mnie przede wszystkim vv gronie moich sąsiadów i to sobie na długo zapamiętałam.

Witold Houwalt był już zaręczony z panną Moszyńską, krewną Mianowskich i protegowaną ks. Czarniawskiego, przesiadującego stale w Rakliszkach. Tego ostatniego nazywałam Muffin, bo był blady i nalany, a w dodatku mówił tylko szeptem. Moja ciocia zaręczyny z ubogą panienką i do tego studentką uniwersytetu krakowskiego, co trąciło radykalizmem i emancypacją, przyjęła z radością w nadziei, że małżeństwo ustatkuje syna. Już wtedy ogłosiła w gazecie, że nie zamierza wykupywać jego weksli. Uważano za zrządzenie Opatrzności, że duży majątek rakliski należy do niej, i że dopóki żyje, ustrzeże go od ruiny. Na co Wituś trwonił pieniądze, było dla mnie tajemnicą, bo nie zgrywał się w karty, lubił konie i wyścigi i prawdopodobnie jak wielu innych młodych ludzi bez charakteru, wpadł w ręce jakiejś szajki, grawitującej koło półświatka, i ta go szantażowała. Wiele fortun topniało w ten sposób w ręku właścicieli bez głowy, którzy w zamian nie zaznali innych rozrywek jak prowincjonalny kabaret. Mój ojciec nie lubił swego szwagra i rodzaj dziedzicznej urazy przeniósł na osobę siostrzeńca. Wituś nie odziedziczył prostych cnót mega dziadka Putt-kamera, nie rządził się żadną przeciętną zasadą jak moi wujowie Kie-niewiczowie i sprawiał kłopoty świętej matce, ale w Bolcienikach sądzono go za surowo, bo nie był gorszy od wielu innych, tylko obarczony dziedziczną neurastenią i pozbawiony wszelkich kulturalnych zainteresowań. Humor i dar do śmiesznych opowiastek rozwinął się w nim dopiero później. Mego ojca widocznie drażniła jego nicość. Gdyby sąd o ludziach nie bywał często spaczony ubocznymi względami, Witold mógł być lepszym mężem dla Dziuni od Łopacińskiego otoczonego urojoną legendą.

W każdym razie w połowie lipca odbył się w Wilnie jego ślub, tym razem w kościele św. Jana, przed głównym ołtarzem i po raz drugi wystąpiłam w roli drużki, w różowej sukni i z okazałym bukietem.

Przyjęcie odbyło się znowu w sali hotelu St. Georges, było za to mniej liczne i okazałe, ale przyniosło mi zadośćuczynienie za moje niepowodzenie imieninowe. Zjawili się na nim dwaj bracia Bielscy, krewni Woyniłłowiczów, i postanowili obcesowo zdobyć moją rękę, dopóki znajdowałam się w powijakach i nie dorosłam do szerszej światowej areny. Najpierw asystował mi starszy, przystojny Jan, potem zastąpił go młodszy, drobny, ciemnowłosy i w binoklach, ale inteligentniejszy. Ledwo ślub minął, każdy z nich po kolei, przypomniawszy sobie powinowactwo z Rymszami, dojechał do Bolcienik. Szczęśliwy traf i mój wiek ochroniły mnie od tych konkurów. Nie byłam ani

161

kochliwa, ani pełna miłości własnej i obcesowość Bielskich, tak jasno skierowana do mego posagu, nie obudziła we mnie pogardy do bagna, na którym rzekomo rosłam. Starszy Bielski ożenił się potem z panną Walicką, młodszy z panną Kurnatowską, ale dalsze ich losy nie należały do budujących.

Lato tymczasem przechylało się ku jesieni i z tą zmianą rosło uczucie, że coś dobiega końca, tak jak ze ślubem Tonią zgasło szczęście Dereszewicz. Kończyły się lekcje na "górce", regularne spacery w każdą pogodę drogą do Rakliszek albo do Bieniakoń, wyprawy na szkice z Jareckim i wieczorne rysunki pod lampą, marzenia artystyczne i cykl lektur głośnych lub połykanych pospiesznie między lekcjami. P. Trypolska ze względu na przyjaźń z nami podjęła się wychowania panienek w Stokach. Przy powstaniu tego projektu ciągle była mowa, ze będziemy ją odwiedzali i że będzie do nas przyjeżdżała. Sądziłam, ze robi wielkie poświęcenie, bo w moim przekonaniu ani umysłowy poziom Stok, ani wygody tego domu nie odpowiadały tak wyjątkowej osobie. Jej nowe uczennice, ładne i milutkie, wydawały mi się nudne i nierozwinięte. P. Trypolska uparcie broniła dobrych stron Stok, na dowód czego przytaczała, że abonują tam "R. des D. Mondes", chwaliła tez wdzięk i indywidualne cechy swoich nowych uczennic. Właściwie miała za sobą tyle doświadczeń i rozczarowań, że pomimo wrodzonej żywotności i młodości nade wszystko ceniła swobodę i spokój. Nie rozumiałam może w pełni, jak ciężkim był jej los, polegający na stałej zależności od otoczenia, ale zważywszy na stanowisko, jakie miała w Bolcienikach, uważałam, że poza uznaniem i sympatią należy się jej wszystko co najlepsze. Żałowałam też lekcji z Ja-rockim i paroletniej zażyłości, nie rozumiejąc, że niczego się nie nauczyłam pod jego kierownictwem.

Projekty na następną zimę były już ustalone. Miałyśmy ją spędzić w Krakowie bez bywania i karnawału, ale jak mówiono w Dereszewi-czach, z dostępem do różnych światowości. Żałowałam przede wszystkim oddalenia od Wilna oraz spotkań i rozmów z moim kuzynem. Żal nie był bezwzględny, bo dla pozostania w Wilnie nie poświęciłabym wielkiego i nowego doświadczenia. Litowałam się raczej nad Lulusiem, że będzie nadal związany z prowincjonalną miernością, ale mu tego nie mówiłam, bo nie kończące się nieporozumienia i odcienie "dobrego tonu" zatruwały i tak nasz stosunek niezależnie od różnych przekonań i ideologii. Jego przyjaźń, a jeszcze bardziej jego los były dla mnie czymś bezcennym. Kiedy przyjechał jesienią do Bolcienik na ostatni pobyt przed pożegnaniem, mówiliśmy o tym, co nas dotąd łączyło, jak ludzie siedzący przed kominkiem i zapatrzeni w dogasające

162

wegle. Czy ten fatalizm nie był dowodem naszej młodości, a wskutek tego bezwiednie przyjętej pozy? Młodzi, nie wiedząc jeszcze co to prawdziwa namiętność, często odgrywaj ą jakąś rolę, mówiliśmy więc o tym, co było, przeszło, nie wróci, zostało stracone. Może mój kuzyn umyślnie przesadzał owo oderwanie, aby zamaskować miłość i urażoną pychę, ja zaś nie chciałam go zasmucać, zdradzając radość ze swobody, nowych wrażeń i nieokreślonych nadziei. Jakże trudno mi wskrzesić wspomnienia złączone z tą przyjaźnią, gdyż po prostu nigdy nie było w niej elementu pogody i ufności. Epizody w życiu rozgrywają się nad wyraz wolno, zachodzące zmiany są tak nikłe, że prawie nieuchwytne. Dopiero powieść i dramat przeinaczają ten wolny rytm. Nie znamy siebie, nie znamy jutra, działamy po ciemku, owoce naszych pragnień i nawet słów dojrzewają dopiero po latach.

Pogoda w czasie pobytu Chomińskiego była już jesienna. Co roku powtarzała się o tej samej porze i jaśnieje nawet nad Bolcienikami po ich zagarnięciu pod jarzmo bolszewickie. Niebo było jasne. Rozrzucone po nim chmurki skrzepłe i ostre w konturach. Ciemne lasy zamykały zewsząd horyzont, w najbliższych, na tle świerków, występowały złote brzozy. Pola i łąki co rano tonęły w obfitej rosie, w południe jaskrawe promienie słońca wpadały przez świerki na podszycie z rudych paproci i na ścieżki zarośnięte mchem, zwartym jak aksamit i zielonym jak szmaragd. Gałązki leszczyn ociekały rosą, pajęczyny rozwieszone wszędzie świeciły srebrem, las był zanurzony w cieniu i wilgoci, ale w każdą wyrwę między drzewami zlatywało z góry olśniewające światło. Z pól wiała pustka dokończonych zbiorów i właściwa Litwie cichość połączona z melancholią.

We wrześniu również pojechałyśmy z moją matką do Deresze wieź i pobyt nasz wypadł w czasie powrotu młodej pary z zagranicy. Jeździli oni do Szwajcarii na grób matki Zibiego i w odwiedziny do jego ciotki p. Chołoniewskiej z domu Borchówny, mieszkającej od lat w Vevey czy Lozannie. Młodej parze przeznaczono duży niebieski pokój w nowym domu. Moja babka tak jak całą rodzinę, tak tez i ukochaną wnuczkę odwiedzała co rano, siadając przy jej łóżku dla rozmowy, a ja, przychodząc później, nie bardzo byłam dopuszczona do zwierzeń. Dolatywały do mnie tylko szeptane rady, udzielane Dziuni, jak ma z mężem postępować i do czego go namawiać: Entre deux baisers, entre deux caresses. Widocznie Łopaciński nie dorastał do głównego obowiązku swojej klasy sprawnego prowadzenia interesów i pracy na roli, nikt jednak nie badał, czy inne powołanie nie wypadłoby mu lepiej. Kiedyś zaszłam po Dziunię, aby zabrać ją na umówiony spacer i zastałam ją siedzącą przed lustrem, a jej męża stojącego na

163

środku pokoju i jak to było jego zwyczajem, rozprawiającego dobitnie Zdawał się niezadowolony z panny służącej Marii, przydzielonej Dziuni, i wyrażał się o niej nie tylko w sposób przykry i uszczypliwy ale brutalny. Dziunia siedziała przed lustrem zupełnie bezradna i zarazem z lekkomyślną wesołością starająca się zażegnać burzę. Usiadłam pod oknem wychodzącym na ogród owocowy i w ciągu chwili zrozumiałam, że nic nie dzieje się tak, jak chcemy, i że nasze najżywsze pragnienia są skazane na niepowodzenie, a więc że przyjaźń moja dla Dziuni i jej męża nie zazna rozkwitu.

164

-XII-

Pobyt w Krakowie i mieszkanie przy Łobzowskiej 22 - Ciocia Stenia Węcła-wowiczowa, jej córki i Zdziechowscy - Boże Narodzenie roku 1907 - Przyjazd Leli - Konkury Drohojowskiego - Pani Janczewska

Wyjazd nasz z Wilna nastąpił w końcu września. Mój ojciec i Luluś Chomiński odprowadzili nas na dworzec. Ojciec, żeby nam było wygodnie, dokupił do I klasy rezerwowe miejsca w slipingu, pomimo że podróżowałyśmy we dnie. Byłam uradowana, ale moja matka zaprotestowała gwałtownie. Ojciec nie życzył sobie, abyśmy się zatrzymały w Warszawie dłużej jak między pociągami, bo wrzenie rewolucyjne i represje rosyjskie trwały w pełni. Zmiany na gorsze musiały zajść od wiosny, bo o zmroku ulice były puste i zamarłe. Słyszałam na drewnianym bruku, gdzieś koło Krakowskiego Przedmieścia, tupot konnych patroli. Zatrzymałyśmy się na parę godzin nie w hotelu, ale u Kalinowskich. P. Gabrielowa była naszą daleką powinowatą, jej ładną córkę Zosię widywałam latem, kiedy przyjeżdżała do Bieniakoń, od ciotki i bardzo ją lubiłam. Apartament Kalinowskich na Wiejskiej był nie tylko obszerny, ale i bogaty, bo p. Kalinowska miała głowę do interesów, ale też z pewnością dzięki szczęśliwej koniunkturze doskonale prowadziła firmę i fabrykę papierosów. W ciągu wieczora spędzonego w saloniku Zosi poznałam jej brata Lucjana, który miał gusty estetyczne i upodobania kolekcjonera. Wygłosił przede mną przekonanie, że z europejskich miast lubi tylko Petersburg albo Florencję.

Powóz Kalinowskich odwiózł nas na dworzec wiedeński i obdarowane pięknym bukietem kwiatów pojechałyśmy dalej. Nic tak nie rozmarza jak siedzenie w przedziale wagonowym w nocy, z własnymi myślami, one zaś zakwitły we mnie niespodziewanie nadzieją i szczęściem, do tego stopnia, że nie zasnęłam albo ciągle się budziłam i co mnie uderzyło, to nie kończąca się ilość świateł paląca się bez przerwy wzdłuż dróg i ulic nieznanych miejscowości. Przyzwyczajona byłam do ciemności zalegających obie strony toru kolei poleskiej, do bladych latarni z lampami naftowymi na drewnianych dworcach i gdzieniegdzie do światełka w chatynce pod lasem. Byłam tak głupia, że nie bar-

165

dzo zdawałam sobie sprawę, że jedziemy przez okręg przemysłowy, opodal Dąbrowy Górniczej, przez centrum przemysłu bogacącego się na eksporcie do Rosji i w tej chwili wstrząsanej konwulsjami, bo walczyły w nim ze sobą dwa prądy, narodowy i rewolucyjny, a za tym ostatnim nie wiadomo było, co się kryje. Migały więc bez przerwy owe latarnie przed moimi oczami, jako dowód pomyślności, podczas kiedy pociąg i moje myśli spieszyły w nieznanym kierunku.

Byłam o wiele lepiej przygotowana do powitania Krakowa. Na granicy celnej czułam się gniewna i chmurna z powodu linii demarka-cyjnej ustalającej rozbiory, a zaraz potem wzruszyłam się znajdując się w wolnej części Polski, pod ojcowskimi rządami Habsburgów. Dzięki tolerancyjnej polityce Austrii w Galicji istniały uniwersytety polskie, muzea, Wawel, samorządy i wolność słowa, a przede wszystkim prawo do narodowych manifestacji. Uczucia moje odzwierciedlały przeciętne przekonania każdego ówczesnego Polaka. Przez okno wagonu patrzyłam na łańcuch pagórków zakończony wyniosłością, która była kopcem Kościuszki. Głazy piaskowca, szaro-liliowe, wyrastały wśród rudych jesiennych lasów pokrywających zbocza. Nad samym Krakowem unosił się rodzaj oparu, z lekka zaróżowiony i z niego dopiero strzelały w górę piękne i jeszcze mi nie znane wieże kościołów. Tak dojechałam do miasta, z którym łączyło mnie potem tyle doświadczeń, może najbogatszych w młodości, nie znając w nim prawie nikogo, nie wiedząc, że minęłam Krzeszowice i Bronowice, zupełnie nieświadoma życia, jakie się kryło za domami wzdłuż Plant i pałacami na Rynku i św. Jana.

Między latami 1905 i 1908 dużo osób zamożnych z Litwy, Wołynia i Podola wyjechało dla bezpieczeństwa za kordon. Byli oni awangardą późniejszych emigrantów, na zawsze wyrzuconych ze swoich siedzib, a spłoszył ich tylko przedsmak rewolucyjnych okropności, pożar folwarku albo stogu. Niestety pięćdziesięcioletnie, a może wiekowe bezpieczeństwo tak ich uśpiło, że ten przejściowy strach na nic im się nie przydał. Wskutek napływu tylu osób trudno było w Krakowie o mieszkanie. Moja matka zawczasu starała się o locum przez Parvie-go, krewnego przez Kieniewiczów, ale trafiłyśmy jak najgorzej do rodzaju pani Dulskiej, która nam odstąpiła parę pokoi w swoim mieszkaniu, karmiła źle i ściągała wielkie pieniądze. Nie to jednak było dla mnie najprzykrzejsze w pierwszych miesiącach pobytu. Zwiedzanie, entuzjazm, wzruszenia patriotyczne nie trwały ciągle, a na co dzień musiałam przyzwyczajać się do nowych warunków, ruchów i zajęć młodej studentki. Zdecydowano za mnie, bo pod tym względem zachowywałam się biernie, że nie będę chodziła na uniwersytet jako

166

wolna słuchaczka, tylko na kursy Baranieckiego i do szkoły rysunkowej, pod egidą tegoż Baranieckiego i prowadzonej przez prof. Siedleckiego. Chodziłam i tu, i tam sama, a dla istoty jak ja, wyrosłej na wsi i w atmosferze jednej rodziny, zetknięcie się z gwarem szkolnym i ulicznym było doświadczeniem okropnym. Nie tylko nie pragnęłam emancypacji, ale z radością schroniłabym się pod skrzydła dueni, landary, służby, kto wie, czy nie zakratowanego okna. Doznałam wstrząsu jak ktoś, kto zmienia zbyt gwałtownie klimat albo z dnia na dzień traci majątek (wśród normalnych warunków), i ten przeskok od stulecia do stulecia wpędził mnie w rodzaj melancholii, dowodząc, jak niebezpieczne w młodości bywa odosobnienie na wsi. Czułam odrazę do wszystkich koleżanek, żadna mnie nie pociągała, każda zdawała mi się okropną reprodukcją trzeciorzędnej polskiej powieści. Większość słuchaczek Baranieckiego składała się z dziewcząt urodzonych lub wychowanych w Rosji, które po skończeniu gimnazjum na Syberii lub w Tulę były wysłane za kordon, aby się dokształcać w polskości i dlatego kursy Baranieckiego były tak cenne, że licznej rzeszy uczennic udostępniały kulturę polską i zachodnią. Nie dawały za to jednego, nie wdrażały do pracy seminaryjnej, a to jest kluczem do uniwersyteckiego wykształcenia. Moje koleżanki wiedziały więcej ode mnie, mogły słuchać kursów fizyki i matematyki dla mnie niedostępnych, ja chodziłam na wykłady o sztuce i literaturze, ale te znowu nie dawały mi nic więcej jak książki, które przeczytałam w domu. Błyskotliwe konferencje Rydla o Shakespearze bawiły mnie i niczego nie uczyły, bo znałam Paul de St. Yictor i historię literatury angielskiej Taine'a. Siłą rzeczy zostałam skazana na bierny dyletantyzm.

Gorsze niepowodzenie spotkało mnie w pracowni Siedleckiego. Byłam przekonana, że coś umiem i że mam talent, a nie umiałam nic. Kiedy przy pierwszej korekcie profesor ostro skrytykował proporcję rysowanej przeze mnie głowy, a szczególnie zbyt pospieszne zaznaczanie cieni, bardzo prędko się zniechęciłam. Sam Siedlecki był zakochany w doskonałości rysunku Ingresa i zapalonym wyznawcą pewnych artystycznych formułek, uczył z pewnością doskonale, ale miał swoje faworytki. Szło się do jego pracowni przy ulicy Batorego wzdłuż muru, pod arkadami otwartymi na jesienny ogródek, gdzie w obramieniu z bukszpanów więdły ostatnie astry. Na słupach owej pergoli i w oknie w głębi zwisały girlandy dzikiego wina. W pierwszym pokoju, w nieopisanej ciasnocie, u stóp podium i modela tłoczyły się zwykłe uczennice, a w pokoju obok i w samotności pracowała wyróżniona artystka. Towarzyszył jej duży, rudy kot. Chodziła ubrana w powłóczystą suknię bez figury, w rodzaju szlafroka z fiole-

167

towego aksamitu (czy przypadkiem w kołach cygańskiej secesji nie nazywało się to ein reform Kleid?) Nad jej drobną i ładną twarzą pję. trzyło się uczesanie ze złotych włosów, jak na fotografiach Dagny Przybyszewskiej. Ta wyzwolona istota rysowała drobnymi kreskami i bez cieniowania, jak Ingres. Stosunek jej ze starym nauczycielem skończył się niepomyślnie, bo wyjechawszy na dalsze studia do Monachium, zetknęła się tam z malarzami szukającymi nowych dróg i ekspresji i tam wyśmiano jej staroświecki sposób rysowania. Napisała wtedy do swego krakowskiego starego mistrza list nie tylko pełen wymówek, ale i obelg, wyrzucając mu, ze u jego boku zmarnowała cenne lata pracy.

Pierwsze miesiące pobytu w Krakowie, pełne dla mnie uczucia bezsilności i rozterki, skojarzyły się z jesienną atmosferą, wilgotną i przesiąkła zapachem węgla. Ranki były jeszcze rześkie, ale od południa wszystkie stare mury i ogrody wydzielały nie jeden, ale dwadzieścia odcieni stęchlizny. Ostry zapach chryzantem sprzedawanych na rynku różnił się od gnijących na Plantach liści kasztanów i od świeżo skopanych grządek pod różami. Dopiero ku górze, nad drzewami i oparami piętrzyły się dachy, zabytki i wieże starego miasta.

Znajomych miałyśmy stosunkowo mało. Stosunki nasze kojarzyły nas z Litwą, a więc z prof. Kaderem. Jego hałaśliwa żywotność wcale mi nie przypadła do smaku. Był to człowiek szczodry, dobry, wierny w przyjaźni i znakomity chirurg. Prowadził wówczas już przedawnioną wojnę z Wydziałem Krajowym o zapomogę dla kliniki, którą wybudował własnym kosztem. Pałał do Galicji nienawiścią ludzi czynnych i samodzielnych, a równocześnie w środowisku krakowskim nasiąkł snobizmem nieznanym w Wilnie, tytuły nie schodziły mu z ust, jak też i brzmiące nazwiska, i co chwila krzyczał głośno: "Pani hrabino". W swoim zawodzie ryzykował najtrudniejsze operacje i dlatego mówiono, że ma nieszczęśliwą rękę. Jak potem Jurasz w Poznaniu, miał rywala w prof. Rutkowskim, któremu wielu ufało, gdyż przy mniejszych zdolnościach był ostrożniej szy. Kader uczył się we Wrocławiu i podziwiał Niemców, stojących wtedy u szczytu cywilizacji i sprawności. Pozornie zdawał się być przedstawicielem pozytywizmu, rezonował ściśle, potępiał ostro w imię faktów, a rządził się popędem serca i fantazją. Dwa przywiązania grały główną rolę w jego życiu, kult dla matki mieszkającej w Wilnie i tęsknota za litewskimi lasami. Po napięciu nerwowym operacji szukał odpoczynku w polowaniu. Na rozpoczęcie operacji czekał czasem parę tygodni, potem brał pacjentów na stół kliniczny seriami i znikał ze strzelbami i burką. Nad brzegami Dźwiny czy Berezyny u Platerów, Czapskich, Wańkowiczów na-

168

g dom wrzawą, a lasy strzałami. Sceny z Warszulką w Sobolu pannie czytał potem roniąc łzy za każdym razem. Była to chwila, tak się kochał w pannie Hance Miężyńskiej, że imię jej jak w rnalignie powtarzał przez sen, zapałał później krótkim uwielbieniem dla cioci Sofinety Horwattowej, ale bez powodzenia, bo miała ona znacznie surowsze od Leli zasady. Do Puttkamerów czuł rodzaj feudalnej przynależności, może zbyt przesadnie rozwodził się nad wielkością ich rodu i rozmiarami ich fortuny, choć dla panny na wydaniu taka reklama mogła być korzystna.

Trochę po nas zjechała do Krakowa ciotka Hipolitowa Gieczewi-czowa z synem i córką. Leon zapisał się na wydział rolniczy. Ciocia Marynia, z domu Prozorówna, nie zapominała nigdy o wielkości własnej rodziny. Zdawała się być stworzona do odegrania roli w przydługiej, angielskiej, damskiej powieści, bo stateczna i drobnostkowa, odmierzała wszystko wedle utartych, ale rozsądnych formułek. Gorszyła się, dziwiła, potępiała bez namiętności, ale z tą odrobiną wzruszenia, które uprzyjemnia życie. Ubrana była starannie w doskonale skrojone angielskie kostiumy, bluzkę o sztywnym kołnierzu przystrajała koronkowym żabotem, spiętym brylantową broszką, i dlatego nazywałyśmy ją "Żaboty". Raz zastawszy mnie wieczorem w szlafroku, powiedziała /araz: Moja Zosia tylko z rana wkłada szlafrok. Piękność oceniała z pewną surowością, a ponieważ moja matka łatwo entuzjazmowała się urodą jakiejś panny, trzęsąc głową i kolczykami odpowiadała: Moja droga, ależ ona nie ma rysów. Sądzę, że o roli Karola Prozora w powstaniu kościuszkowskim wiedziała bardzo mało i nikt o nim mi nie opowiadał, za to słyszałam, nie wiem ile razy opowieść o tym, jak ostatni z Prozorów, a brat cioci Maryni, zmarnował swoje poleskie dobra, Ostrohlady i Masłówkę, wpędzony w tę ruinę przez żonę roz-rzutnicę, z domu Świętorzecką, córkę emigranta, wychowaną w Wenecji i przezwaną dlatego "półdiablę weneckie". Ta dziwna para, ogarnięta gorączką rozgłosu i próżności w prowincjonalnym środowisku, wyrzucała pieniądze bez potrzeby i ładu, aby zaimponować gawiedzi po zajazdach mińskich. Oboje skończyli marnie i umarli młodo. Moja matka z całej smutnej historii wyciągnęła jeden wniosek, że wartość ziemi jest lepszą lokatą od kapitałów. P. Gieczewicz, chcąc ratować posag żony, zażądał od szwagra spłaty pieniędzmi i tym jeszcze zawikłał interesy szwagra, a gdyby przyjął posag w ziemi, otrzymałby duże obszary, których wartość wzrosłaby wielokrotnie. Właśnie wtedy p. Karol Niezabytowski, wziąwszy w administrację majątki be-rezyńskie swojej krewnej, margrabiny Wielopolskiej, z lasów wydobył wielki dochód.

169

Najmilsze stosunki przyjaźni, jaką zawiązałyśmy jeszcze jesień' złączyły nas z rodziną Zdziechowskich, domem profesora i jego sestry, cioci Steni Węcławowiczowej. Mąż cioci Steni, Zygmunt \y cławowicz, był krewnym Kieniewiczów i Horwattów przez babkę, z Barbarowa, i bratem p. Ronikierowej, a najbliższym siostrzeń cem ciotki Heleny Wańkowiczowej. Małżeństwo cioci Steni nie byl oszczęśliwe, bo p. Zygmunt sprzykrzył sobie osobę uczoną i stateczna ale zimną, i zakochał się w kuzynce i sąsiadce, pani Pac-Pomernackiej z domu Węcławowiczównej. Mówiono, że ta szalona miłość powstała na tle seansów spirytystycznych i zabawy w magnetyzm. Węcławo-wicz dla siebie i ukochanej wziął rozwód protestancki i żył, świetnie gospodarząc, na Kowieńszczyźnie, a powinowaci i sąsiedzi tej bardzo odrębnej prowincji nadal kochali go i widywali. Ogół opinii był jednak surowszy niż czterdzieści lat potem, kiedy rozwody i śluby kalwińskie w Wilnie rozmnożyły się jak plaga. Ciotka Wańkowiczowa i cała moja rodzina potępiły Węcławowicza i stanęły po stronie jego żony, nie szczędząc jej zarzutów o to, że była uczoną pedantką i męża męczyła oczytaniem i rozmowami jak na egzaminie. Skazana na skutek młodości na towarzystwo rówieśniczek, nie mogłam dobrze poznać cioci Steni i dopiero później zostałam olśniona świetnością jej rozmowy i inteligencji.

Widując często jej córki, Lenię i Maryszkę, nie bardzo sobie podobałam w ich towarzystwie i trybie życia. Mieszkały one w ciemnym apartamencie, przy ulicy idącej wzdłuż Plant, między Karmelicką i Basztową. W salonie stały stylowe meble, inkrustowane, kupione u antykwarza, a może nawet przywiezione z Włoch, na ścianach wisiały makaty buczackie i kilimy. Lenia, która malowała a la Stanisławski i ślicznie grała na fortepianie, podobała sobie w półtonach i niedomówieniach. Lenia miała ładny profil i uśmiech, była dobra i łagodna, ale zgaszona. Może ciężkie przejścia matki rzuciły na nią cień smutku, podobna była do samotnego kwiatu w wazonie i cieniowana jej wrażliwość przypominała dzienniki Amiela. Te panie dużo czytały, dużo podróżowały, ale oszczędnie i trochę po studencku. Znały Paryż, kochały Włochy, ubierały się skromnie i bez szyku. Maryszka chodziła we flanelowej bluzce w paski, przepasana skórzanym paskiem, z ciężkim węzłem rudych włosów, spiętym na tyle głowy, i w filcowym, męskim kapelusiku. Jej prostota i surowość miały posmak zakonny, a właśnie ona zmieniła się potem na elegantkę rozmiłowaną w wygodach i zbytkach. I tak zbyt krańcowa surowość wychowania dopomaga do przerzucenia się w drugą ostateczność. Te panie, szczególnie matka, ciągle badały wartość moralną znajomych, stawiały dużo wniklich

170

i inteligentnych pytań, przeplatanych rezonerstwem, ale córki, którymi przebywałam, były tylko bledszym odbiciem zapatrywań atki Korciła mnie u nich nuta świeckiego stoicyzmu, ponure pojęcie o wiązku, religia bez uśmiechu, a może ciepła, pociąg do beztwórzej analizy. Były jednak życzliwe i przyjacielskie i wszczynając drażniące dyskusje nigdy ich nie zabarwiały osobistą wyższością albo gotymem. Stały pod każdym względem wyżej od Szadurskich i cioci wigi. Uraz, jaki miałam do tej ostatniej, często budził we mnie nierozważny i silny upór. Młodości nie stać na bezstronność, bo wciąż czuje się obarczona straszną odpowiedzialnością wyboru, a nie rozumiejąc długości życia, truchleje na myśl o każdej straconej możliwości.

Ile razy przychodziło się na podwieczorek lub wieczorem na herbatę do cioci Steni, zawsze czas płynął przyjemnie, często spotykało się interesujące osoby, zawsze słyszało o nowych książkach. Przez nie dowiadywałyśmy się o wystawach i odczytach, przez nie miałam dostęp do pewnego gatunku plotek, bo o znajomych opowiadały dużo, dziwiąc się i badając, ale nigdy banalnie. W półmroku szarego salonu siedział czasem ojciec Berthier (najlepszy znawca Dantego), a czasem starsza pani z ostrym piórem na kapeluszu, opryskliwa na wstępie i nieufna, ale gdy otworzyła usta, mówiąca po prostu i samorodnie.

Ciocia Stenia należała do bardzo wybitnej rodziny Zdziechow-skich, pochodzących z Wołynia, ale osiedlonych w Rakowie pod Mińskiem. Jej starszy brat prof. Marian znajdował się wówczas u szczytu popularności. W latach zmagań się prądów rewolucyjnych i wolnościowych w Rosji uchodził za znawcę duszy rosyjskiej i prądów ideowych nurtujących ten kraj. Początkujący spiskowcy i zbiegli za kordon rewolucjoniści tłumnie zalegali jego audytorium. Uchodził za słowianofila, czcił głębokość idei religijnych Sołowiewa, pielgrzymował do Jasnej Polany. Opowiadał nam, że spotkał się tam z drugim Polakiem, p. Augustem Cieszkowskim, i że ten ostatni, ze swoją umysłowością łacińską, nie uległ czarowi pańskiego brodacza i proroka. Cała rodzina, zarówno ciotka, jak i kuzynki, ulegała wpływowi Tołstoja, powieściopisarza, apostoła. Zagadnienia religijne zaraz zaczepiające o różne ideologie budziły we mnie niepokój i sprzeciw. Ówczesna atmosfera była przede wszystkim liberalna. Z ciekawą życzliwością starano się zrozumieć każdą nowość w sztuce, literaturze, sprzyjano mglistemu dziwactwu. Ruch modernistów został już potępiony przez papieża Piusa X, a jednak wszędzie znajdował sympatyków. Ubolewano nad niepotrzebną surowością Stolicy Apostolskiej, czytano z zaciekawieniem krytyczne rozważania o Piśmie św. w prze-

171

konaniu, że nie są szkodliwe, bo nie obalają etyki chrześcijańskiej Prof. Zdziechowski, bardzo wrażliwy na nowe prądy, właśnie byl napisał broszurę w obronie naukowego badania tekstów. Wyrażał w niej wątpliwości w stosunku do Kościoła katolickiego i jego prawa do potępienia niezależnej egzegezy, melancholijne wątpliwości człowieka stojącego na rozdrożu między przywiązaniem do Kościoła a podziwem dla śmiałości badaczy historycznych. U cioci Steni starano się usprawiedliwić profesora tym, że kocha nade wszystko matkę i boleje nad tym, że zaniepokoił jej prostą wiarę. Sądziłam wtedy, ze profesor dźwiga na sobie tyle lat co biblijni prorocy, i nie rozumiałam, że jego główny czar polegał na cichym głosie, pozornie bez akcentu, a nieskończenie ujmującym. Nie była to la voix d'or de Sarah, ale z pewnością głos profesora dodawał wdzięku wykładom wnikliwym i gubiącym się w dociekaniach i porównaniach. Za to miałam mu za złe stosunek do żony i rola tej osoby, smutnej i zepchniętej na plan drugi, budziła moją nieufność do całej rodziny. Byłam za młoda, aby zrozumieć jej dobroć i inteligencję. Chodziła w sobolowej pelerynie i filcowym kapelusiku z piórkiem (takie filce i takie piórka powstawały tylko w Krakowie) i zdawała się być głęboko znudzona mozolnym dźwiganiem obowiązku.

Tej zimy, a może następnej rozegrał się w Krakowie sensacyjny proces. Młoda kobieta zabiła adwokata swego kochanka, ślady jej palców na szkle od lampy dopomogły do wykrycia jej winy. Śledztwo, a może obrona ogłosiły listy Janiny Borowskiej, bo tak się nazywała, pisane do kochanka przed zabójstwem. Prof. Zdziechowski najbardziej ujmującym głosem czytał mi ustępy z tych listów, wyrażając przy tym uczucia sympatii dla autorki. Słuchałam go głęboko zgorszona.

Tym samym stanowiskiem, co Tonio w Dereszewiczach, cieszył się w rodzinie Zdziechowskich najmłodszy brat, p. Kazimierz, trochę starszy od siostrzenic. Zażyłość z nimi zmieniła się wkrótce u Marysz-ki w miłość i ta miłość, jeśli nie całkiem zwichnęła jej życie, to w ciągu szeregu lat zaburzyła stosunki rodzinne. P. Kazimierz napisał już jedną powieść Przemiany, nie pozbawioną talentu, i o wiele słabszą Łunę. Moja babka przezwała go wedle tego tytułu, a miała mu za złe, że spotykając w Łoszycy Dziunię, nie konkurował o jej rękę.

P. Kazimierza widywałam dość często tej zimy. Rozmawiał błyskotliwie i przyjemnie, powierzchowność miał sympatyczną, głowę okrągłą, usta nieco wypukłe, rysy regularne, zdawał się stworzony do kontusza i niskiego kołnierzyka spiętego guzem przy żupanie. Podobieństwo z portretem z XVI w. nie miało nic wspólnego z jego usposobieniem i poglądami. Właściwie skłaniał się do socjalizmu i często

172

zwierzał z wątpliwości, jakie w nim budziło prawo własności, w związku z tym ubolewał nad upośledzeniem szerokich mas. Z purytańską surowością, podobną do siostrzanej, badał zamiłowania młodych kobiet i panien do tańców, zabaw i toalet. Naturalnie potępiał zbytki i zabawnie podpatrywał różne odcienia snobizmu. Ta ciekawa i nieprzeciętna inteligencja kryła jednak w sobie jakąś słabość i mój instynkt czuł mimowolny lęk przed czymś, czego nie rozumiałam. Surowości używał on może jako szaty dla ukrycia wewnętrznej rozterki, bo miewał okresy neurastenii. I on podziwiał Tołstoja, ale mniej chwalił realizm i pańską znajomość wielkiego świata niż tęsknoty religijne i moralne postulaty wielkiego Rosjanina.

Nie uczęszczałam na wykłady, ale chodziłyśmy z moją matką na uniwersytet na odczyty, czy to ojca Berthier o Dantem, czy prof. Morawskiego o poezji łacińskiej. Odbywały się one w wielkiej auli, a nam udzielał się stan umysłu prawie równie pobożny jak w czasie nabożeństwa w kościele. Dla każdego słuchacza zza kordonu mowa polska na uniwersytecie i wolność wykładów wydawały się bezcennym skarbem. Nie zapominano ani na chwilę, że te przywileje istniały tylko w Galicji i pod panowaniem Habsburgów. Siadałyśmy na brązowych krzesłach obitych skórą, z wrażeniem, że uczestniczymy w doniosłym wydarzeniu. Mrok wiszący nad ogołoconymi drzewami Plant przypominał mrok ucisku i barbarzyństwa, jaki zostawiłyśmy na Litwie pod panowaniem Rosji. W oczach wielu malowało się prawdziwe wzruszenie. A przy tym właściwością Krakowa było i to, że wiedza graniczyła o krok z salonem i na prelekcję znanego profesora, a tym bardziej przybysza z zagranicy, schodzili się różni personaci i panie i spod niejednego kapelusza opasanego strusim piórem rysował się piękny profil i połyskiwały brylantowe kolczyki. Nim profesor wyszedł na estradę i stanął za stołem z monumentalną szklanką i karafką, zawsze było dość czasu, aby podniósłszy głowę spojrzeć na wiszący obraz Matejki. Przedstawiał on gwiaździstą noc i klęczącego w zachwyceniu Kopernika. Pod nim i na bocznych ścianach wisiały portrety rektorów w gronostajach i ze złotymi łańcuchami, pędzla najlepszych polskich malarzy, więc serce napełniało się uczuciem dumy, że i my mamy prawo do tego samego życia, zasług i chwały, co inne narody.

Teatr był dla mnie niezrównanym źródłem przyjemności. Gra aktorów i dekoracje były dobre, jeśli nie doskonałe, dobór sztuk rozmaity i ciekawy, a repertuar zmieniał się często. Solski reżyserował, a także występował we własnych znakomitych rolach, jak również Solska, nieładna i z ochrypłym głosem, ale doskonale ubrana i ucharakteryzowana, oraz młoda Wysocka. Widziałam wtedy świeżo wystawioną

173

sztukę Rydla, właściwie okolicznościową, bo napisaną pod wpływem polityki niemieckiej w Poznańskiem, gdzie wobec praw o kolonizacji walczono o każdy kawałek ziemi w polskich rękach. Patriotyczna opinia i prasa ciągle pouczały szlachtę o jej obowiązku trzymania się ziemi, a nie minęło kilkanaście lat, jak ta sama opinia zaczęła lekko traktować i dwory wiejskie, i ich tradycję. Sztuka Rydla nazywała się Bodenheim i przedstawiała historię wzorowaną może na jednym z Chłapowskich, który swój majątek sprzedaje kolonizacji i w czasie ostatniej nocy spędzonej w domu przodków jest ścigany przekleństwem duchów swoich antenatów. Wreszcie nowy właściciel, Niemiec, wkraczając na scenę woła: - Nicht Bodzantowo - Bodenheim. Najokropniejszym dziś jest to, że nikt nie odważy się napisać sztuki w obronie ziemian.

Byłyśmy kolejno na Ślubach Panieńskich z Solską i Przybyłko-Potocką, na Cencich Słowackiego, na Rozmelholmie i innych skandynawskich sztukach, ponurych i trudnych do zrozumienia. Zapadająca się kurtyna, malowana przez Siemiradzkiego, budziła mój podziw, ale zarazem niecierpliwość, tak pragnęłam patrzeć na dalszy ciąg przerwanej akcji. Po powrocie do domu, przy herbacie, jeszcze nie mogłam się uspokoić, każdy ruch wydawał mi się znaczący, każde wymówione słowo brzmiało inaczej, czułam w sobie jakby rozdwojenie osobowości, jak gdybym sama należała już do grona aktorów, zmieszana z nimi i gotowa wystąpić na scenie.

Mój dawny tancerz Józef Słotwiński już się był ożenił, ale po ślubie dalej uczęszczał na uniwersytet, a ponieważ był bogaty, więc zajmował całe piętro willi, ze służbą własną i meblami, przy tej samej co my ulicy Łobzowskiej, tylko za zmartwychwstańcami, pod numerem 22. Willa należała do p. Dembowskiej z domu Radziwiłłówny, mieszkającej na parterze. Dlaczego Słotwińscy zapragnęli wrócić na wieś za Mińsk, nie pamiętam, ale szukali, komu odstąpić mieszkanie i służbę, a z nimi młodego sublokatora, Witolda Wańkowicza. Gdyby nie pomoc Kadera, nigdy byśmy się nie wyplątały z zobowiązań wiążących nas z p. Dulską, przezwaną "strzygą". Żyjąc na wsi we śnie na jawie, odsunięta od udziału w sprawach materialnych, nigdy nie myślałam, że mogę z taką siłą i namiętnością pożądać rzeczy ziemskich.

Nim Kader odstępnym i hałaśliwym targiem nie uwolnił nas, parę dni, jeśli nie godzin przeżyłam w febrze oczekiwania. Potem nastąpiła przeprowadzka jak do zdobytego raju. Śnieg już padał i białość na dworze, i białość tiulowych firanek były pierwszym wrażeniem szczęścia w nowym i dużym apartamencie. Składał się on z dwóch salonów i sali jadalnej, z sypialnego i gościnnego, a na korytarzu od kuchni

174

mieszkał Wańkowicz. Wnętrze dekorował główny tapicer krakowski Iglicki, ściany były kremowe albo jasnoniebieskie, wisiało na nich parę obrazów mało jeszcze znanego Skoczylasa, meble były nowoczesne, jasnojesionowe z inkrustacjami albo mahoniowe, ale nie przesadnie secesyjne. Poza przywiezioną z Bolcienik Zosią miałyśmy znowu kucharkę i służącego. Błękit ścian i ciemny połysk mahoniu stał mi się bliski na wiele miesięcy. Wańkowicz przychodził tylko na obiady, a jeśli nas jeszcze nie było w sali jadalnej, siedział na krzesełku między bufetem i drzwiami, czekając na nas. Chodził w mundurze granatowym ze srebrnymi galonami szkoły średniej, którą właśnie tej wiosny kończył. Był bardzo wysoki, miał trochę krzywy nos, ale ładne wejrzenie, zdawał się łagodnego usposobienia i doskonale wychowany, nazywałam go le petit. Może nie zanadto nudził się w czasie tych obiadów, bo tematów do rozmowy nie brakło nam nigdy. Traktowałam go jak kuzyna, bo inni Wańkowiczowie byli naszymi krewnymi. Moja matka zapewne po cichu cieszyła się z tego przypadkowego zrządzenia losu, bo Witold Wańkowicz był jedynakiem i spadkobiercą jednej z największych fortun na Litwie, można go było uważać z powodu młodego wieku za wielką partię w zalążku.

W czasie Świąt Bożego Narodzenia odwiedził nas mój ojciec, już chyba wybrany do drugiej Dumy i głęboko z tego szczęśliwy. Wszystkie opory i protesty mojej matki okazały się bezskuteczne, nawet alarm bezapelacyjny, używany w każdej rodzinie, czyli obowiązek czuwania nad ziemią i interesami. W okresie tym, jak prawie co roku, zapanowały silne mrozy, będące corocznym, a szeroko omawianym wydarzeniem w tych latach beztroski i dobrobytu. Jedni opowiadali o spóźnionych pociągach i zawianych torach, inni o tym, kto nie zdążył na polowanie, a kto przesiedział parę godzin na węzłowej stacji. Wygody i przyjemności zdawały się być rzeczami tak ustalonymi, że nie zwracano na nie uwagi, wyolbrzymiając może dla potrzeby sensacji małe przeciwności.

Dzięki tym mrozom dostałam w prezencie śliczne futro ze źrebiąt i popielic, tak lekkie, że mi służyło i do teatru, i na wyjście wieczorem.

Mróz ledwo zelżał i spłynęły szrony pokrywające okna, a już rozpoczął się karnawał wnoszący do miasta gorączkowe życie i powiew podniecenia. W magazynie Smidowiczowej na rogu Rynku i Sław-kowskiej oko nęciły wystawione w oknach pióra, wachlarze, tiule, sztuczne kwiaty i potępione przez Zdziechowskiego palietki. Nastrój karnawałowy dobrze też oddawały kwiaciarnie, gdzie na tle luster, wśród zapachu paproci i mchu unosiły się subtelne wonie nicejskich fiołków i mimozy, dostarczanych obficie w wielkich koszykach z łozy.

175

Po ulicach jeździły nieocenione krakowskie karetki, gorszy gatunek jednokonnego, zamkniętego coupe, rozwożąc matki z córkami po "żurach" (czyli starych cotygodniowych, popołudniowych przyjęciach), albo młodych ludzi, zbywających nudne dla nich wizyty z pomocą biletów wizytowych. Rzucało się ich jeden z przygiętym rogiem dla matki z córką lub córkami, dwa dla małżeństwa. Z Warszawy, zasmuconej jeszcze wstrząsami rewolucji, kto mógł, ściągał do Krakowa i bale odbywały się po balach, z wyróżnieniem dwóch publicznych, na których bywało "towarzystwo", bo były patronowane przez gospodynie o naj świetniej szych nazwiskach: bal kolonii wakacyjnych w Rabce, czyli rabczański, i św. Wincentego a Paulo, odbywający się co roku w ostatni piątek karnawału. Zaczynano na nim tańczyć po północy.

Równocześnie zjechała do nas Lela, sama jedna, bez męża, wysłana może przez niego dla zmiany wrażeń. Dziunia bowiem była przy nadziei i to ją doprowadzało do rozpaczy. Moja matka, wierząc w jej nieporównane talenty światowe, którymi się przechwalała, sądziła, że z jej pomocą rozszerzy krąg swoich znajomych i tym samym przygotuje mi grunt do dalszego bywania. I my zaczęłyśmy mieć "żurki", niezwykle liczne, z wynajętym drugim służącym, herbatą, ciastkami, bukietami kwiatów w obu salonach oraz zmieniającym się szeregiem pań, panien i młodzieży, którzy po przetańczonej nocy między piątą i siódmą musieli odwiedzić ze trzy salony. P. Kazimierz Zdziechowski i moje kuzynki znaleźli sposobność do studiowania, do jakiego stopnia działała już na mnie trucizna światowości. Przychodził do nas Adam Plater-Zyberk, znajomy ze ślubu Dziuni i daremny cel aspiracji mojej matki, a raz nawet byli dwaj bracia Radziwiłłowie, ks. Hieronim z Balic i Franciszek zwany Keko. Obaj zostali tak wyłącznie zagarnięci przez ciocię Lelę, że sami nie wiedzieli, jak się wyplątać z osaczenia. Ukazała się też pani Wilhelmowa Platerowa z córkami, ale bywała tylko jedna, Renia. Panny były trzymane pod opieką dawnej nauczycielki, panny Jadwigi, i otaczała je cała strefa tajemniczości, pokrywającej przeróżne zamiary i plany. Cała rodzina, nawet p. Wilhelm, oderwany od koni, picia i gospodarstwa, mieszkała u siostry p. Platerowej, p. La-sockiej, w willi tej ostatniej, u stóp Wawelu, a na samym końcu Plant. Panowała tam atmosfera melancholijnego zniechęcenia, znana mi z rozmów i poglądów p. Ledóchowskiej. P. Lasocka dawała do zrozumienia, a łatwo było domyśleć się intencji jej półsłówek, że życie światowe polega na nieprzerwanych trudnościach, bo zawsze braknie tancerzy, wielkie partie, czyli ordynaci, gonią za własną przyjemnością, młode i strojne mężatki w każdym towarzystwie zgaszą młodą pannę, mężczyźni interesują się tylko milionowym posagiem, a ogólna

176

pogoń za zbytkiem uniemożliwia spotkania i zabawę. Na niektóre "żurki" moja matka brała mnie ze sobą i tak w jakieś popołudnie znalazłam się u p. Lasockiej, w salonie o ścianach koloru pompejańskie-go, zawieszonych szeregiem etażerek i zastawionych porcelaną. Siedziałam w gronie znudzonych czy bardzo sennych panien, kiedy z pokoju obok, gdzie herbatę popijały matki, wyszła pani, raczej otyła, ubrana w dość bezkształtny strój z aksamitu, koronek, łańcuszków i brylantów, otulona sobolową peleryną, i zatrzymawszy się na chwilę przed dygającymi pannami, parę słów powiedziała moim dwom przyjaciółkom o wszystkich Platerównach, które zawsze bywały po dwie, najpierw ona z siostrą, potem Lola i Zosia z Plinksz, potem Jadwiga i Helenka z Szatejek, adoptując tym samym najmłodsze i dając im do zrozumienia, że niechybnie powodzeniem dorównają swoim poprzedniczkom. Tą damą była ks. Karolowa Radziwiłłowa z Towian.

Na innej herbatce, u p. Maryszety Czapskiej, zetknęłam się po raz pierwszy z jedną z zasadniczych cech życia towarzyskiego w Polsce, z wielkim rodzinnym klanem, który tańczył i bawił się tylko między sobą, z rzadka i niechętnie dopuszczając paru wybranych. Pani Maryszeta mieszkała na najwyższym piętrze domu Pusłowskich, w zakamarkach przypominających antykwarnię. Wchodziło się do niej po schodkach o ciężkiej, dębowej poręczy, wzdłuż ścian zawieszonych gobelinami, i trafiało do pokoju pełnego zbroi, kantorków, parawanów i obrazów. Pusłowscy na równi z Przeździeckimi odziedziczyli po Ty-zenhauzach upodobanie do gromadzenia starych i cennych sprzętów. Dwie siostry, obie z domu Czapskie, bywały wówczas z córkami, p. Weronika Plater-Zyberkowa z Liksny i p. Zofia Ponińska z Kościelca w Poznańskiem. Platerówny, nieładne, ale zgrabne, cieszyły się wielkim powodzeniem w tańcu, a Irena Ponińska jaśniała urodą klasycznych rysów i błyszczących ciemnych oczu. Starsze panie z owych lat, przeważnie otyłe, może na skutek licznych macierzyństw, ubierały się w czarne i dostojne łachmany. P. Weronika uchodziła za osobę trochę dziwną, ale świątobliwą i znaną ze swego miłosierdzia, młodsza jej siostra była kiedyś urocza i zalotna; opowiadania o jej kokieterii sprzed lat trzydziestu pięciu słyszałam z ust Madzi, powtarzającej zgorszoną opinię własnej ciotki. P. Maryszeta była za to młodą i ładnie ubraną wdową. Wysoka, zgrabna, z rudym błyskiem we włosach, ostrym profilem i dużymi, wypukłymi oczami, należała do rzędu rywalek salonowych, które imponowały Leli do tego stopnia, że ich nawet nie krytykowała. Na owej herbatce asystował jej i zdawał się świetnie ją zabawiać bliżej mi nie znany p. Józef Michałowski. O nas tyle wiedział, że pożyczał nam służącego na balik. Adam Plater nie

177

odstępował swojej kuzynki Ireny. Moja matka przekonawszy się, że jej plany nie dochodzą do skutku, mówiła mi z powagą doświadczenia, w którą wtedy wierzyłam: on się jeszcze nie rozstał ze swoją dawną miłością i szuka oszołomienia. Miała na myśli pannę Helenę Broel-Plater. Owe nadzieje mojej matki, a potem rozczarowanie bardzo niekorzystnie wpłynęły na moje usposobienie, bo młody człowiek bardzo mi się podobał. Był wysoki, świetnie zbudowany i ubrany, słynął jako najlepszy tancerz, miał jasne włosy i koci wyraz w trochę skośnych oczach. Z opowieści dochodzących do mnie przez Madzie, a czerpanych zawsze z tego samego źródła (ma cousine Jeanne et ma tante), uchodził za miłego i porządnego człowieka. Ożenił się później w sposób najbardziej ukartowany i konwencjonalny z jedną z Platerówien "z serii po dwie", Oleczką, córką nr. Aleksandra Broel-Platera i Ciechanowieckiej, był z nią nieszczęśliwy; utonął kąpiąc się w Bałtyku.

Tej zimy Żuła Gieczewiczówna chorowała, Renia Platerówna była pochłonięta przez największy gwar balowy, a do mnie przylgnęła inna przyjaciółka - Zosia Lasocka. Była jedynaczką, przyjechała z matką z Petersburga, pisała wiersze, opowiadała o swoich sukcesach w teatrach amatorskich, zdawała się być obdarzona wielkim wdziękiem, darzyła mnie entuzjastyczną sympatią. Byłam tak spragniona rówieśniczek i przyjaźni, że kiedy ciocia Stenia zabrała mnie na galerię, abym mogła oglądać bal rabczański, jedno mnie tylko zajmowało: Czy Zosia Lasocka tańczy i czy się dobrze bawi? Dzięki tej trosce zdobyłam jeden dobry punkt w analizie charakterów u pań Węcławowiczo-wych. Panie Lasockie nie wydawały się zamożne, nie należały do osób wyróżnionych przez Lelę, matka Zosi ciągle na coś utyskiwała. Moja znajomość ludzi bardzo była zależna od sądu drugich i tu trafiałam na duże braki, bo powszechna poczciwość ukrywała przede mną różne prawdy, znane innym. Pani Lasocka ciągle się skarżyła na brak uznania, ale jej głęboki smutek ukrywał zupełny brak inteligencji i trudno było się połapać, do jakiego stopnia ta wewnętrzna nicość zaważy na losach córki. Zosia cieszyła się względnym i zadowalającym powodzeniem, tylko od pierwszej chwili padła ofiarą nieszczęśliwej miłości. Przedmiotem tej miłości był p. Cezary Haller, brat późniejszego generała i bratanek pułkownika, który potem zginął w walkach z Czechami o Śląsk Cieszyński. Sława jeszcze nie wyróżniła imienia Hallerów i p. Cezary, ciemnowłosy i z rzymskim profilem, należał do rzędu bywalców karnawałowych niepierwszej młodości, uroczystych i trochę nudnych. Figurował na każdym balu i "żurku" jako niezbędny rekwizyt. Czy zdawał sobie sprawę z uczucia, jakie obudził? Prawdopodobnie był zadowolony, że jego obecność wywołuje wzruszenie w sercu mło-

178

dej i ładnej panny. Inna matka, inteligentniejsza od pani Lasockiej i obdarzona znajomością ludzi, zaraz by zrozumiała, że Haller nie stara się o rękę jej córki, i jak najprędzej by ją wywiozła. Moja matka przeszła za młodu przez ciężkie doświadczenie miłości do swego kuzyna Jana Gieczewicza i zwierzeniami swymi wszczepiła mi strach przed podobną przygodą. U pań Lasockich megalomania szła w parze z bezradnym fatalizmem. Zosia tylko półsłówkami zdradzała przede mną swoje stany wewnętrzne i dopiero ku wiośnie, kiedy zamarł karnawał i hiacynty zaczęfy pachnieć w żardinierkach, po salonach, na wizycie bez tłumu gości, będącej dobrą sposobnością dla wyjaśnienia tylu nieporozumień, kuzynka pań Lasockich, p. Wojciechowa Kossa-kowa, opowiadała nam o całym dramacie. Zaraz potem ojciec Zosi umarł w Petersburgu. Ta sama p. Kossakowa znacznie później opowiedziała znowu, że p. Lasocki żony nie znosił, że wyprawił ją do Krakowa, żeby się jej pozbyć, a kiedy w czasie choroby jeden z przyjaciół pytał się go, czy nie telegrafować do Krakowa, odwrócił się do ściany, prosząc, aby go zostawiono w spokoju. I tak cień nieszczęścia towarzyszył Zosi nawet w okresie, który w następnych latach jej samej musiał się wydawać szczęśliwy.

Dzięki cioci Leli, jeszcze w czasie karnawału, poznałam osobę, którą później zaliczyłam do najlepszych przyjaciółek. Lela upodobała sobie w odgrywaniu komedii, których się potem wypierała, kładąc je na karb roztargnienia albo dzieciństwa. Zdaje mi się, że jej zalotność była oparta na udawaniu naiwności. Jednego popołudnia zapowiedziała mi odwiedziny panny Pii Górskiej, prosząc mnie, abym ją przyjęła, jeśli spóźni się na oznaczoną godzinę. Koło piątej weszła do pierwszego salonu wysoka pani z kapelusikiem z piórem na bakier i w strojnym płaszczu z brunatnego futra do kolan. Dlaczego Lela przepadła, jak gdyby o wszystkim zapomniała? Odwiedziny p. Górskiej oznaczały uznanie dla oryginalności mojej ciotki i zaciekawienie jej talentami albo darem do odgrywania różnych ról. Przy herbacie, pomimo mego stanowiska niedorosłej panny, z kokardami we włosach, zabawiałam przybyłą rozmową, czując, że z każdą chwilą spędzoną w jej towarzystwie przechodzę przez niezwykłe przeobrażenia. Zdawało mi się, że stąpam lżej lub dostaję skrzydeł u ramion, że rozmawiam lepiej niż z ciotką Klosią, że każde moje słowo jest uchwycone i zaraz zrozumiane. Panna Pia, zamiast odejść po pół godzinie, przesiedziała ze mną znacznie dłużej, czy z dobroci, czy z wrodzonej ciekawości, a może dlatego, że moje uwagi j ą bawiły.

Ciocia Lela chodząc na "żurki" i jeżdżąc na bale miała jeszcze dość czasu, aby dwie godziny dziennie ćwiczyć trele przy fortepianie.

179

Ciekawą stroną jej charakteru było dziwactwo zmieszane z pedanterią. Niezaradna, nieopatrzna, udająca, że nie zna wagi czasu i pieniędzy, swój śliczny głos, jak każdy artysta, kształciła dzięki wielkiej pracy i wytrwałości. Natomiast muzyka jako sztuka wcale jej nie interesowała, nigdy o niej nie mówiła, jak osoba znająca na wylot kompozytorów i rozumiejąca sposób ich wykonania. Na koncerty chodziła tylko dla spotkania znajomych, a o operach, jak Carmen, słyszałam od niej, że zna arie do znudzenia. Obok ciągłych lekcji śpiewu Lela pisała systematycznie dzienniki, a nawet dwa le grand et le petit journal, w specjalnych zeszytach na ten cel obstalowanych. Zmuszała się do pisania po polsku, w czym miała największe trudności. Te dziesiątki tomów byłyby nieocenionym studium szczerości dla psychoanalityków. Większa ich część zginęła po roku 1917 w Kijowie, a reszta w Warszawie, jeżeli bogobojna siostra nie zniszczyła dokumentów powojennych lat przed ostateczną katastrofą. Ubóstwo Polski w źródła dla studiów obyczajowych i psychologicznych wynika z dwojakich przyczyn, z ciągłych zamieszek wojennych albo przesadnej dyskrecji rodzinnej. Co nie ginie od ognia wojny, ginie w jakimś domowym kominku.

Po godzinach poświęconych dziennikowi, ćwiczeniom muzycznym i światowościom zostawało nam jeszcze dość czasu na rozmowy, szczególnie z rana, kiedy asystowałam przy kawie pitej przez Lelę w łóżku. Moje wejście wywoływało u niej zawsze odruchy niezadowolenia, należało to do etykiety przywitań i musiało być zażegnane szeregiem komplementów i wiernopoddańczych zapewnień. Lela nie dbała o uczucia, ale tylko o pochlebstwa i pod tym względem nie była wybredna. W naiwności mojej wyobrażałam sobie, że przyjechała do Krakowa dla zabawy, ale ona szukała jeszcze bardziej zmiany otoczenia, ażeby wypocząć od trawiącej ją neurastenii. W Bryniewie co parę miesięcy przenosiła się do innego pokoju i ciągle zmieniała rozstawienie mebli. Trawiący ją smutek był połączony z obsesją macierzyństwa. Kuracje, operacje, wszelkiego rodzaju zabiegi pozostały bezskuteczne, a młodsza jej bratowa normalnie i szczęśliwie rodziła dzieci. Może moi dziadkowie zaraz po Leli ślubie, w żartach i życzeniach, nieświa- j domie wyolbrzymili w niej to pragnienie. Wrodzona ambicja i dzie- j cinna nierównowaga ciągle na nowo budziły w niej żal, gorycz, obrzydzenie na widok kobiety w ciąży. Tym razem nie chodziło już o Madzie, ale o Dziunię. Zdawałoby się, że Lelę łączy najbliższa przyjaźń z tą faworytką mojej babki, a teraz nie było słowa, którym by jej nie poniżała. Z talentem do podchwytywania cech charakteru i odtwarzania podobnych sylwetek przedstawiała Dziunię jako brzydką, ze zmie-

180

nioną figurą, oschłą i równocześnie lekkomyślną, drwiła z jej braku talentów towarzyskich, z tego, że biernie i uparcie szła za jej przykładem, wreszcie otrząsała się na wspomnienie Dziuni strojów, a potem, żeby odpocząć po napaściach i objawach wstrętu, chwaliła własną niezwykłość, miłość Rucia, wszystkie otrzymane od życia dary, którymi się jednak nie cieszyła. Te wynurzenia przyjmowałam bez moralnego protestu, kładąc je na karb Leli dziwactwa, ale mimo woli nabierałam przekonania, że instynkt macierzyństwa u kobiety, jeśli nie zaspokojony, staje się rodzajem nieszczęścia i zatruwa zgodę rodzinną. I tak trucizna sączona przez Lelę zostawiała swój ślad, pomimo że nie brałam jej na serio.

Po karnawale zostałam dopuszczona do ostatniej wspólnej wycieczki do Wieliczki i ciocia Lela zabrała mnie ze sobą. Młodzi ludzie organizowali tę wyprawę, specjalnym pociągiem, a potem rurkami. Karnawałowe towarzystwo po przejściu paru sal i korytarzy zasiadło do obiadu przywiezionego z jednej z krakowskich restauracji, i słuchało tej samej orkiestry, która przedtem wygrywała na balach. Mówiono, że jeśli kojarzenie się jakiegoś małżeństwa szło opornie, zjazd do szybów w Wieliczce był decydującą próbą, młody człowiek albo panna łatwiej godzili się na nowy związek pod ziemią niż w świetle dziennym. Ogólnie przyjęty był podziw dla sali balowej i kaplicy, rzeźbionych w soli, obie wydawały mi się brzydkie po prostu dlatego, że wyobrażałam sobie, że będą lśniące i białe jak kryształ. Spostrzegłam się prędko, że Leli zachowanie się i maniery nie cieszą się ogólnym uznaniem, za to z roziskrzoną ciekawością przyglądałam się licznemu zgromadzeniu znajomych i nieznajomych. Zdaje się, że największym powodzeniem cieszyły się dwie księżniczki Woronieckie, bywające pod opieką ciotki, p. Pawiowej Łubieńskiej z domu Szlubowskiej, i kuzynka tychże, ks. Stefania Woroniecka. Wśród młodzieży wyróżniali się służący w dragonach ks. Lobkowitz i kuzyn jego ks. Schwarcenberg.

Tu muszę opisać oświadczyny o moją rękę Stanisława Drohojowskiego, tak zatarte w pamięci, że utkwił w niej tylko końcowy ich epizod. Drohojowski odbywał jednoroczną służbę w dragonach i chodził w pięknym mundurze, czerwonych spodniach i kurtce błękitnej, suto szamerowanej. Na głowie nosił furażerkę. Był średniego wzrostu, bardzo przystojny, z dużymi niebieskimi oczami. Jego matka, p. Anna zwana Kukusią, i siostra bywały w Krakowie. Do rodziny tej należał Czorsztyn, zamek na skale, nad Popradem, ale zdaje się, że tylko ruiny sterczały na skale, a u ich stóp stał zwykły dwór z ogrodem. Nie pamiętam żadnego spotkania z tym pretendentem, żadnej rozmowy, po-

181

czątku czegoś, co by z jego albo mojej strony mogło oznaczać cień sympatii. Nagle, a było to jeszcze zimą, p. Drohojowska poprosiła moją matkę o rozmowę. Myśl o oświadczynach tej starszej pani tak mnie zaniepokoiła i wzruszyła, że na cały ranek uciekłam z domu na kursy Baranieckiego i na Łobzowską wracałam z bijącym sercem i w usposobieniu osoby, która spodziewa się najgorszych wiadomości. Otworzyłam kratę od ogrodu naszej willi, przeszłam po topniejącym śniegu na kamiennym chodniku i zadzwoniwszy na piętrze, dowiedziałam się z ulgą, że p. Drohojowska już odeszła. Moja matka też była zasmucona i opowiadała mi, jak ta poczciwa pani, zdaje się nie bardzo mądra, wszczęła rozmowę o młodości jej syna i mojej, wynosząc jego niezwykłe przywiązanie do mnie. Dlaczego to powstało, co było powodem tego wybuchu fantazji czy wyobraźni? Moja matka znalazła się w trudnej roli pocieszycielki cudzego zmartwienia oraz przedstawicielki zimnego zdrowego rozsądku. Zapewne inaczej mogłaby reagować, gdyby spostrzegła u mnie chociażby drobny zalążek wzajemności. Trzeba też nie zapominać, że prowincjonalizm ówczesnych zaborów był przyczyną wielu wzajemnych uprzedzeń i że hrabia galicyjski z zamkiem na skale nie grał w kalkulacjach mojej matki tej roli co wielkie lasy, położone w guberni witebskiej albo mińskiej.

Mieszkając później w Krakowie, nigdy nie spotykałam Drohojow-skiego ani jego rodziny i nigdy nic o nim nie słyszałam w potocznych salonowych rozmowach, nie wiem nawet, czy się ożenił, ale zdaje się, że umarł młodo.

Tymczasem nadchodziła wiosna, błoto zalegało ulice, a szczególnie Łobzowską, za to okna otwierały się na ciepłe powiewy. Często słychać było pobudki grane na trąbkach dla maszerujących oddziałów wojska. Przodem, w długim płaszczu, w wysokim czaku, z gołą szpadą kroczył młody oficer; w pewnej chwili pobudka ustawała, rozlegał się miarowy tupot butów żołnierskich, a na zakończenie pochodu warczał bęben. Kraków był przecież austriacką fortecą. Te muzyki wojskowe budziły we mnie na przemian uczucia radości i smętku, może łącząc się z uczuciem żalu po przygodzie z Drohojowskim. Wśród znajomych już nie opowiadano sobie, gdzie i u kogo odbędą się następne bale, ale czyje rekolekcje są najbardziej poszukiwane. Panie Węcła-wowiczowe podziwiały wymowę arcybiskupa Teodorowicza i jego znajomość mistycznych stanów duszy. Jego kazań można było słuchać po południu w kościele ojców zmartwychwstańców przy Łobzowskiej i zdaje się, żeśmy na nie chodziły, a w każdym razie bywałyśmy tam na mszy co niedzieli. Kościół był najbrzydszy w całym mieście. Składał się z jednej nawy jak stodoła, udekorowanej świątobliwą tandetą

182

j u głównego ołtarza obstawionego zielonością. Panował w nim ścisk i zaduch uśmierzany z lekka zapachem kadzidła. Krzesła z pobożnymi paniami były przystawione prawie do stóp ołtarza, tłum kapeluszy wychylał się z zakrystii, tłoczono się u wejścia, po skończonym nabożeństwie z trudem można się było przecisnąć bocznymi wejściami. Rodzaj rozczarowania albo nudy, a może anemia wiosenna wpędzały mnie w stany pobożności przypominające ciocię Lelę i raz nawet ze służącą Zosią wybrałam się na przydługie nieszpory do reformatów. Chodziłam też na spacery na Błonia z Maryszką, uważając może jej surowe usposobienie za odpowiednie do rozmyślań postnych.

Z wiosną zawiązałam jeszcze jedną przyjaźń, mającą trwać długo, z p. Janczewską, żoną profesora i bratową Henryka Sienkiewicza. Pamiętam jej pierwsze odwiedziny na Łobzowskiej, w drugim salonie z mahoniowymi meblami. Była to pani wysoka, trochę zgarbiona, obdarzona wdziękiem ruchów i postawy, oczy często mrużyła z powodu krótkiego wzroku i od czasu do czasu odgarniała ręką urojony kosmy-czek włosów na czole. Ciocia Stenia zaliczała ją do egotystek. Mówiła głosem cichym w sposób zawiły, mając upodobanie do półtonów i szczegółu, lubiła drobne kwiatki i przedmioty, a kolory szare i zamglone. Pod pozorami oderwania i wytworności kryła dużo rozumu i rozwagi, a przede wszystkim pogodę duszy i radość życia. Bywała już mało, ale jeszcze chodziła na koncerty i w porównaniu do cioci Leli umiała rozmawiać o muzyce. Nieraz wspominała o grze na fortepianie ks. Marceliny Czartoryskiej, uczennicy Chopina, i o niezwykłej przyjaźni, jaka ją łączyła z Podkańskim. Od pierwszej chwili była dla mnie niezwykle dobra, a zapraszając do siebie, znęciła jeszcze obietnicą spotkania z Sienkiewiczem.

Dwóch pisarzy, zamieszkujących Kraków, nierównomiernie obdarzonych talentem i sławą, odznaczało się wspólną cechą, względami, jakimi otaczali teściowe. Jeden z nich, p. Stanisław Tarnowski, co dzień odwiedzał p. Jadwigę Branickaj Sienkiewicz, ile razy przyjechał do Krakowa, spędzał wieczory u Janczewskich, układając pasjanse z p. Szetkiewiczową. Zaproszona na kolację na ulicę Wolską weszłam po spiralnych schodach na pierwsze piętro, do dużego i trochę ciemnego salonu o czerwonych ścianach i meblach krytych gobelinową materią. Nad kanapą wisiał portret rektorski prof. Janczewskiego, pędzla Pochwalskiego, a naprzeciwko portret pierwszej żony Sienkiewicza tegoż malarza. Po kolacji, przy stole pod lampą wielki powie-ściopisarz zasiadał pogodny, piękny, małomówny i śledził karty układane przez p. Szetkiewiczową. Starałam się uchwycić każde jego słowo i rozmowa z p. Janczewską traciła na uroku. Jej mąż, profesor, był

183

szczupły i także należał do ludzi milczących, bo tylko chrząkał. Sława Sienkiewicza była tak wielka, że już siedzenie opodal niego wydawało się zaszczytem. Tej przyjemności zaznałam chyba ze dwa razy, a już zbliżała się Wielkanoc i w rozmowach wracał temat "Zygmunta", który raz do roku dzwonił na rezurekcję. Opowiadano sobie, że trzeba trzech ludzi, aby ten potężny dzwon rozhuśtać. Zapraszano się też nawzajem na święcone i mazurki. Jedno z nich w dużym salonie pałacyku przy Batorego, u p. Mazarkowej, wydawało mi się pełne słońca i wiosennej atmosfery. Okna były otwarte i zapachy świeżo skopanej ziemi dolatywały z ogrodu. Panie na to przyjęcie wystąpiły w jasnych kostiumach i kapeluszach słomkowych. Spotkałam w tym salonie prof. Kleckiego, aspiranta do ręki Zosi Lasockiej, i z zatroskaniem myślałam o tym, że dała się oczarować przez czarne brwi i ostry podbródek Cezarego Hallera. Profesor odznaczał się brzydotą sarmacką, ale pod względem wdzięku i rozmowy obaj byli siebie warci.

Z wiosną gwar na Rynku stał się jeszcze większy niż co dzień między dwunastą i pierwszą. Główna ściana placu, zwana linią A-B, roiła się od strojnych przechodniów, oficerów, ich żon czy przyjaciółek pokazujących wiosenne toalety. Powojenny świat już nie znał tej parady ulicznej elegancji. Dookoła Rynku, na parterze starych pałaców, mieściły się najpiękniejsze sklepy, Hawełka w Szarej Kamienicy, na rogu Sławkowskiej Smidowiczowa, zaraz za nią cukiernia Maurizio (dawne nazwy cukierni zawsze brzmiały z włoska), Fiszer, skład papieru, wiedeńskich bibelotów i ramek do fotografii. Praussowa, umieszczona po drugiej stronie Sukiennic, opodal od wylotu ulicy Grodzkiej, jako magazyny materiałów i strojów damskich, należała do potęg lokalnych. Przyjezdny, nieznający obyczajów krakowskich, mógł zatrzymać się w sklepie na dole, ale wtajemniczeni szli w głąb, po ciemnych schodach na piętro, gdzie w dwóch obszernych i głębokich pokojach starego pałacu mieściło się sanktuarium mody. Na stołach leżały materiały i żurnale mód, a między nielicznymi klientami krążyły dwie stare panny, Emilia i Stanisława, chude, krzywe, o żółtej cerze, wyglądające na zakonnice w świeckim stroju, na repliki panien służących w wielkich domach i odpowiednio opętane snobizmem. Żaden mistrz ceremonii w lot, tak jak one, nie chwytał półcieni towarzyskich, nikt lepiej nie odmierzał swoich usług i nie wdawał w konspiracyjne szepty z wybranymi damami. Tutaj powstawały białe tiulowe suknie dla panien utrzymanych w rygorze i skromności i tu powłóczyste robrony dla matek. Prawdziwe elegantki ubierały się w Wiedniu i zachodziły tu z rzadka po bluzkę albo kwiat do wieczorowej sukni, albo dla obstalunku z okazji nagłej i nie dającej się odroczyć. Zamoż-

184

ność i nawet zbytek były tak wielkie, że wykorzystując ten dostatek, moda zmieniała się parę razy do roku. Równocześnie sekrety jej pilnie były strzeżone i obawiano się pomysłów już obnoszonych, czegoś, co się przedostało na ulicę. Prawdziwe elegantki, we dnie czy wieczorem, wyróżniały się od otoczenia, tyle strój kunsztowny, nawet w swojej skromności, dodawał im blasku. Talent do ubierania się grał wówczas o wiele większą rolę niż dzisiaj, ale nie każda pani była nim obdarzona, uboższe, ale pełne gustu osoby zaćmiewały swoją umiejętnością inne bogato uposażone. Pod względem elegancji Kraków nie kusił się nawet o dorównanie Warszawie, a opinia krakowskiego towarzystwa ciągle opowiadała się za skromnością.

Panna Stanisława miała dużo gustu, coś też przebąkiwała o linii i uszyła mi moją pierwszą i bardzo ładną długą suknię. Krawiec damski mieszkający w Rynku zrobił mi kostium. Pierwsze zetknięcie się z krakowskimi rzemieślnikami zrobiło na mnie przykre wrażenie, wydawali się starzy i schorowani, nie mieli nic z tężyzny i wesołości warszawskiej. A właśnie w takich pokoikach i podwórkach, ucząc się dniem i nocą, aby zdobyć rangę i stopień na uniwersytecie, rośli późniejsi politycy i urzędnicy odrodzonej Polski.

Z Krakowa wyjechałyśmy może z początkiem maja 1907 r. Powrót do domu był dla mnie na pewno połączony z uczuciem pustki i smutku, bo nie znalazłam w nim już rutyny lekcji ani wesołej obecności p. Trypolskiej.

185

- XIII -

Po powrocie do Bolcienikjadę z moją matką, dziaduniem i babunią Kieniewiczami na chrzest Tekli Łopacińskiej do Leonpola - Sarja - W Bolcienikach jeżdżę konno - Rozmyślania o przodkach - Wyjazd na Wołyń do Ubarowa Pobyt i bal w Wolicy - Powrót z Podola do Bolcienik pod wrażeniem samobójstwa p. Jana Balińskiego - Złote wesele moich dziadków w Dereszewiczach

Bardzo prędko po powrocie wybrałyśmy się z moją matką do Leonpola na chrzciny małej Tekli, córki Dziuni. Miłość moich dziadków do wnuczki była tak wielka, że mój dziadek, nieobecny na ślubie z powodu dolegliwości, zdobył się teraz na tak daleką wyprawę, podróżowaliśmy więc razem. Moja babka, korzystając z chwili, kiedy zostałyśmy same w przedziale kolejowym, zaczęła mnie wypytywać o konkurentów krakowskich. Zrozumiałam zaraz, że doszły ją jakieś przesadne plotki, i zauważyłam, że po moich odpowiedziach ogarnęło ją sceptyczne rozczarowanie. Wyjechaliśmy z wileńskiego dworca wieczorem w kierunku Dynaburga i jak zwykle Chomiński odprowadził nas na kolej. Nie wiem, czemu tak dobrze zapamiętałam ten odjazd ku północy, szare pagórki lekko oświecone księżycem, dolinki pełne światła i głębokich cieni, długie, ciemne przestrzenie lasów, rozświetlone gdzieniegdzie sączącym się z góry promieniem.

Dlaczego właśnie przy tym ruchu pociągu świadomość moja była żywsza niż o innej porze, świat wydawał się piękniejszy, życie pełne nadziei? O poranku przesiedliśmy się w Dynaburgu i po paru godzinach dopiero dojechali do dworca, którego nazwy nie pamiętam, i gdzie czekał ładny, nowy powóz, zaprzężony w czwórkę węgierskich klaczy w angielskich chomątach, druga bryczka i kłaniający się nisko Euzebiusz. Mieliśmy się jeszcze przeprawić z pomocnego brzegu na południowy, przez Dźwinę, ale już, tak jak w Dereszewiczach od strony łąk i Prypeci, widniał z dala Leonpol, biały dwór, położony wysoko i otoczony starymi drzewami. Przejechaliśmy błotnistą drogą przez wieś, po moście na fosie pełnej wody i wjechali przez wysoką, okazałą, biało otynkowaną bramę na obszerny i pusty dziedziniec. Leonpol

186

wybudowany w XVIII w., przez parę pokoleń stał nie zamieszkany, broniono go tylko od wilgoci i zacieków, a p. Łopaciński odnowił dopiero na ślub syna. Był to typowy dwór zakrawający na pałac, w klasycznym stylu, o grubych murach, wielkich oknach, podwójnym dachu, świeżo otynkowany, dzięki czemu została podkreślona zasadnicza surowość tej budowli. Sutereny były tak wysokie, że na jedyne piętro domu wchodziło się po dużej liczbie schodów. Wewnątrz duże pokoje odpowiadały masywnym rozmiarom zewnętrznym. Od pierwszej chwili ogarnęło mnie uczucie rozczarowania i zawodu, jakie w dzieciństwie ciążyło na mnie w świeżo wybudowanych Bolcienikach. Nie mając wyrobionego smaku i zdania, wiedziałam tylko, że to, na co patrzę, nie podoba mi się, ale nie potrafiłabym wysnuć na ten temat żadnej teorii. Leonpol był przykładem urywania się ciągłości życia pod wpływem zamieszek i nieszczęść krajowych. Właśnie dla tego powodu tak mało pięknych wnętrz zachowało się po dworach. W Leonpolu ściany oklejono papierami w deseń, w salonie, gdzie łatwo mogło tańczyć 50 par, ustawione krzywo kanapy w stylu Ludwika Filipa i parę stołów robiło wrażenie przeprowadzki. Moja ciotka, jako część posagu Dziuni, sprawiła nowoczesne meble do sali jadalnej i sypialnego pokoju i ta nowoczesność kurczyła się i nikła w zbyt obszernych pokojach. W dwadzieścia lat potem, gdybym miała wpływ na losy Leon-pola, zdarłabym tapety, zostawiając choćby otynkowane ściany, wyrzuciła angielskie i pseudosecesyjne rupiecie, życie mieszkańców zredukowała do paru pokoi, ale w najczystszym stylu XVIII wieku. Rzemieślnicy wileńscy zrobiliby z tego wnętrza rzecz prześliczną. Ale dziwić się trzeba, że po tylu nieszczęściach sił mi jeszcze starczy na podobne marzenia.

Pierwsze poznanie Leonpola było dla mnie tak przykre, że nie doceniłam jego rzeczywistej piękności, nie podobał mi się nawet wspaniały kwadrat alei lipowych w zdziczałym ogrodzie. Za to hodowana w przekonaniu, że życie jest ciężkie, pełne kłopotów i że tylko poświęceniem można mu sprostać, spostrzegłam z wielką radością, że ciocia Klosia i Dziunia doskonale zarządzają domem, że kuchnia jest dobra i służba wytresowana. Nigdy ani w Dereszewiczach, ani w Bolcienikach nie prowadziłam rozmów, które zajmują trzy czwarte życia Angielek i Francuzek, rozmów dotyczących kuchni, służby, sprawunków i w jakich magazynach są najlepsze towary. Najwyżej moja matka odzywała się z pobłażliwym smutkiem o niedoświadczeniu innych.

Nazajutrz po naszym przyjeździe zaszedł w Leonpolu przykry wypadek. Całe srebro wyprawne Dziuni zostało skradzione i złodziej dla wyniesienia swego łupu użył zostawionej w przedpokoju mojej

187

peleryny. Sprawcy nie wykryto, lecz wszystkie podejrzenia wskazywały na służącego. Ten przykry wstęp do uroczystości rodzinnych popsuł wszystkim humory.

Chrzciny odbyły się w salonie, przebiegu ich nie pamiętam, prócz bytności na nich pani Moniki Benisławskiej z Balina, widocznego przez rzekę. Mieszkała tam na dożywociu, dzięki opiece i przyjaźni p. Jana Plater-Zyberka, który po ruinie jej zięcia Ciechanowieckiego odkupił dla niej Balin. Ta wysoka pani o pięknych rysach, paląca cygara, całe życie romantycznie kochała się w ojcu p. Łopacińskiego. Mówiła trochę ochrypłym głosem i w zachowaniu się swoim miała nieznane mi zacięcie, nic salonowego, tylko pańską fanaberię zmieszaną z prostotą. Wiosna w tej okolicy była znacznie późniejsza niż u nas, przechodziły częste deszcze, dookoła Leonpola ciągnęły się rozległe i faliste pola i porost drzew, i lasów wskazywał, że ziemia jest urodzajna. Żyzna Witebszczyzna od razu uderzyła mnie swoją odrębnością, położeniem pomocnym i wschodnim, z dala od cywilizacyjnego promienia Wilna, a bliżej jak gdyby w czasie do rozbiorów. W ocenie ludzi na Litwie nie poprzestawano wtedy na chwili obecnej, ale brano zawsze pod uwagę przynajmniej trzy pokolenia wstecz, zaczepiając o najbujniej-szą epokę, schyłek XVIII w. i czasy napoleońskie. Euzebiusz Łopaciń-ski urodził się kronikarzem i historykiem, lubował się więc w tego rodzaju opowieściach pełnych zarazem pychy i ruin. Z jednej strony w legendzie oddalenia ukazywał postacie dawnych panów na Witebsz-czyznie, z drugiej co chwila powracały dzieje roztrwonionych włości. W ogromnym salonie, gdzie się koczowało, a głos brzmiał donośniej z powodu braku firanek, przy deszczu uderzającym w szyby te rozpamiętywania o przeszłości wydawały się nad wyraz melancholijne. Nomenklatura kończących się magnackich fortun obejmowała Prele Szadurskich; 100 000 h - ogromne dobra Borcha, bezdzietnego wuja Euzebiusza, chyba przegrane w karty; a sięgając dalej wstecz: potęgę Sapiehów, rozgrabioną po olkienickiej klęsce. Cała okolica, nieomal cały powiat należał kiedyś do Sapiehów i archiwum w Sarii pełne było Sapieżyńskich papierów, na temat których p. S. Łopaciński korespondował z ks. Władysławem z Krasiczyna, zapraszając go do swojej "chaty" dla ich obejrzenia. Zibi przy pomocy p. Henryka Broel-Platera, zwanego "Malva", kupił dwa portrety Borchów, pędzla Lam-piego, jeden przedstawiał podkanclerzego, a drugi jego brata. Dziunia, bardzo podatna wpływom, żywo się przejmowała opowieściami męża i znała już dzieje wojewody Łopacińskiego i jego brata, biskupa żmudzkiego, zamieszanych obu w konfederacji barskiej, oraz prababki, która perły oddała dla konfederatów. Ja również słuchałam dziejów

188

sławnej rozrzutnicy, p. Doroty, i wzmianek o pięknej matce p. Stanisława, z domu Szumskiej.

Rozmowy o historii i obyczajach zajmowały godziny spędzone w salonie, a na uboczu i półgłosem prowadzono i inne. Mój dziadek, taki dawniej rzutki i czynny, już nie mógł wejrzeć w stan gospodarstwa, ale z pewnością nie był zadowolony z odpowiedzi na stawiane pytania. Moja babka dyskretnie stawiała pytania, politykując na każdym kroku i nie tracąc nadziei na lepszą przyszłość. Na razie przestrzeń Leonpola nie była wielka, a dwór i jego mieszkańcy utrzymywali się z renty posagu Dziuni. Może wiele rozmów, westchnień i zwierzeń odbywało się w sekrecie przede mną. Ciocia Klosia zdawała się tak zajęta gospodarstwem, że powiedziała mimochodem: idylla narzeczeńska się skończyła. Obie te panie z trudem godziły się na zawód, jaki im swoim urodzeniem sprawiła córka. Wedle nich brak męskiego potomstwa był ciosem dla stanowiska Dziuni w nowej rodzinie. Dziunia uskarżała się na okropne boleści porodu i na ciężki cios, kiedy zamiast wymarzonego syna urodziła się córka. Widok niemowlęcia w kołysce napełniał mnie współczuciem, nie mającym nic wspólnego z uczuciem macierzyństwa, przeciwnie, rodzajem przerażenia nad losem tak drobnego stworzonka, o główce staruszki w miniaturze. Sama Dziunia, drobna i nikła, robiła na mnie wrażenie dziewczynki, tym bardziej że zawsze cechowała j ą nieopatrzna lekkomyślność. Nie rozumiałam jednak, do jakiego stopnia troska mojej babki o nią była uzasadniona.

Bardzo trudno jest opisać stan nieświadomości złego, ponieważ jest zbliżony do głupoty. Znajdowaliśmy się w stosunku do Zibiego i jego ojca pod wpływem fałszywych wyobrażeń i romantycznych fantasmagorii. W tym usposobieniu wybraliśmy się do Sarii w asyście mojej babki, zostawiając w Leonpolu dziadka, dla którego długa jazda końmi była zbyt męcząca. P. Stanisław Łopaciński jako człowiek światowy i dbający o zjednywanie ludzi wysadził się w gościnności i uprzejmości. Jego swada, postawa, sposób bycia, szacunek, jakim był otoczony, romantyczne półsłówka o nieboszczce żonie mogły budzić sympatię. Nosił się po pańsku i nazywaliśmy go wojewodą. Moja babka wszelkimi sposobami starała się zaskarbić jego względy dla Dziuni i zdobyć dla wnuczki jego serce.

W Sarii stał dwór niski, zapadły w ziemię, ale dość obszerny, pełen zakamarków i starych spłowiałych, ale cennych sprzętów. Dwór otaczał piękny stary park, pełen wybujałych drzew, a opodal za ogrodzeniem wznosił się kościół, wybudowany przez Łopacińskich, skonfiskowany i przerobiony na cerkiew. We dworze kryła się wśród ko-

189

rytarzy mała i ciemna kaplica i właśnie tuż koło niej ukazał się Rzewuskiej jej zmarły dziadek, Tomasz. Najładnieszą pamiątką, wj.! szącą w jednym z saloników, był portret, zdaje się Damela, przedstawiający dwie siostry, Mirską i Szumską, w empirowych strojach z braciszkiem Szumskim w roli amorka.

Do domowników Sarii należeli p. Gintowt, dawny nauczyciel Zi-biego, i panna Józefa Szczuczkówna, także jego opiekunka w dzieciństwie, zajmująca się gospodarstwem, która z powodu obecności mojej babki nie siadała do stołu, ale krążyła koło nas z poufałością starej przyjaciółki. O jej zasługach słyszałam już przedtem. Była to osoba jak dla mnie stara, chuda, brzydka, uczesana gładko i skromnie ubrana, rubaszna i niezależna, która pozwalała sobie nazywać p. Łopaciń-skiego - "E! Ty stary!" - co ten ostatni tolerował, wybaczając jej wiele, widocznie ze względu na jej przywiązanie. W czasie naszego pobytu, a przenocowaliśmy w Sarii, nie zaszło nic, co by zamąciło zwykły tryb wizyty, tylko drobne półsłówka, niepokój Dziuni, milczące zamyślenie cioci Kłosi zdradzały, że nie czują się szczęśliwe i pewne siebie. Pan Łopaciński nie zdawał się mieć żalu do synowej o to, że nie urodziła syna, ale nie okazywał jej żadnej życzliwości. Dziunia, psuta i kochana w Dereszewiczach, nie była obdarzona ani wdziękiem, ani postawą, ani darem wymowy. Zarówno ona, jak i jej matka nie odznaczały się chytrością światową, nie miały nic w charakterze z kobiet obrotnych i jak się mówi - "kutych", przeciwnie, Dziuni nieopatrzna szczerość mogła j ą narazić na plotki i obmowę. Sam p. Łopaciński tak umiejętnie kaptował sobie opinię towarzyską i taką odgrywał komedię, że nie rozumiał naiwności, bo ludzie światowi własne pobudki przypisują innym. P. Łopaciński był przekonany, że jego syna złapano dla jego fortuny i że młoda żona tegoż syna lub jej rodzina czyhają na jego pieniądze. Romantycznego entuzjazmu dla Zibiego nie podzielał i w tym miał rację, ale nie rozumiał poczciwości naszej rodziny. Stale podburzany przez plotki wiernej Józefy, zaznaczał, że jest u siebie panem, i dlatego głosił, że jeśli zechce, może się jeszcze ożenić. Urazy o jakieś przedawnione kłótnie czy krzywdy trwały w owych czasach pokoleniami, jak np. pretensja do Tyszkiewiczów o to, że po ruinie p. Doroty odkupili za bezcen Kojdanów pod Wilnem. Pan Łopaciński szczycił się tym, że za młodu praktykował jako adwokat i spłacił rodzinne długi, ale tym chciwiej dzierżył 10 000 ha Sarii z pięknymi lasami. W czasie mego pobytu w Sarii Józefa powiedziała mi: Gdyby pani chciała wyjść za starego, to miałaby pani skrzynię pełną rubli. Zamiast się zgorszyć i oburzyć, uwagę tę przyjęłam za śmiechem, bo jakże miałam wiedzieć, że oznacza ukryty niepokój i jest nacechowana

190

żółcią- Dziunia była równie jak ja bezbronna, tylko przy sąsiedzkich stosunkach padała stale ofiarą gry przeciwników. Józefa straszyła ją małżeństwem starego, wciągała do konfidencji obietnicami prezentów i każdego mrugnięcia oczami i każdego półsłówka snuła nić dalszych intryg - Nasłuchałam się do znudzenia o jakimś lustrze weneckim, schowanym w kufrach sariańskich i które występowało jako rodzaj przynęty w chwilach łaskawości. Już to, że Dziunia kompromitowała się, pozwalając sobie o nim opowiadać, i to właśnie narażało ją na krytykę cenzorów, sądzących pobudki drugich wedle własnych chciwych zamiarów. Podobno p. Łopaciński kupił kiedyś owo lustro dla swojej kochanki, p. Szczytowej ze Szczęsnopola. Po drodze do Sarii Dziunia pokazywała mi ten dwór na horyzoncie, z podnieceniem godnym podlotka, jak dawniej opowiadała mi o przeczytanym artykule sur les amours de Mme du Barry. P. Łopaciński ze swej strony opowiadał nam, jak parę lat przedtem był w Berlinie na ślubie córki swego sąsiada Szczyta z p. Janem Żółtowskim, niemłodym, ale bardzo bogatym człowiekiem. Goście weselni, podziwiając urodę panny młodej, zazdrościli oblubieńcowi, on zaś czuł dla niego głęboką litość. Opowiadanie to było może echem igrania z własnym losem, fortuną, swobodą, komedią w stosunku do nas, ale i siebie samego. Z innej strony nie krępował się wcale i zamiarami konkurów jątrzył syna, którego niepohamowane wybuchy i krzyki drażniły zarówno jego pychę, jak i poszanowanie dla konwenansów.

Dzięki naszej obecności w Sarii ciocia Klosia i Dziunia zostały uwolnione od jednej ciężkiej dla nich próby, od zwykle prowadzonej tam rozmowy plotkarskiej i brudnej. W Dereszewiczach, podobnie jak w Bolcienikach, panowała pod tym względem wielka dyskrecja, te panie tu po raz pierwszy w życiu z bierną uprzejmością, ale i obrzydzeniem słuchały słonych i mało dowcipnych anegdot. Żadna z nich w domu, w którym rządził mój dziadek, nie była przygotowana do odegrania takiej roli, w dodatku moja ciotka była nieśmiała, a Dziunia dziecinną śmieszka.

Euzebiusz Łopaciński w czasie idylli zaręczynowej przyodział się w tak szlachetną szatę, że nikt nie przypuszczał, że wyrósł w innym środowisku niż uczciwe. Dopiero po powrocie do Leonpola przeraził moją matkę, kiedy deszcz, a zatem brak spaceru, zatrzymał nas w domu, bo dał folgę złemu humorowi i stojąc na środku pokoju szeregiem inwektyw zmiażdżył wspólnych znajomych wileńskich. Odznaczał się w ogóle szatańskim czy bajronicznym pesymizmem, upodobaniem do zgliszcz i piołunu, a jego oburzenie pełne sarkazmów na rozwiązłość obyczajów rosło wybujałe, ze wstrętu, jaki się rodzi z przesytu w roz-

191

puście. Bez plotek sariańskich nie znalazłby materiału dla swego stanowiska i przyznać trzeba, że towarzystwo wileńskie nadawało się do skandalicznej kroniki, Euzebiusz jednak przesadzał, wyolbrzymiał gonił za trywialnością, a nade wszystko nienawidził. Piewca tradycji i genealogii w takich wybuchach w niczym nie różnił się od zwykłego radykała i tu podświadomie ulegał wpływowi Józefy, który sączył się w jego duszę od dzieciństwa, nie zabił w nim pychy, ale zwichną} normalne stosunki z ludźmi, oparte na życzliwości.

Przez całą zimę mego pobytu w Krakowie korespondowałam z mym kuzynem Ludwikiem, ale ta korespondencja nie była dla mnie ani pociechą, ani przyjemnością. Mój kuzyn nic nie obserwował, informacji dotyczących jego zajęć nie dawał, za to stylem górnolotnym i zawiłym wyrażał mgliste stany duszy. Oświadczył mi raz, że umarł w nim Gustaw, a narodził się Konrad, i to chyba mogło oznaczać, że miłość romantyczna ustąpiła w nim przed sprawą narodową i obowiązkiem społecznym. Geniusz Mickiewicza i poezja Dziadów tworzyły piękne tło dla takiego wyznania, tylko że od czasów Improwizacji nie było w naszej literaturze powieści, gdzie by wnukowie i prawnukowie Konrada nie silili się na te same górne tony, a pod piórem siedemnastoletniego chłopca oznaczało to wybuch megalomanii. Wrażenia zostawione przez listy są dłuższe w swoim działaniu niż nieopatrzne słowa rozmowy. W moich odpowiedziach starałam się nie wpaść w ton dyskusyjny i rezonerski. Po każdym otrzymanym liście mówiłam sobie, że dzielące nas nieporozumienia nie są powierzchowne, że nie dotyczą tylko drobnych światowych konwenansów i manier. Ciocia Wiga, mówiąc o synu z pobłażliwością i rozrzewnieniem, uważała, że znajduje się w Sturm und Drang Periode. Jedno to określenie napełniało mnie niecierpliwością. Nie wiadomo było, co oznacza i do czego prowadzi. Nic w Lulusiu nie wskazywało na to, aby miał talent literacki i żeby w zespole młodzieży przygotowywał przewrót w poezji i prozie. Świt ruchu narodowego w Niemczech albo wschodząca gwiazda Mickiewicza w Wilnie zapowiadały się inaczej.

Często po otrzymaniu listu Chomińskiego wpadałam w rozterkę i zalewałam się łzami, ale moje urazy i żale nie znajdowały jasnych dla siebie odpowiedzi. W domu kładziono to na karb nerwów i humorów. Kiedyś zamiast współczuć moim łzom i utyskiwaniom moja matka i p. Trypolska, pełne rozwagi i rozumu, same wybrały się na spacer. Życie i młodość mają w sobie tyle sił, że przy spotkaniu z moim kuzynem wydawał mi się znowu poczciwy, a szczególnie normalny, i na nowo ufałam węzłom tyloletniej zażyłości.

192

Wróciwszy do Bolcienik jeździłam konno. Mój wierzchowiec był angloarabem o łagodnym wejrzeniu i łagodnych chodach, zupełnie nie umiałam nim kierować i spacery na nim nie sprawiały mi żadnej przyjemności. Byłam zawsze delikatnego zdrowia i rosnąc sama, nie miałam przy kim rozwinąć ducha tężyzny i zamiłowania do sportów. w Dereszewiczach mój dziadek potępiał konną jazdę u pań i Madzia zaraz zastosowała się do jego życzeń. Tego lata w sąsiedztwie zapanowała moda wspólnych spacerów konno, organizowali je Witold Houwalt, doskonały jeździec, i kompan jego Warzyński; brali w nich udział Jamont, Zosia Kalinowska, Karol Wagner ze starszą siostrą Heleną i inni przygodni jeźdźcy. Spotykaliśmy się w jednym dworze, dojeżdżali na podwieczorek do drugiego albo galopowali gościńcem zarosłym trawą, aleją ze starych brzóz. Zdaje się, że Helusia Wagnerówna chciała mnie swatać ze swoim bratem, a p. Karol, zmienny i niestały, ulegał jej wpływowi czy też powszechnemu przekonaniu, że żyjąc w sąsiedztwie musimy się pobrać. Pani Trypolska twierdziła, że te wycieczki odbywają się w następującym porządku: Jamont galopuje za Zosią Kalinowska, Zosia za Wagnerem, Wagner za Janiusią, a ona na przodzie sama nie wie, za czym goni.

Dopiero kiedy do Bolcienik przyjechał Chomiński, z przyjemnością odbywałam spacery konno. Kiedy się jest młodą, zalotną, spragnioną towarzystwa, trudno wyzbyć się nadziei, nie tyle na własny wpływ, co na nieprzewidziane okoliczności. Mój kuzyn, niestety, lubował się zawsze w jakiejś lekturze, która mnie wcale nie pociągała i teraz namiętnie, przewlekle i górnolotnie rozwodził się nad Legendą Mlodej Polski Brzozowskiego. Zaczerpnął z tej książki teorię, którą mi tłumaczył i którą do siebie zastosował: Nic go nie obchodziło prócz życia dla życia! Nie wiem, czy miał na myśli urodę życia, bo ton jego dowodzeń był podniecony, ale niewesoły. Tymczasem jakże było miło jechać we dwójkę przez las, piaszczystą drogą, wśród uroczego pół-światła pni i zieleni, nad którym niebo wyglądało bledsze i wyższe. Dojechaliśmy raz w ten sposób daleko poza Bieniakonie, do Gojcieniszek. Stary zameczek wybudowany w 1613 r., otoczony łąkami i zdziczałym ogrodem, należał dawniej do Puttkamerów, więc zamiast teorii "życia dla życia" po prostu dogadzaliśmy sobie i dogadywali po sąsiedzku żałując, że taka śliczna miejscowość przeszła w obce ręce. W powrotnej drodze skręciliśmy na prawo rymszowskim lasem i dotarli w ten sposób znacznie powyżej stawu, gościńca i rymszowskiego młyna. Nigdy w to miejsce potem nie wróciłam, ale od czasu do czasu wspomnienie o nim budziło się na dnie pamięci.

193

Opowiadania o przeszłości, o mojej prababce i jej przyjaciółce, pannie Werci Osten-Sackenównie, były niezwykle nikłe, wiedziałam jednak, że obie jeździły konno i że koń mojej prababki nazywał się Beauty. W takie letnie popołudnie, kiedy konie szły stępa, trudno było nie zadumać się czasem nad zagadką przeszłości i nie wyobrażać sobie postaci romantycznych na tle tego samego i nie zmienionego krajobrazu. Nie wiem, czy pod wpływem Łopacińskiego i jego opowieści, czy wolnych godzin, które się na wsi dłużą, sama dla siebie i dosyć nieudolnie zaczęłam poszukiwania pamiątek rodzinnych. Nauczyłam się nazw i genealogii wszystkich portretów wiszących w sali jadalnej i w przedpokoju, wyciągnęłam z biblioteki Buch, czyli opracowaną po niemiecku historię Puttkamerów. Dowiedziałam się z tego źródła, że pochodzą oni od pomorskiej rodziny Swenców, że herb Pomorza jest ich herbem, i dorachowałam się wedle tablicy genealogicznej piętnastu pokoleń wstecz. W XVII w. jeden z Puttkamerów osiedlił się w Kurlandii i - doszedłszy do znaczenia przy ówczesnym księciu - otrzymał tytuł barona cesarstwa rzymskiego. Wawrzyniec, stolnik inflancki, wymalowany w ciemnej zbroi i wiszący w sali jadalnej, mieszkał na Żmudzi i był właścicielem położonych tam Poszokorni i dopiero od Nonhartów kupił Gojcieniszki, a Bolcieniki w 1723 r. dostał w posagu drugiej żony, Szreterówny. Brat jego Jerzy, którego portret też wisiał w sali jadalnej, odziedziczył rodowy majątek Wollin na Pomorzu. Córka Wawrzyńca wyszła za Horaina, na portrecie była podobna do Stasi Kiborttowej; syn jej, pułkownik Horain, zginął w czasie szturmu Pragi, jego podobizna znajdowała się nad drzwiami od kredensu. Zdaje się, że Wawrzyniec miał trzech synów, Hiacyntego, czyli Jacka, konfederata barskiego i autora pamiętników, Stanisława, który po bracie wziął Gojcieniszki, i Wawrzyńca, żonatego z Cedrowską i osiadłego w Bolcienikach.

Imiona zmarłych działały na mnie jak gwiaździste niebo, czarowały niedostępną, zagadkową i nie kończącą się ilością. Czułam, jak rozwija się we mnie kult przodków, sądziłam wtedy, że na chińską modłę, bo mówiłam sobie, że chętnie miałabym w domu tabliczki z ich imionami i paliłabym przed nimi kadzidło. Dopiero później odkryłam, że moje marzenia kojarzyły się z jednym z najstarszych słowiańskich obyczajów. Może dżdżyste dnie poświęcałam studiowaniu genealogii, bo wspomnienie o nich złączyło się dla mnie z ostatnim, krwawym promieniem zachodu, wyglądającym spod chmury nad rakliskim lasem. Na dziedzińcu spływała woda z liści i gałęzie drzew uginały się od wilgoci. Snułam się w trochę ciemnym i pustym domu, czując jakby utkwione we mnie oczy portretów.

194

Rozmyślania takie ogarniały mnie w przerwach między zabawami. Tymczasem przyszło z Warszawy pudło i z welinowych papierów wydobyta została suknia balowa, jak dla dorosłej panny. Dojeżdżałyśmy jeszcze do Wilna do Jaroszyńskiego dla innych obstalunków, a w połowie sierpnia wyjechałyśmy na Wołyń, na doroczne fety do Ubarowa. Miałyśmy się jeszcze tam spotkać z ciocią Lelą.

Księstwo Januszowie Czetwertyńscy, starzy i bezdzietni, co roku spraszali gości nie tylko z okolicznych prowincji, ale z całej Polski, i już zimą, w Krakowie albo Warszawie, przygotowywali listy zaproszonych. Książę był niskiego wzrostu, nosił bokobrody i chodził z przechyloną głową, księżna wysoka i bardzo chuda, oboje oszczędni, a jednak ulegający gorączce życia światowego. Tworzyli parę dziwaków, toteż w kraju, tak skłonnym do kpin jak Polska, przedrwiwano ich stale. Opowiadano sobie, że głodzą gości, że bez panny służącej i wiernego kozaka jest się w Ubarowie skazanym na brak ciepłej wody i rannego śniadania. Pomimo tego, kto mógł, jechał na coroczne bale i gromadzono się tam tłumnie dla przyjemności tańców oraz wspólnej zabawy.

Dojechałyśmy z moją matką i niezbędną panną służącą do Równego i wysiadły tam o świcie, a w samym dworze przespałyśmy jeszcze parę godzin, w malutkim, jak klitka, pokoiku. Ubarów został rozbudowany z myślą o licznych zjazdach i przypominał zdrojowiska kąpielowe w miniaturze, styl zabudowań wzorował się na willach w Krynicy i szaletach szwajcarskich. Główny budynek, czyli dom z dużą sienią, werandami, salą balową i jadalnią na piętrze, grał rolę kurhau-zu, otaczały go: obszerny żwirowany plac, jak deptak przed źródłem, gdzie się pije wody, i wielka liczba klombów i grzęd z kwiatami. Po bokach, pod drzewami stały wille czy oficynki, podzielone całe na gościnne pokoje.

Sierpień był chyba zawsze słoneczny na Wołyniu, bo nie wyobrażam sobie Ubarowa w deszcz i słotę. Około południa znalazłam się nagle na żwirowanym placu wśród tłumu osób, mając jako jedyne oparcie ciocię Lelę, wystrojoną i uradowaną, bo otaczało ją znane od dzieciństwa środowisko, ja zaś bez przygotowania miałam się zetknąć z werwą, wesołością, dowcipem, szykiem wołyńskiego towarzystwa, poznać doskonałych tancerzy mówiących nienaganną francuszczyzną, z którymi nie mogli się równać nie tylko nudni Litwini, ale którym ustępowali nawet warszawiacy. Jaroszyńscy, Pogorscy, Rozciszewscy, Zdziechowscy i inni zostali obdarzeni urodą, bogactwem, słońcem, zaprzęgami i pobytami na Riwierze. Ale zarazem, co za straszny egzamin, jaka próba dla nieśmiałości, gdybym nie zdała egzaminu i nie

195

sprostała hałaśliwym pannom i ich tancerzom! Bale w takiej atmosfe-rze i okolicznościach raczej przypominają bitwę niż zabawę i przyznać muszę, że te dwa dni próby były dla mnie większą udręką niż przy. jemnością. Wiedziałam, że niepowodzenie wywoła ze strony cioci Leli takie same krytyki, jakimi ścigała Dziunię, tkwiłam przy tym w zwodniczej iluzji młodości, to jest w przekonaniu, że każdy krok jest nieodwołalny i groźny w następstwach. Na szczęście nie zabrakło mi tancerzy i towarzyszy. Żyłam jak w febrze, szalenie zmęczona i drżąc wewnętrznie, ale zachowałam zimną głowę, bo widziałam, co się koło mnie dzieje.

Widok był godny uwagi, na przykład kiedy po południu z dzwonkami i hałasem zajeżdżały kolejno czwórki i piątki ślicznych zaprzęgów i powozów. Cóż za poruszenie wśród obecnych, kiedy zaczęto sobie powtarzać: Już widać powozy z Aleksandrii, a to znaczyło, że przyjeżdżają Lubomirscy z Równego. W czasie podwieczorku, podanego na stolikach pod drzewami, o krok od grzęd z astrami, lobelią i balsaminami, przedstawiono mnie szczupłej starszej pani, przed którą dygnęłam. Była to właśnie ks. Stanisława Lubomirska, z domu ks. Ponińska.

Wieczorem, w czasie balu brylantami i sukniami wyróżniały się dwie bratowe, panie Franciszkowa i Władysławowa Jaroszyńskie, obie ku radości Leli żyjące w tym samym antagonizmie co ona z Madzią.

Ciocia Lela wychwalała nieporównaną Letę (z domu Rudnicką), a podziwem zmieszanym z zawiścią ścigała jasnowłosą Maniusię (z domu Złotnicką). Wśród panien sylwetką i postawą rywalizowała z mężatkami panna Louisetta Gauthier, siostrzenica księcia, pół-Włoszka, należąca do istot, których typ zaginął po pierwszej wojnie i który był tak cudzoziemski, że został opisany tylko w jednej amerykańskiej powieści. Z zawiedzioną miłością w sercu, ale otoczona rojem wielbicieli, może pragnęła wielkiej partii. Była ciemnowłosa, blada, wysoka, niezwykle szczupła, nad urodą górowały u niej szyk i elegancja. W powłóczystej, iskrzącej się od palietek sukni, z czarnym tiulowym motylem u stanika, tańczyła walca prześlicznie, ale bez najmniejszego ożywienia na bladej twarzy. Wyróżniała się tym od hożych Polek, iż zdawało się, że kryje w sobie tajemnicę, że jest zagadkowa, co niczego nie dowodziło, prócz talentu do stylizacji. W życiu mogła być równie ograniczona, jak wyrachowana. Drugą cudzoziemką na balu była p. Giżycka, Amerykanka, z rudawym połyskiem we włosach, ubrana w atłasową żółtą suknię. W czasie kontredansa w rogu sali pokazywała ukradkiem, jak się tańczy cake walk. Uważano to za śmiałe wystąpienie. Jej mąż, stojący we drzwiach i nie tańczący, wyglądał na

196

to, czym był, na urodziwego, czarnowłosego i trochę dzikiego Kozaka, któremu byłoby bardziej do twarzy w żupanie i z buzdyganem aniżeli w dobrze skrojonym fraku. Najpiękniejszą parę tworzyli niedawno pobrani, ks. Janusz Radziwiłł z Otyki i jego żona Anna z Lubomirskich. jego smagłość i piękne rysy cechowała hiszpańska powaga, ona była podobna do portretów pędzla Rigaud, Marii Mancini albo do Marysieńki.

Do ustalonych tradycji drugiego dnia zabaw w Ubarowie należała majówka w lesie. Jechano powozami do wyniosłej dąbrowy, gdzie czekał podwieczorek. Ks. Czetwertyński gościom swoim towarzyszył konno, a w lesie grał na rogu, co było powodem niekończących się żartów i pokątnych drwin. Trzeciego dnia w licznym gronie znajomych, których rozmowy nużyły mnie niewymownie, bo nie byłam w stanie sprostać ich ożywieniu, pojechałyśmy dalej na południe. Pani Pogorska, z córką Olenią i synem Janem, wysiadła w Sławucie, a naszym celem była Wolica, pod Czarnym Ostrowem. Od lat słyszałam o tym dworze, należącym do cioci Leli, gdzie zawsze spędzała lato i część jesieni i gdzie ciocia Klosia z Dziunią przesiadywały tygodniami. Tonio za kawalerskich czasów jeździł tam na polowania i był oczarowany całym szeregiem pań Lipkowskich, mających piękność we krwi. Do ich rzędu należały p. Czeczelowa, p. Zdziechowska, p. Zaleska i p. Węcławowiczowa, głuchoniema p. Lipkowska, która wyszła za swego kuzyna, i jej siostra, p. Wielopolska. Najpiękniejszą była jednak p. Rzewuska. Stołypin w teatrze kijowskim podziwiał ją siedzącą w loży, parę minut przed zamachem na jego życie.

Dzięki opowiadaniom Leli i p. Trypolskiej znałam wiele rodzin i koligacji wołyńskich, a szczególnie najbliżej spokrewnionych z moją ciotką: Jodków, Mogilnickich i Czosnowskich. Słyszałam, nie wiem ile razy, o Boczanicy p. Collony-Czosnowskiego i o Leli, kuzynce Elli, przystojnej, sprytnej, niezależnej, ekskluzywnej, a więc niegrzecznej, której żadna partia w kraju nie była godna, chyba jeden ordynat Zamoyski.

Dojechałam wreszcie do tych południowych prowincji, różniących się urodzajną glebą i klimatem od Litwy, bogatych i zwarto zaludnionych przez zamożne albo pańskie dwory. W latach, kiedy obrodziła pszenica i buraki, czuć było pieniądze na kontraktach kijowskich. Samego przyjazdu do Wolicy nie pamiętam. Dwór, położony na pagórku, był oddzielony jarem i stawem od wioski. Po drugiej stronie zajazdu ciągnął się ogród, plac tenisowy przylegał do wielkiego trawnika, na którym stały wspaniałe pojedyncze dęby, a w przerwie między nimi widać było drugi staw, świecący się błękitną wodą. Z lewej strony

197

strzyżony szpaler ocieniał drogę wzdłuż ogrodu owocowego i doprowadzał do kanału obrośniętego świerkami. Równolegle z kanałem, poprzerywanym upustami, szła sypana grobla, kończąca się szerokim widokiem na ten sam staw, oglądany z domu poprzez dęby. Krajobraz, na który patrzyłam z oazy zieleni, jaką był ogród, nie miał łagodnych pastelowych barw Polesia ani surowego kolorytu Wileńszczyzny, płonął w południe od rozżarzonego słońca. Dom wolicki zdawał się dostosowany do południowego klimatu, był długi, niski, bielony, miał cechy egzotyczne i nadawałby się na siedzibę dla plantatorów w amerykańskiej Wirginii, a może na Martynice; krew ormiańska płynąca w żyłach Leli i Sofinety upodobniała je do Kreolek. Wewnątrz pokoje były ciemne, szczególnie duży salon, bo okna jego wychodziły na werandę, położoną o parę stopni niżej i biegnącą wzdłuż całej zachodniej ściany. Za szklanym dachem i ścianami, pełna fikusów i trwałych roślin, była zastawiona stoliczkami i plecionymi fotelami, zasłanymi barwnymi poduszkami. Starszy służący Florian usługiwał we fraku, ale drugi z rzędu, wysoki Iwan, chodził ubrany po kozacku, w bufiastych hajdawerach i granatowej rubaszce do kolan, przepasanej malinowym pasem. Podobnie ubrani byli stangreci. Jeszcze do niedawna w Stawiskach i Białocerkwi liczba takich kozaków dosięgała setki.

Pierwszych parę dni pobytu w Wolicy minęło nam na wypoczynku i miłym trybie spacerów i rozmów, a już moja matka z ciocią Lelą zaczęły się naradzać i zmawiać, aby urządzić fetę, podobno - jak twierdziła Lela - bez zgody wujcia Rucia, ale którą on potem doskonale zorganizował.

Wybrałyśmy się do Bębnówki Jodków, jadąc przez Stary Kon-stantynów, ale po błotnistej drodze i w dzień bez światła, tak że rozległy krajobraz był zamglony i bez wdzięku. P. Trypolska spędziła w Bębnówce 12 lat i to mnie usposabiało życzliwie do osób tego domu, znanych mi jak z powieści. Był to duży i piękny majątek. P. Jan Jodko, stryj Leli, rządził się źle, ale potem zjechał z Litwy kuzyn, p. Ksawery, i zaczął świetnie administrować nie tylko Bębnówką, ale osobistym majątkiem p. Jodkowej, zapewniając jej 40 000 rubli rocznego dochodu. P. Jodkowa, szczupła i nieładna, ale utalentowana i oczytana, należała chyba do typu osób z XVIII w., bo mając ośmioro dzieci zajmowała się malarstwem i literaturą i nie troszczyła się o ich wychowanie. Dwie jej starsze córki były już dorosłe, kiedy jej stosunek z p. Ksawerym stał się powodem do kampanii plotek i doprowadził do zerwania zaręczyn drugiej z rzędu córki, ślicznej Marty, z baronem Rammem. P. Trypolska była zamieszana w te intrygi, zwierzała się z nich przed moją matką, a do mnie dochodziły one tylko urywka-

198

mi. Nie znosiła p. Ksawerego, bo od lat związany z matką, próbował bałamucić starszą Jodkównę, Pulę. W pewnej chwili dla zmylenia poszlak ożenił się, ale małżeństwo zaraz się rozeszło i cały klan spo-Icrewniony z niedoszłą p. Ksawerową rozpętał największą burzę oskarżeń. P. Trypolska kochała swoją wychowankę Martę i o los jej troszczyła się z taką miłością i przywiązaniem, że niejedną gorzką chwilę dzięki temu przeżyła. Córki były w Bębnówce uprzywilejowane, i wyjątkiem najmłodszej i nieładnej Adzi, a synowie wręcz usunięci na plan drugi.

P. Jan Jodko miał oczy sowie i nos z garbem, tylko przypłaszczony. Uczeń jezuitów w Metz i kolega marszałka Focha, był pisarzem, mówcą, podróżnikiem, dyletantem i fantastą. Żona i p. Ksawery o głowę przerastali go swoim sprytem. P. Trypolska, zawsze surowa w ocenie mężczyzn, z lekka z niego drwiła. Zdobył się na jeden pomysł oryginalny, może pod wpływem książek Piotra Lotti: z Odessy (gdzie Jodkowie spędzali zimę) parokrotnie jeździł do Konstantynopola, otoczonego całym blaskiem stolicy sułtanów. Pielgrzymował też do Ziemi Świętej, której pamiątki objeżdżał konno. Rzecz dziwna, że przy ówczesnej zamożności tak mało znalazł naśladowców. Uważałam rozmowę z nim za wyróżnienie. Ciocia Lela, zależnie od okoliczności, albo śpiewała jego pochwały, albo się na niego dąsała. Adzie, młodszą kuzynkę, i jej braci darzyła dobrotliwym lekceważeniem. Śmieliśmy się z jej rozmowy z Kowalewskim, kucharzem wolickim, przy obstalowywaniu obiadu. "Mój Kowalewski, co zrobimy? Przyjeżdża p. Jan z Bębnówki z synami". - "A cóż, trudno, proszę jaśnie pani, to bliscy krewni, trzeba ich dobrze przyjąć".

W czasie pobytu w Bębnówce wyszło na jaw, że w gronie własnej rodziny ciocia Lela nie cieszy się tak pobłażliwym uznaniem jak w naszej. Musiała narobić jakichś plotek, bo przyjęto ją surowym gderaniem, więc nie wiedząc jak sprostać zarzutom, udała ból głowy i całą wizytę przespała na sofie, za parawanem. Jak przez sen przypominam sobie masywne boazerie w sali jadalnej i gobeliny wiszące na ścianie, oraz salon pełen tureckich dywanów i czerkieskich haftów. Wpływ Wschodu, z którym Polska była tak długo skojarzona, zostawił tu swoje piętno, a raczej ten wpływ został wznowiony dzięki podróżom p. Jana. Obiad złożony z pięciu dań musiał być dobry, ale kuchnia była wszędzie tak pierwszorzędna, że zwracano uwagę tylko na wyjątkowe jej niedomagania. Czarną kawę piliśmy w rodzaju salonu-pracowni, położonej o parę stopni niżej od sali jadalnej, prawdopodobnie w rodzaju przybudówki. W rozmowie przeważała francuszczyzna, daleko bardziej rozpowszechniona na Wołyniu niż na Litwie, dzięki bogactwu

199

i zagranicznemu wychowaniu. I to mi przypomina opowiadanie o konkurach p. Jana Strawińskiego o starszą Jodkównę. Ten młody człowiek, porządny i zamożny, ale bez uroku i wdzięku, cieszył się poparciem rodziców, a nie podobał pannie. Służący z Bębnówki miał o nim powiedzieć: Kawaler niczego, tylko coś nie w porządku z tom francuszczyznom!

Feta w Wolicy zaimprowizowana przez ciocię Lelę, a przygotowana przez wujcia Rucia, wypadła świetnie. Zawezwany został ze swoją kapelą słynny na cały Wołyń Herszko z Płoskirowa. Zjechał liczny zastęp gości, szczególnie młodzieży. Z panien pamiętam dobrze dwie, Adzie Jodkównę i ks. Izę Czartoryską. Panna T unia Ledóchowska, zwana "kochany Tunder", była o wiele starsza i należała do innego pokolenia. W najściślejszym naszym kółku wydarzeniem komentowanym ze zgorszeniem był nagły przyjazd Dziuni. Na wiadomość o balu w Wolicy biedaczka nie mogła usiedzieć w Leonpolu i stoczywszy rozpaczliwą walkę z mężem, aby jej towarzyszył, zdecydowała się na ten krok z nieopatrzną odwagą i dwadzieścia cztery godziny jechała na południe, prawdopodobnie cały czas w nerwach i gorączce, raz pożądając zabawy, drugi bolejąc nad nieużytecznością Zi-biego. Moja matka ten przyjazd wzięła bardzo do serca, a Lela, choć przyjaciółka Dziuni, żadnej nie okazała jej lojalności, przeciwnie, po cichu ją przedrwiwała. Owo zgorszenie dowodzi, jak bardzo ówczesna opinia strzegła konwenansów i jak obstawano "za anielską uległością i poświęceniem u kobiet", a zarazem jak surowość zasad krępowała tylko słabych i niewinnych. Przyjazd na bal do rodzonego wuja nie był jeszcze występkiem karygodnym. Dziunia chwilami czuła się nieswojo, a z drugiej strony za nic nie wyrzekłaby się zakazanego owocu i przyjemności.

Tancerze wołyńscy okazali się znacznie uprzejmiejsi od litewskich sąsiadów i korzystając z przywilejów panny domu, bawiłam się dobrze. Do tych tancerzy należeli: Jełowiecki, Rozciszewski, Rudnicki, Kalm-Podowski i dwaj Jodkowie, Franciszek i Jan. Nie przyjechał p. Jerzy Zdziechowski, bardzo zalotnie zaproszony listownie. W każdym razie zmienne uczucia cioci Leli skoncentrowały się na głowie sąsiada z Czarnego Ostrowa, p. Stefana Przeździeckiego. Zaczynałam się trochę oswajać z rozmową urywaną, żywą, nie pozbawioną dwuznaczni-ków, a najlepiej ubawiłam się przy kolacji, siedząc obok Rozciszew-skiego. Powiedział mi: Czy pani wie, że mam najgorszą reputację? Matki ostrzegają przede mną swoje córki. Daremnie raz zabawiałem młodą pannę, która mi z przerażeniem odpowiadała "tak!" i "nie!", aż wreszcie au bout de mon rouleau, spojrzałem na jej talerz i zapytałem:

200

pani lubi indyka z farszem? Ona zarumieniła się i zawołała: Niech pan nie gorszy takim tematem!

Kulminacyjnym efektem balu, a dla moich wujostwa źródłem światowego wyróżnienia, była obecność na wieczorze p. Józefa Potockiego z żoną, sąsiadów z Antonin. Oczy wszystkich południowych prowincji były zwrócone na tę rezydencję, której komfort i zbytek każdemu imponowały. Łazienki przy gościnnych pokojach, stajnia, podwieczorki w siodłami były omawiane z podziwem i w miarę możności naśladowane. W Wolicy na stole leżały dwie książki zbytkownie wydane i ilustrowane, z notatkami myśliwskimi p. Józefa Potockiego o polowaniu na lwy. Snobizm Wołyniaków oczarowany był zbytkiem i stroną powierzchowną tej egzystencji, a nikt przede mną nie chwalił doskonałej administracji tej wielkiej fortuny. Byłam przyzwyczajona do nuty cnotliwej demagogii "w rozmowie rodaków", każdy majątek używany egoistycznie, każde powodzenie wolne od łez i trudu wywoływały szmer nieżyczliwej krytyki. Nic tak nie kłuło w oczy jak cudze szczęście. Tego rodzaju sądy były obce Wołyniowi, ale z drugiej strony mało kto interesował się osobistością o dużej inteligencji i rzutko-ści oraz rolą wielkiego pana odciętego od honorów, zaszczytów i władzy, gdyż urodził się Polakiem. Jemu podobni w Anglii, a od czasu do czasu stawiano nam za wzór lordów angielskich, byli jeszcze bogatsi, równie pyszni, tak samo grali w karty i tracili majątek na zabawę, tylko mieli sposobność odegrania roli politycznej i utrwalenia swego wpływu, a wyzyskania zdolności. Co prawda w tym okresie p. Józef Potocki, jako członek Rady Państwa, zabiegał o pewną popularność, którą sobie potem zbrzydził. W czasie wolickiego balu, siedząc w gabinecie wujcia Rucia, gdzie palono, bo nikt nie ćmił papierosów w salonie, wdał się w długą dyskusję polityczną z jednym z Mogiel-nickich, który mu się buńczucznie przeciwstawiał, co wszystkich słuchających bawiło, a zarazem niepokoiło. W ówczesnych salonach istniał stały lęk przed szlachecką rubasznością, gdyż nigdy nie można było być pewnym, czy zadzierzysta fantazja nie przekroczy granic dobrego wychowania. Widocznie argumenty Mogielnickiego były śmiałe, ale zabawne, bo p. Potocki wpadł w dobry humor, zaczął być uprzejmy dla kapelmistrza Herszka, przypomniał mu swoje młode lata i w czasie mazura ruchem ręki i postawą dawał znak, że bierze udział w tańcu (tańczyć nie mógł z powodu przestrzelonej na polowaniu nogi). Postawę i wygląd miał takie, że mimo woli uwagę wszystkich ściągał na siebie.

Pani Helena Potocka nie odznaczała się urodą, za to słynęła z toalet i elegancji. Była ciemną brunetką, oczy miała zamglone łzami,

201

a tego wieczoru jej suknia z mousseline de soie, malowana w kwiaty, wyróżniała się wśród najzbytkowniejszych strojów. W kontredansie, który jeszcze tańczono, znalazłam się naprzeciwko niej w drugiej parze, co było wielkim zaszczytem i na szczęście nie poplątałam figur. Odjazd Potockich wywołał ogólne poruszenie, nie rozumiejąc, co się dzieje, zobaczyłam, że salon, gdzie tańczono, opustoszał, bo kto żyw cisnął się do przedpokoju. Jedna panna Lodóchowska, jako dobra ko-niarka, oceniła zaprzęg i jakieś nowe latarnie, zdaje się, że acetylenowe. W dwa lata potem jeżdżono już tylko samochodami. Mój wuj był bardzo poruszony tym, że p. Potocki zgubił spinkę szmaragdową od koszuli. Przez cały następny ranek Florian i reszta służby wymiatali pod fotelami i stołami w poszukiwaniu zguby, niestety, bezskutecznie, aż w południe jedna z pań powiedziała memu wujowi: Mój brat guzik ze szmaragdem znalazł już wczoraj, niech pan pozwoli, aby za dwa dni oddał go osobiście Potockiemu na wyścigach w Płoskirowie. Będzie to dla niego jedyna sposobność do zbliżenia się i rozmowy z gronem antonińskich gości.

Zdaje mi się, że dla urozmaicenia zabawy odbyło się małe polowanie. W każdym razie jeździliśmy do pięknego lasu, położonego za jarem i wioską, rozciągającego się po pagórkach i wąwozach. Składai się on ze starych dębów i podszycia z grabiny, zupełnie różnił się od litewskich lasów sosnowych i świerkowych. Tańczyliśmy jeszcze następnego wieczoru i ciocia Lela śpiewała jak zawsze prześlicznie piosenki polskie i francuskie. Jedna z nich specjalnie mnie oczarowała, a ponieważ nie mogłam niczego zanucić, tylko słowa krążyły mi w pamięci:

Rien quau revoir murmure tout bas En me tendant la main.

Ks. Zdzisławowa Czartoryska z córką zabawiły dłużej w Wolicy. Te panie były bliskimi krewnymi Leli przez Zaleskich, honorowane bardzo, ale nie wzbudzające podziwu i uznania, jakie otaczało Potockich. Stroje matki i córki uderzały skromnością właściwą, jak mi mówiono, w Poznańskiem, gdzie panie nosiły jeszcze prunelowe pantofelki. Inteligencja i wdzięk ks. Izy nie przypadały do smaku wołyńskiemu towarzystwu, gdzie kobiety były hoże, zalotne, wystrojone, a nawet hałaśliwe. Jedyną pochwałą, trochę wymuszoną, dla ks. Izy było zdanie: qu'elle a l'air d'un vieuxportrait. Jej sztuczna wesołość niepokoiła mnie, bo sądziłam, że nie odpowiada jej wrodzonej powadze, zmarszce między oczami i smutnemu zamyśleniu dużych oczu.

202

"poczciwa Maneczka", czyli ks. Zdzisławowa, z tego co słyszałam, miała ptasi umysł i niepohamowane zamiłowanie do tańca, także i Poznaniu, i ku rozpaczy męża gotowa była tańczyć do rana i to i byle kim. Te panie, jak się potem dowiedziałam, raził ton pochlebstwa, z jakim się odnosiłam do cioci Leli, oparty co prawda na żartach, ale podsycany prowokacją z jej strony. Drwiny nawet były jej miłe, byle ją wyróżniały, byle ani przez chwilę nie przestała grać głównej roli.

Gdzieś na Wołyniu czy pograniczu Podola leżały Ostapkowce, wielkie dobra Zaleskich, mające być posagiem ks. Izy. Pani Martyna Zaleska, matka ks. Zdzisławowej, była z domu Grabianko i o jej rodzicach krążyły te same opowieści co o Rdułtowskich na Litwie, że się pobrali będąc przyrodnim rodzeństwem. Po Ostapkowcach chodziły duchy i starzy państwo Zalescy starali się je przebłagać czy odstraszyć pobożnością. Nawet w karecie mieli mały ołtarzyk, przed którym odmawiali różaniec. Z dwojga jeden p. Aleksander łączył pobożność z łagodnością charakteru, bo jego żona słynęła ze skąpstwa i ze srogości, z jaką uciemiężała ubogie rezydentki. Nazywano ich le pieux Alexandre et lapie Martine.

Po paru dniach zostałyśmy już tylko z Dziunią i ciocią Sofmetą Horwattową. W towarzystwie żony i bratowej wujcio Rucio zachowywał się jak basza wśród odalisek. Sam milczący i pozornie bierny, pozwalał się zabawiać przez nie kończące się rozmowy dwóch żywych i błyskotliwych młodych kobiet. Każda inna mogłaby uchodzić przy nich za pozbawioną werwy i temperamentu. Ale jak się często zdarzało w życiu cioci Leli, zabawa mijała jak oszołomienie, a następstwem jej był przesyt i melancholia i wtedy otoczenie, nawet kochana przez nią Wolica, zaczynały jej ciążyć. Ustawiała inaczej meble, na noc przenosiła się z pokoju do pokoju. Zaraz po balu przyszedł telegram z Dereszewicz, który obudził uśpioną w niej gorycz. Madzia urodziła trzeciego syna! I Lela, i Dziunią zalały się łzami, podniecając się nawzajem w rekryminacjach i urazach, i w daremnym żalu do losu. Chodziły zbolałe, zamieniały wymowne spojrzenia, przede wszystkim rozstrajały jedna drugą. Wujcio Rucio w ciągu nocy wysłuchiwał gorączkowych monologów żony, mówiło się: Jeróme et moi nous n'avons pas fermę l'oeuil de toute la nuit. Znosił to zdawało się z pogodą i cierpliwością, ale powoli ten brak równowagi podkopywał i jego nerwy. W ciągu dnia dalej krzątał się dookoła spraw majątkowych ' doglądał omłotu pszenicy. Dramat zrodzony w wyobraźni zaciążył nad Wolica i napełniał mnie chwilami uczuciem trwogi. Właśnie w tym dworze, w pokoju na lewo od wejścia p. Antoni, ojciec Leli,

203

odebrał sobie życie; jej babka z domu Zaleska umarła obłąkana. Jed_ nego popołudnia wspólny spacer łódką po stawie zostawił mi ponure wrażenie. Po zachodzie niebo rozgorzało od czerwonej, krwistej łuny, która tą samą posoką odbijała się w wodzie. Na tle pożaru nieba brzegi oczeretów i pola zdawały się zgaszone, ciemne i martwe. Wieczorem, po kolacji, wyszliśmy znowu do ogrodu i wtedy w przerwie między dębami wysunął się okrągły i zaczerwieniony księżyc i nieżyczliwym wejrzeniem spojrzał na ciemny ogród. Może byłam zmęczona po tańcach, może wstrząśnięta słuchaniem skarg cioci i Dziuni, ale nagle ogarnął mnie lęk, tak jak w dzieciństwie w ciemnym pokoju albo we śnie, w chwili, kiedy duszą najstraszniejsze zmory.

Nigdy już nie wróciłam do Wolicy i nie widziałam Leli na jej tle, o jesiennej porze, ogarniętej nową namiętnością, oczekiwaniem na za-prosiny do Antonin.

Po dwóch dniach pobytu w Mielnikowcach moja matka wyczytała w gazecie wiadomość, która przeraziła nas. Jan Baliński z Jaszun popełnił samobójstwo! Śmierć ta była nie tylko bolesnym ciosem z powodu straty przyjaciela i sąsiada, moja matka zaraz wnioskowała, że kryje się za nią krach finansowy, i zadrżała na myśl, że mój ojciec będzie wciągnięty w cudzą ruinę. Gwarancje dawane na weksle pociągały smutne skutki i niedawno Jan Kotwicz, bankrutując, zarwał wielu swoich bliskich. Wyjechałyśmy zaraz i kurierem odessko-petersburskim zdążałyśmy na północ, moja matka zaniepokojona troską o interesy, a ja roztrzęsiona nerwowo, bo kochałam Jaszuny i żywo mnie obchodził ich rozkwit i dobrobyt. Tak mało koło mnie istniało szczęścia, że każdy jego objaw wydawał mi się bezcenny. Tymczasem zdawała się sprawdzać przygrywka, towarzysząca mi od dzieciństwa, o marnowaniu się rzeczy drogich. Poza tym smuciłam się dlatego, że byłam młoda i w przesadny sposób dramatyzowałam własne uczucia.

W Bolcienikach zastałyśmy mego ojca zgnębionego. W wilię katastrofy sam był w Jaszunach i w czasie spaceru w ogrodzie szamotał się z p. Janem, aby mu odebrać rewolwer. Następnego dnia Baliński zamknął się w narożnym pokoju i wystrzałem ze strzelby odebrał sobie życie. Jak zwykle w nieszczęściu znajomi wileńscy i okoliczni nieściśle oświetlili wydarzenie. Zaczęto opowiadać, że Jan Baliński grał w karty, i oburzano się na zbytek panujący w Jaszunach. Prawdziwy stan rzeczy był bardzo zawiły. Michał Baliński, może na spółkę z teściem Śniadeckim, kupił Jaszuny w 1811 r. od ks. Dominika Radziwiłła, który potrzebował pieniędzy na kampanię napoleońską, i z kupnem tym odziedziczył proces z przylegającą królewszczyzną, o część Puszczy Rudnickiej. Proces ten ciągnął się nie załatwiony, dopóki sy-

204

nowie profesora, a kuzynowie p. Jana, cieszący się stosunkami w Petersburgu, nie namówili go do jego wznowienia. Koszty procesu były duże. Wagnerowie, rodzice p. Janowej, a szczególnie tęga głowa w rodzinie, panna Helena, przeciwni byli kosztom i zabiegom i ociągali się z wypłatą posagu gotówką, i nie rozumieli, że Baliński zadłużył się dla prowadzenia procesu. Może wyobrażali sobie, że to gra w karty i wystawne życie wymagają takich pieniędzy. Żydzi, dla których każda ruina była wygraną i zyskiem, będąc panami rynku leśnego, zrobili na Balińskiego "hewrę" i nie dawali mu odpowiedniej ceny za las. Czując się osaczony i chcąc zyskać na czasie, weksle przyjaciół, między innymi mego ojca, odnowił bez zezwolenia tegoż. Dlaczego nie miał porządnego adwokata ani doradcy finansowego, pozostanie tajemnicą owych czasów. Odnowienie weksli bez zawiadomienia podpisujących żyro uchodziło jeśli nie za nieuczciwość, to za brak delikatności. Wykrycie takiej sprawy musiało być niezwykle przykrym ciosem dla p. Jana Balińskiego, ale chyba trawiąca go neurastenia płynęła z innych i bardziej niedostrzegalnych przyczyn.

Jak się często zdarza, Wagnerowie, niechętni zięciowi albo tylko powolni i niezdecydowani, po jego śmierci objęli opiekę nad wdową i ta pomoc, zbawcza jeżeli podana w porę, nie wróciła mu życia, ocaliła za to Jaszuny. Na razie panował popłoch i przygnębienie, bo posag p. Łopacińskiej i kamienica po starej p. Balińskiej były zagrożone przez likwidację długów. Mój ojciec też wszedł w zatarg z Wagnerami o likwidację żyrowanych przez siebie weksli i to na czas jakiś oziębiło stosunki z Solecznikami. Ubolewając nad upadkiem Jaszun, czułam z pewnością nie usprawiedliwiony żal do Wagnerów. Młoda wdowa pogrążyła się w żałobie i smutku, młodsza jej córeczka wkrótce umarła, ustały fety na św. Annę i inne odwiedziny, ale ile razy pociąg idący do Wilna zbliżał się do mostu na Mereczance, ze łzami w oczach patrzyłam na aleję brzozową odchodzącą w stronę dworu, na drzewa parku, na duży staw obrośnięty starymi olchami i tęskniłam, jak gdybym była stara, do rzeczy minionych. Jakoż od tej pory rodzaj zasłony zapadł między mną i Jaszunami, mówiąc językiem wróżbitów, konstelacja tego dworu i moja stały się wrogie.

W listopadzie nowa uroczystość, złote wesele moich dziadków, ściągnęła do Dereszewicz rodzinę i licznych powinowatych. Listopad le mois noir, jak go nazywała moja prababka, nie bardzo nadawał się na liczny zjazd na wsi. Wczesny zmrok spowijał dom i park. Prypeć płynęła szara i bez blasku wśród bezlistnych brzegów i ta mglistość jesienna zalegała rozległy i pusty kraj. Czułam się zmęczona, zniechęcona, trawiona anemią czy nerwami, w stanie fizycznego wyczerpania,

205

któremu niejednokrotnie potem uległam. Dom rozbrzmiewał muzyką, bo sprowadzono z Wilna doskonały kwartet, i skrzypki przez część popołudnia wygrywały melodie, często smutne, które mnie rozstrajały.

Gości zjechało się więcej niż w czasie letnich imienin. Dwie stare przyjaciółki mojej babki, p. Helena Wańkowiczowa i p. Ottonowa Horwattowa, mieszkały na górze nowego domu, w niebieskim pokoju Biały salon, zastawiając go parawanami, zamieniono na wspólny pokój sypialny dla cioci Kłosi, Leli, mojej matki i dla mnie. Z Horwat-tów przyjechali Aleksandrowie i Stanisławowie i co dziwniejsze, ciocia Wiga z mężem. Dla zawiłych i przemądrzałych powodów nie wzięli ze sobą syna na to święto rodzinne i Luluś nie poznał nigdy De-reszewicz, a ja nie zaznałam radości pokazywania mu pokojów i przedmiotów związanych najściślej z moim życiem. Wśród pozostałych gości wyliczę: ciotkę Zofię Tyszkiewiczową, siostrę mojej babki, Józefów Tyszkiewiczów z Zatrocza, ciotkę Zofię Platerową, państwa Grabowskich z synem Henrykiem, jako rodzinę Madzi mieszkających u niej, p. Śniadeckąz synem Henrykiem, Jadwinię Mikuliczównę, siostrzenicę i faworytkę ciotki Wańkowiczowej. Ta ostatnia miała ładną, klasyczną głowę i nosiła ciężki węzeł sztywno upiętych włosów. Z jej stroju i zachowania się było widać, że o sobie nie myśli, nie dba o zabawę i będzie wiodła życie pełne poświęcenia. Z młodzieży byli obecni Jan Strawiński, może Teofil Mohl oraz przystojny i mile rozmawiający Adam Ronikier. Wuj Eustachy Lubański, jeszcze niedawno tak uroczysty i pełen poczucia swego znaczenia i bogactwa, błąkał się po salonach jak cień przeszłości, schorowany i zaniedbany.

Ciocia Klosia i Dziunia były smutne i wzburzone. Suknia wieczorowa Dziuni źle wyglądała w tańcu i to moją ciotkę gniewało, ale przede wszystkim obie były niepocieszone zachowaniem się Euzebiu-sza, który był sztywny, wzgardliwy, z nikim nie raczył przystawać, nikogo nie zabawiał rozmową, z ukosa i sarkastycznie patrzył na zgromadzonych, z których każdy byłby mu życzliwy. Gdy tego chciał, umiał być przyjemny, więc ten brak uprzejmości i te humory wydawały się niezrozumiałe. Może wstręt do sobie równych pochodził z rozwiązłości jego obyczajów, ale o tym nikt z nas jeszcze nie wiedział. Właściwą mu mieszaninę pychy i nieśmiałości tłumaczyłam brakiem wychowania, tym, o czym już w Panu Tadeuszu rozprawiał sędzia:

Ale co dzień postrzegam jak młódź cierpi na tem Że nie ma szkół uczących żyć z ludźmi i światem.

206

Powodem gburowatości i dziwactwa były z pewnością szkoły rosyjskie, a może jeszcze więcej brak przymusu dla robienia kariery. Zdziczenie, któremu ulegali mężczyźni, wnosiło rozdźwięk między nimi a kobietami tej samej sfery. Przykład tego miałam przed oczami porównując Madzie Kieniewiczową z jej bratem, obecnym w Dere-szewiczach. Madzi uroda, ułożenie, jej inteligencja, naturalna szlachetność jej usposobienia sprawiały, że wszyscy odnosili się do niej z uznaniem. O Henryku Grabowskim szeptano, ze nareszcie pod wpływem miłości do kuzynki i sąsiadki Ostaszyna, panny Riesen-kampf, zaniechał małżeństwa z chłopką, ubrał się i umył, i nawet pojechał na Riwierę, co prawda dla asystowania kuzynce. Gorszyłam się wtedy łatwo, bo nie wiedziałam, do jakich dziwactw są zdolne inne narody. Wujostwo Grabowscy, z Tołkaczewicz pod Mińskiem, siedzieli jak grzyby na swoim dużym majątku i czy to ze skąpstwa, czy niedołęstwa nie dali synowi żadnego wykształcenia, tylko klucze od gumna, tym samym skazując go na rolę ekonoma. Pani Grabowska była dobrą gospodynią, czego córka po niej nie odziedziczyła, a wolne chwile poświęcała czytaniu ukochanego autora, Gypa, dzięki czemu z córką korespondowała żywą i nowoczesną francuszczyzną. Madzia w młodości nie wyjechawszy z Tołkaczewicz mówiła po francusku, jak gdyby rosła w Paryżu, a młodszy od niej brat miał poglądy i instynkty człowieka prostego, książki nie wziął do ręki i nie stać go było na erudycję, jaką czarował nas Łopaciński. Nic mu nie imponowało, odnosił się z lekceważeniem do wszystkiego, stał z pewnością poza konwenansami, ale też w zamian niczego nie zyskał. Brak kultury łączył z brzydotą, ale i umysł, i wygląd zewnętrzny mogły ulec oszlifowaniu. A był to dziedzic wielkiego majątku, nie tylko po rodzicach, ale po wuju, ostatnim z Reytanów.

Jeden Adam Ronikier ogładą, pięknym wyglądem i tańcem wyróżniał się wśród grona prowincjonalnych oryginałów, nic więc dziwnego, że tańczyliśmy dużo razem i jeszcze więcej rozmawiali. Te wspólne mazury, obiady i kolacje nie uszły uwagi Chomińskich, może w opowieściach swoich umyślnie ich znaczenie wyolbrzymili, bo ciocia Wiga wyraźnie nie sprzyjała zbyt zażyłym stosunkom jej syna ze mną. Mój kuzyn nie szczędził mi następnie uszczypliwych uwag, których wysłuchiwałam z pewnym zadowoleniem, bo zazdrość nawet bez uczucia, a uważaliśmy oboje, że ono zgasło, jest jeszcze hołdem czy rodzajem pochlebstwa.

Z powodu choroby mego dziadka i zimnej pory uroczysta msza w dzień rocznicy nie odbyła się w kaplicy, ale w domu, w niebieskim salonie. To wzruszające błogosławieństwo długiego życia złączyło się

207

z murami samego domu i było zasłużonym hołdem dla gorącego serca mego dziadka i czułej wierności mojej babki. Z miłości, jaka złączyła tę parę, korzystaliśmy wszyscy, a choć tak kochałam Dereszewicze, całego jej znaczenia jeszcze nie rozumiałam w pełni. Przez czas nabożeństwa patrzyłam na rzeczy bliskie mi i drogie. Raz widziałam srebrzyste ściany, spłowiałe ramy obrazów, lustra, meble, to znowu zamglone łąki za rzeką i szare jej wody, widoczne przez trzy okna i kolumny ganku. Na ścianie przylegającej do czerwonego salonu wisiał portret cioci Isi, malowany przez Janowskiego, i jej śliczna, młoda i uśmiechnięta postać brała jak gdyby udział w uroczystości. Zaledwie trzy lata upłynęło od jej śmierci, wspomnienie o niej gasło powoli, a właśnie ona uśmiechała się do obecnych jak żywa.

Wieczorem, przy strojnym i okazałym obiedzie, w sali jadalnej nowego domu wznoszono szereg toastów pełnych jak zwykle lirycznych zwrotów na cześć ojczyzny, cnoty, obowiązku. Największy tryumf odniosła ciocia Lela, bo stanąwszy w środku stołów, idących w podkowę wzdłuż ścian, bardzo ładnie i z dużą prostotą powiedziała mowę na cześć teściów. Przemówienie jej zostało przygotowane w wielkiej tajemnicy i tylko jej siostra wiedziała o nim zawczasu.

Nazajutrz po złotym weselu Toniowie w swoim domu urządzili popołudniowe przyjęcie i chrzciny syna Stefana. Rodzicami chrzestnymi byli wuj Rucio i ciotka Tyszkiewiczowa. Lela uważała to za specjalną zniewagę, w nią wymierzoną, wykorzystanie zjazdu, aby przechwalać się swoim potomstwem. Wuj Hieronim wywiązywał się chmurnie ze swoich obowiązków i zaraz potem, nie zważając na gości, cisnących się w niedużych salonikach, głośno i długo telefonował do administracji w Kopcewiczach.

Wśród wydarzeń, jakie się omawia po fecie w małym gronie, zauważono kłótnie między Stanisławem Ordą i jego żoną. Zdaje się, że toalety, zabawy i podróże Leli budziły zazdrość Kato i gorzko mężowi wymawiała jego skąpstwo. Wuj Oleś Horwatt irytował się, bo zgubił kalosze, a do Barbarowa wysłał depeszę z 40 słów, dającą instrukcje na przyjęcie Tyszkiewiczów, których zabrał ze sobą. Wreszcie nieszczęście chciało, że furman odwożący na dworzec p. Grabowską upił się i spóźnił na pociąg. Wieczorem, przed kolacją siedzieliśmy dookoła okrągłego stołu w czerwonym salonie, gdy skrzypnęły drzwi od wewnętrznego przedpokoju i na progu stanęła osoba okutana w ciężką burkę i szaliki na głowie. Ta ciotka, drobna, brzydka i gorzka, była postrachem swego zięcia. W bezsilnym gniewie wyglądała tak pociesznie, że Dziunia i ja gryzłyśmy usta i odwracały ku ścianie, aby ukryć rozbawienie. Tonio i Madzia zbledli z przerażenia, zaczęli py-

208

tac, co się stało, następnie starszą panią odprowadzili do swojej oficyny i tam starali się przebłagać, nadaremnie - bo p. Grabowska nigdy nie wróciła do Dereszewicz.

Jeszcze w czasie uroczystości, kiedy opustoszały salony i każdy odchodził do siebie, aby odpocząć i przebrać się na kolację i tańce, i ja wracałam na górę, kładłam się w szlafroku na łóżko i przy dwóch świecach, za parawanem, czytałam książkę pożyczoną mi przez p. Chomińską. Zawsze woziła ze sobą podręczną literaturę i nie kto inny, tylko ona wsunęła mi do ręki Różę Katerli. Był to prawdziwy dar złej wróżki, jak gdyby przemyślnie zastosowany do święta obchodzonego w Dereszewiczach, wyrok podany mi na wszystko, co w moich oczach uchodziło za drogie i cenne. Dialogi między Czarowicem i Krystyną czytałam drżąc jak w febrze, ogarniał mnie podobny niepokój jak przy lekturze scen z rewolucji francuskiej. Wszystkie tezy głoszone przez autora wydawały mi się fałszywe, wyolbrzymione i narzucone mi z dialektyczną siłą, z którą się borykałam z głową w ogniu, tak jak we śnie walczy się z upiorem o życie. Nie pocieszało mnie to, że Róża uchodziła za apoteozę przegranej już rewolucji 1905 r. i że na razie Czarowic i jemu podobni znajdowali się w rozsypce. Ale właśnie owa literacka apoteoza dowodziła, że ogień nie był się wypalił. Mój uraz do cioci Wigi jeszcze się powiększył o jedną myśl, że imię jej łączyło się z taką książką.

209

-XIV-

Rok 1908 - "Ach" w Wilnie - Po krótkim pobycie w Krakowie wyjazd przez Wiedeń do Wioch - Zatrzymujemy się we Florencji, w Rzymie mieszkamy w Hotel de Londres ~ Ketty Ordzianka - Przyjazd wujostwa Ruciów i Łopa-cińskich - Inni znajomi - Pan Paweł Wańkowicz i akwarela Nardiego - Zatrzymujemy się z Lelą w Perugii i Wenecji

Wszystkim się zdawało, że rewolucja rosyjska została uśmierzona. Trwały jeszcze rozgrywki cesarza i skrajnej prawicy z Dumą. Przeciętny ogół sądził, że życie znowu popłynie normalnie. Ludzie byli przyzwyczajeni do pięćdziesięciu lat spokoju, a o katastrofach historycznych czytali tylko w książkach. Nikt niczego nie przewidywał i przed niczym się nie zabezpieczał. Nie mogli nawet tego ludzie bardzo bogaci, jeżdżący często za granicę i mogący mieć dostęp do różnych informacji. O znaczeniu rozgrywek partyjnych w Koronie wiedzieliśmy stosunkowo mało i samoobrona narodowa nabrała znaczenia dopiero w perspektywie paru lat. Rozprawiano za to z animozją o walce toczonej w Macierzy Szkolnej i o rozpoczynającym się strajku szkolnym. Jak sobie przypominam, elementy konserwatywne były przeciwne strajkowi i walkę prowadzoną w Macierzy przez Narodową Demokrację uważały za demagogiczną.

W mojej podświadomości zaszły zmiany. Sny pełne trwogi, o chłopskich rozruchach i prawosławnej przewadze, przestały mnie dręczyć. Zastąpił je cykl snów szczęśliwych. Kto miewa barwne i urozmaicone sny, wie z doświadczenia, że rozgrywają się one nad ranem, niedługo przed obudzeniem, kiedy się jest wypoczętym i na chwilę jeszcze przebywa w uchylonych drzwiach między tajemniczymi zjawami i normalnie pulsującą świadomością. Sny szczęśliwe tak mi się podobały, że koniecznie chciałam, aby trwały, a już słyszałam prawie ranne hałasy w domu i ogień trzaskający w pobliskich piecach.

W jednym z tych snów, w ciepłą i letnią noc schodziłam po trawniku przylegającym do drogi wjazdowej. Przede mną w trawie świeciły się ognie o zielonkawym połysku, przypominające robaczki świętojańskie, tylko większe. Nad ogniami pochylała się świetlista po-

210

stać przyjaznego ducha. Inny sen był dłuższy, zawiły i rozwinął się jak opowieść. W Dereszewiczach, na górze, w białym salonie nowego domu otoczył mnie szereg postaci ubranych w różnokolorowe łuski j świecidełka. Stroje te przypominały ozdoby na choince. W pierwszej chwili byłam przekonana, że przygotowuje się bal kostiumowy, ale zaraz potem przekonałam się, że razem z moimi towarzyszami jestem duchem, bo unoszę się nad ziemią. Zgromadziliśmy się w ten sposób na jakąś rocznicę, wilię Bożego Narodzenia albo Nowego Roku. w towarzystwie zjaw spłynęłam schodami do galerii i znalazłam się w dereszewickim czerwonym salonie wśród licznego grona osób, tym razem żywych i zupełnie mi obcych. Jakiś starszy pan o pięknej głowie siedział w jednym z foteli, jakiś młody człowiek wybitnie przyjazny (życzliwość i wrogość są to nuty w snach zasadnicze) zaprosił mnie do tańca. Wiedziałam, że on jest żywy, a ja jako duch nie dotykam posadzki. Zaraz potem cały obraz się zmieszał, zostałam sama, świadoma tego, że zbliża się ranek, i zaniepokojona tym, że zabawa się urwała i moi towarzysze poznikali. Zaczęłam ich szukać, wychodząc na główny ganek, potem na oszklony zajazd od nowego domu. Na dziedzińcu stały powozy czekające na odjazd gości, ale nikt nie umiał mi odpowiedzieć na moje pytania: Co zaszło, gdzie poznikali tańcujący, co się stało ze starszym panem w fotelu i moim tancerzem? Wróciłam do galerii. Tu po schodach z góry spłynęły ku mnie dwie młode postacie, jednakowo ubrane. Obie miały wpięte we włosy maki po obu stronach głowy. Zbliżałam się do nich żywo, przekonana, że one wyjaśnią mi zagadkę i cel poszukiwania, ale się zatrzymałam tknięta w sercu przeczuciem, jakie dają sny. Były to godziny, które schodzą na ziemię, a godziny są nieme.

Świąt spędzonych tej zimy w Dereszewiczach nie pamiętam. Już wtedy z pewnością była omawiana nasza podróż do Włoch, że może w Rzymie spotkamy się z Ruciami i Łopacińskimi. Dawne, dziecinne pragnienie, aby na spółkę z Dziunią dojechać do Łunińca, nabierało szerszych rozmiarów i nadzieja spotkania się za granicą w tak pięknym kraju wydawała mi się szczególnie miła. Moja matka nie życzyła sobie dla mnie na rok 1908 dużego i długiego karnawału. Po powrocie do domu zaczęły jednak przychodzić z Wilna natarczywe listy i prośby, abym wzięła udział w przedstawieniu amatorskim organizowanym na cele św. Antoniego, a więc na tajny klasztor i szkolenie ochronia-rek. P. Jadwiga Czapska i p. Wilhelmowa Platerowa chciały ożywić towarzystwo wileńskie i umiejętnie wynalazły główną atrakcję przezwaną "Ach!-em" i będącą rodzajem rewii złożonej z tańców, monologów lub jednoaktówki. Rozesłano zaproszenia nie tylko na prowin-

211

eję, ale i do Warszawy, i tak rozpoczął się doroczny szereg zabaw przez tylu tak mile wspominanych i zawsze skupionych dookoła przedstawienia "Ach!". Nie wiem, dlaczego nikt nie zwerbował ciocj Leli z jej ślicznym głosem i dykcją, może po prostu dlatego, że w Wilnie bywała mało, a w ówczesnych stosunkach różne koterie grały dużą rolę.

Od mojego dzieciństwa Wilno zaznało dwukrotnie przypływ^ i odpływu życia towarzyskiego. Nim moi rodzice przenieśli się na wieś, parę zim z rzędu brali udział w świetnych karnawałach. Następnie wystawy rolnicze były powodem do dużych zjazdów. Potem grono tak zwanego towarzystwa zredukowało się do paru domów i nielicznego zastępu osób. Życie rodzinne i tradycyjne trzymało się wsi i dworów. Moja matka czuła się tak związana z Dereszewiczami, że poza nimi nie potrzebowała przyjaźni ludzkiej; nawet w pojęciu Deresze-wicz rodzina wystarczała dla zaspokojenia potrzeb towarzyskich, a świat, czyli bale i przyjęcia w mieście, służył po to, ażeby panny mogły tańczyć, jako dorywcza rozrywka, ale i dały sposobność do wyjścia za mąż. Na grono przyjaciół składali się krewni i osoby wciągnięte w orbitę jednego dworu, odpowiadające dawnemu pojęciu domowników, jak prof. Popowski i drNawrocki.

Mieszkając u wrót Wilna, moi rodzice nie przyjmowali gości z miasta, bo obyczaj spędzania soboty i niedzieli u znajomych jeszcze nie wszedł w modę. Mój ojciec co chwila dojeżdżał do Wilna, w po-płudnia grywał w karty u p. Czapskiej, a wieczorami w klubie, własne sprawy i stosunki spowijał milczeniem i tylko melancholia mojej matki była ich odblaskiem. Stosunki moich rodziców z Wilnem były odległe i krytyczne i dużo się na to złożyło powodów, różne skandale, ruina Tyszkiewiczów i brak choćby jednego domu, który by nadawał ton opinii i skupiał wkoło siebie innych.

W nielicznych salonach, jakie istniały, spotykało się grono osób układnych, dobrze ubranych i płytkich. Panna Katowska z bratem należeli do rzędu figurantów. Oboje, szczupli, drobni i nudni, bywali gdzie mogli i tak mało znaczyli, że wszyscy ich tolerowali, a tym samym schlebiali ich słabostce, próżności. Piękna panna Komar wyszła za Drohojowskiego, Galicjanina i byłego oficera austriackiego, w pojęciu zagranicznym typowego klubmana, który poza interesami, kartami i paru anegdotami niczym się nie interesował. Patronował on pięknej i tajemniczej żonie. Stroje jej i uroda zdawały się bez zarzutu, z wyjątkiem ochrypłego głosu przechodzącego w pawi skrzek. Przybyszami zza kordonu austriackiego byli również dwaj Osiecimscy, krewni Czapskich, którzy zdobyli rękę i pasagi dwóch Śniadeckich, nie-

212

wysmukłych, o ptasich głowach i strojnych jak lalki. Obaj sprzedali Worniany i Bołtupie; Kazimierz przeniósł się z powrotem do Galicji, a Stanisław przegrawszy wiele w karty kupił małe Owsianisz-ly, w sąsiedztwie Abramowska Platerów. Należał on do ludzi, którzy imponują innym swoją pogardą. Pani Iza Lubańska rumieniła się na myśl, że ją pocałował w rękę opiętą w rękawiczkę, ale świeżo wypraną w benzynie! Stanisław Osiecimski czas spędzał między półświatkiem i klubem, twierdząc, że nudzi się wszędzie poza Paryżem. Dookoła klubu i hotelu St. Georges kręcili się karciarze, koniarze, jak daleki nasz kuzyn Pac-Pomeracki albo Lubieniecki i niejaki Adamowicz, obdarzony stalowymi nerwami przy zielonym stoliku. Raz zobaczyłam z daleka bardzo przystojnego i już podrujnowanego młodego hulakę, Stefana Romera. Do starszej gwardii należał Henryk Plater, przezwany Malva, bo mówił - "mal-va!" - kiedy przegrywał.

Wśród tego otoczenia p. Jadwiga Czapska górowała sprytem i indywidualnością. Tadeusz Roztworowski ślicznie udekorował jej apartament. Co dzień koło piątej schodziło się do jej salonu parę osób, prócz tych, którzy w gabinecie jej męża grali w karty. Była to pani wysoka, raczej otyła, z pięknym wejrzeniem i podobieństwem w dolnej szczęce do ukochanych, rasowych bull-dożków, które leżały koło niej w koszyku. Czytała dużo, pisała ładne wiersze po francusku, ale jej łatwa rozmowa miała w sobie zimną bezosobowość kobiety o burzliwej miłosnej przeszłości. Zdawać by się mogło, że służyła nadal dwom przewodnim nakazom życia, unikania skandali i niezdradzania własnego sekretu. Jej mąż tylko jednym zaznaczył się w życiu: wynalazł, wychował i lansował sławną później w Warszawie Messalkę.

Środowisko wileńskie uprawniało do pewnego stopnia moją ciotkę Chomińską do jej ataków na płytkość i zepsucie salonów. Madzia z młodzieńczą prawością na jedną wzmiankę o Wilnie rumieniła się z oburzenia. Siostra jej matki, p. Adamowa Czapska z Nowosiółek, brzydka i sprytna, opuszczona przez męża, ścigała satyrą i nienawiścią p. Jadwigę, przezwaną Olastrową, i pomawiała ją nie tylko o lekkie obyczaje, ale o interesowność. Mówiła, że konkurenci o rękę jej pięknych siostrzenic muszą najpierw zaskarbić sobie jej względy prezentami, że zrobili to Osiecimscy, a Adam Plater-Zyberk zbuntował się i dlatego bezskutecznie wzdychał do panny Heleny Platerówny.

P. Wilhelmowa Platerowa nie rządziła się uprzedzeniami i położenie oceniała trzeźwo. Z pewnością nie miała na myśli trochę prostackiego oświadczenia p. Hartingowej: Po co nam z córkami wyjeżdżać? Niedźwiedzia nie upoluję, a zające i tak do Dukory przybiegną. Za to wiedziała, że jej córki zajmą zawsze w Wilnie pierwsze stanowi-

213

sko, ale co lepsze, nie przebredzając w znajomościach, stworzyła dla nich łatwy i miły stosunek z otoczeniem, dzięki czemu Renia i ida spędziły młodość wśród życzliwych przyjaźni, którym pozostały wierne.

Mój współudział w "Achu" był pomyślany jako warunkowy i jednorazowy. Zamieszkałyśmy tym razem już nie w pokoiku u cioci Houwaltowej, ale w hotelu St. Georges, czyli Świętojerskim, stojącym na najniższym poziomie, ale kochanym przez mieszkańców Litwy j to przez osoby w domu wybredne, a nawet przyzwyczajone do zbytku. Trudno zgadnąć, co wpłynęło na to sentymentalne przywiązanie, podobne do uczucia dla starego grata albo kulawego psa. Dłuższy pobyt w Wilnie oznaczał dla mnie codzienne odwiedziny u Chomińskiego i przesiadywanie z nim we dwójkę w dużym narożnym jego pokoju. Chodził on jeszcze w szkolnym mundurze, bo dopiero latem miał zdawać maturę. Jego udział dwa lata przedtem w lekcjach tańca z Platerównymi i Adą Leską nie zbliżył go z nikim ze wspólnych znajomych. Dlaczego, pytałam siebie, co dzień na próbach przed przedstawieniem spotykam Józefa Minejkę, a mój kuzyn od udziału w zabawach jest odcięty jak przez niewidzialną przegrodę? Odniosłam jednak niespodziewane powodzenie w samej fortecy wroga, bo pod opieką Stasi Szadurskiej w mieszkaniu Chomińskich wygłosiłam odczyt o Wyspiańskim, bardzo przez słuchaczy oklaskiwany.

Co dzień po południu odbywały się próby tańców w salonie p. Niezabytowskiej, z domu Kamieńskiej. Ta starsza pani, za młodu piękna i płocha, nie odznaczała się dobrocią serca wielu kobiet takiej jak ona przeszłości, przeciwnie, zdawała się mścić na drugich za ostrość sądów, których była może ofiarą. W styczniu już o czwartej po południu panowała noc. Jechało się na ulicę Bernardyńską małymi saneczkami, które zataczały się na rogach ulic, często w sypiący śnieg, którego gwiazdki migały w świetle latarni i białym puchem pokrywały skwery i gzymsy starych murów. Cztery panny, z czterema tancerzami, Platerówny, Ada Leska i ja, miałyśmy wystąpić w lansierze w strojach z 1830 r., a nasi kawalerowie w mundurach ułańskich. Naszymi tancerzami byli Józef Minejko, Jan Cywiński, Siostrzencewicz, młodszy brat malarza; nazwiska czwartego nie pamiętam i wiecznie mniej był przyjemny od poprzednich. Adam Plater-Zyberk i Edward Meyszto-wicz mieli tańczyć walca z paniami Zofią Osiecimską i Szymonową Meysztowiczową, z domu Morawską, panowie we frakach, ale krótkich atłasowych spodniach, długich pończochach i pantoflach lakierowanych z klamrami, panie w czarnych i powłóczystych balowych sukniach. Na te próby poza uczestnikami przyszłego przedstawienia przy-

214

chodził kto chciał, dla zaspokojenia ciekawości i spotkania znajomych. Bawiono się też na nich doskonale. Jednym z reżyserów był p. Tadeusz Roztworowski, a autorem libretta z monologami i dowcipami dr Minkiewicz.

Samo przedstawienie cieszyło się ogromnym powodzeniem, uczestnicy i organizatorzy "Ach'u" nie poprzestali na pierwszej wygranej, doroczne zjazdy robiły się coraz liczniejsze i świetniejsze i z "Achem" nie mógł rywalizować nawet Ferdynand Ruszczyc, urządzając żywe obrazy wedle płócien Burne Jonesa. Słyszałam, jak debatowano później nad tym, czy panny występujące w Złotych scho dach mogą pokazać bose nogi, bo matki zdjęte skrupułami nie chciały się na to zgodzić.

Nasze kostiumy w lansierze w czasie pierwszego "Ach'u" wypadły ładnie. Sprawiono mi krynolinę do kostek z białego atłasu, haftowaną złotem, wcięty stanik z bufiastymi rękawami, a na głowę czerwony aksamitny kapelusz z rondem podniesionym z przodu i ozdobiony białymi strusimi piórami. Sala miejska, u wylotu ulicy Ostrobramskiej, wypełniła się po brzegi. W loży mojej babki, która zjechała do Wilna, siedział Józef Tyszkiewicz i jego zdziwione uwagi brzmiały raczej dla mnie pochlebnie. Mais elle danse tout a fait bienl Mais elle est tout afaitjolie! Jeszcze przed przedstawieniem, jakby na generalnej próbie, bo wszyscy przyszliśmy w kostiumach, państwo Hilarowie Lescy, rodzice Ady, wydali obiad z tańcami w pięknym mieszkaniu własnego domu przy placu Zielonym (później Orzeszkowej). Na tym obiedzie, i nawet ja to zapamiętałam, podano jajka w galarecie z kawiorem. Na drugim z rzędu balu u Leskich bawiłam się dobrze, bo asystował mi Edward Meysztowicz, rozmawiający zabawnie, tylko niestety nie pozbawiony właściwej Meysztowiczom szorstkości i arogancji. Taki istniał wtedy przedział między pannami i mężatkami, że tylko witałam się z późniejszą moją sąsiadką i przyjaciółką, a jego bratową Totka. Inne bale, w hotelu Swiętojerskim mniej były dla mnie udane.

Dopiero w lutym zajechaliśmy do Krakowa w drodze do Włoch. Mieszkając w Grand Hotelu słyszałam co nocy muzykę dochodzącą z sali balowej, za to na korytarzu wchłaniałam specyficzny zapach kuchenny, który chyba przeżarł mury tego budynku. Tuż obok schodów w rodzaju klatki i to na niższym poziomie od wejścia przesiadywał Zygmunt, wszechpotężny portier Grandu, w czasie pierwszej wojny posądzony o szpiegostwo. Między jego spelunką i przejściem do restauracji znajdowała się tablica, na której wieszano klucze od numerów, a Zygmunt wypisywał kredą najpiękniej brzmiące tytuły i nazwi-

215

ska osób zamieszkujących w hotelu. Podobnie jak Praussowa, Grand w swoich ciemnych zakamarkach hodował całe pokłady snobizmu W restauracji wszyscy się znali, wszyscy ze sobą witali, był stół młodzieży. Różne panie w kapeluszach pokrytych piórami siedziały blade i niewyspane po tańcach. Jak poprzedniej zimy na dworze prószył śnieg, karetki kursujące po Sławkowskiej tonęły w błocie, na rogu Rynku Smidowiczowa wystawiała w oknach ponęty perfum, sztucznych kwiatków i palietek.

Kto w zimowy wieczór opuszcza Wiedeń i w ponurej, zadymionej hali dworcowej wsiada do kuriera, aby po raz pierwszy w życiu obudzić się przed granicą włoską, ten niezapomniane przeżywa chwile. Mrok, zimno i brzydota pozostają za nim i zaznaje niezwykłej przemiany, jak gdyby między skalistymi dolinami Alp otwierał się wstęp do odzyskanego, ziemskiego raju. Stendhal, który tak rozumiał czar włoski, pisał w swoim dzienniku: Moments inoubliables, en traversant les Alpes j'ai entrevu l'Italie. Bardzo wcześnie podniosłam storę od sypialnego przedziału i patrzyłam ze zdumieniem na szare skały, na szare łożysko potoku, na szumiącą, zieloną i pełną piany wodę, a na szczytach blaski rannego słońca. Już tego ranka odczułam nieporównane światło płudniowego nieba; kiedy pociąg stanął, na korytarz wpłynęło powietrze chłodne, a zarazem łagodne. Na peronie ruszali się ludzie jak z teatru, żandarmi i wojskowi w lśniących mundurach i butach, niektórzy udrapowani w romantyczne peleryny, uradowani i naiwnie przekonani o tym, że budzą podziw. Ich wesołość i fanfaronada zdawały się być przeciwieństwem ponurej północy. Jak tylko pociąg ruszał, znikali i zastępowało ich nieprawdopodobne wrażenie świetlistego nieba. Jeszcze dziś zdaje mi się, że zabyki architektury, a nawet sztuki straciłyby na swoim pięknie, gdyby ich nie otaczała słoneczna atmosfera.

Florencja była początkiem naszej podróży i nadawała się do tego doskonale, będąc całością potężną i zamkniętą w sobie. Byłam zupełnie nie dokształcona. Poza wiadomościami zaczerpniętymi z jednej książki Taine'a i paru Ruskina nie wiedziałam nic. Moja matka w moim entuzjazmie, w szale, jaki mnie ogarnął, uczestniczyła biernie, ale na szczęście w niczym mi nie przeszkadzała. Zabiegała o oszczędności, troszczyła o to, aby powozy na dalsze spacery nie kosztowały za drogo, i kupiła mi ładny kapelusz. Echa, które dotarły wtedy aż na Litwę kazały podziwiać Boticellego, z jakiegoś artykułu dowiedziałam się, że wcześni malarze sienneńscy górują nad innymi, ale ja niewzruszona tymi wskazówkami podziwiałam wszystko, a surowe wskazówki Ruskina nie pomogły mi do zrozumienia Giotta. Kardynał Bibiena Ra-

216

faela i nieznany mężczyzna z rękawiczką w ręku Tycjana stali się dla mnie równie żywi i bliscy, jak bohaterowie Sienkiewicza. Korowód postaci obdarzonych nadprzyrodzonym życiem towarzyszył mi wszędzie. Z tym łączyło się niezwykłe wrażenie, jakie zostawiało pierwsze wejście do galerii Pitti, do sal o złocistych sufitach, zawieszonych złotymi ramkami, albo do Akademii przy klasztorze św. Marka, do sali marmurowej, zawieszonej arrasami. Zachwycała mnie też niezwykłość ogrodów, obudowanych architekurą, i ostry zapach wiecznie zielonych krzewów. Cieszyłam się z płyt kamiennych na ulicy, z żółtego koloru schodów prowadzących do kościołów oraz z wiader i koszów kwiatów, zwilżonych wodą i stojących w bramach starych pałaców.

Nowoczesne życie zdawało się być tylko nikłą dekoracją przyczepioną do potężnych murów. Było ono pełne wykończenia i elegancji, jak klejnocik w skarbczyku. W oknach sklepowych można było podziwiać fotografie sławnych obrazów, w ramkach skórzanych, wyciskanych w złote desenie. U złotników były wystawione srebra, korale, broszki i naszyjniki wzorowane na klejnotach renesansowych. Hafty na płótnie, koronki i ręcznie szyta bielizna przyciągały Amerykanki lubiące sprawunki. Ponieważ w owych spokojnych czasach wszyscy mniej więcej robili to samo, więc do Hotel du Nord, gdzieśmy mieszkały, zajechała ciotka Hipolitowa Gieczewiczowa z Zosią i prędko potem spotkaliśmy się znowu w Hotel de Londres, na Piazza di Spagna w Rzymie.

W 1908 r. tylko najdroższe hotele miały wodę bieżącą w każdym numerze i łazienkę przylegającą do sypialnego pokoju. Hotel de Londres był pod tym względem zacofanym i staroświeckim, nie miał dużych salonów i czytelni na parterze, umeblowanie pamiętało epokę drugiego cesarstwa z domieszką angielszczyzny. Świecił się za to od czystości, zakamarki jego wydzielały zapachy igliwia i wosku, był niezmiernie dobrze uczęszczany nie tylko przez towarzystwo polskie, ale austriackie, francuskie i korpus dyplomatyczny. W sali jadalnej o białych boazeriach i zielonych ścianach siedziały przeważnie niemłode osoby, często ze śladami piękności na twarzy, dyskretne i dystyngowane. Tego roku, ku wiośnie, przeważali Francuzi, z powodu beatyfikacji Joanny d'Arc. Pani Helena Bispingowa, matka Jana, ordynata i szambelana papieskiego, przyjeżdżając co roku do Rzymu, miała w Londrze, jak z polska mówiono, stały apartament. Zastałyśmy też na początku ks. Czetwertyńską, z domu Wessel, z dwiema córkami, jedną ładną, a drugą pełną dobroci. Przystojna wyszła w parę lat potem za Kazimierza Bispinga, młodszego brata ordynata. P. Helena Bispingowa była wysoka, zgrabna, ruszała się żywo i jeszcze czarowała powłó-

217

czystym wejrzeniem błękitnych oczu. Mówiono o niej, że ma głowę do spraw tego świata, żesą farę. We dnie noszono wtedy kostiumy których spódnice sięgały do kostek, zaledwie odkrywając półbuciki| i długie, wcięte w pasie redengoty, bluzki batystowe zdobne w koronki i duże słomkowe kapelusze, zasadzone całym parterem kwiatów albo pokryte piórami. Do jazdy samochodem kapelusze te pokrywano woalem z gazy, związanym pod brodą, ale który w otwartych samochodach z trudem utrzymywał na głowie rozłożysty kapelusz. Widzę jeszcze p. Bispingową, wracającą przed śniadaniem o pierwszej przez Piazza di Spagna, w kostiumie ciemnofioletowym, w kapeluszu ozdobionym bratkami i zaciemniającym jej piękne spojrzenie. W pośpiechu przeskoczyła przez drut okalający trawnik i palmy przed hotelem. Słońce zalewało plac, a w półmroku niedużego przedpokoju, przy biurze stali: wygalowny, uroczysty portier i uroczysty dyrektor w tużurku, obaj zadumani i pogrążeni w tajemniczych myślach dotyczących cen oraz przyjazdu i odjazdu cudzoziemców.

Już wtedy, jak w dwadzieścia lat potem pod rządami Mussoliniego, prawdziwi miłośnicy Rzymu ubolewali nad rozrastaniem się nowoczesnego miasta, opłakiwali wyprzedaż posiadłości arystokracji rzymskiej i rozbudowę nowoczesnej dzielnicy na miejscu dawnych ogrodów willi Buoncompagni. Mówiono, że zastój państwa papieskiego najlepiej ochraniał rzymskie zabytki. Wszyscy z szyderstwem wykpiwali pomnik Wiktora Emanuela, wzniesiony przed Forum u końca Corso, tak biały, że wyglądał jak powiększenie roboty cukierniczej. Żyd był burmistrzem miasta i rozbijał mury Aureliańskie dla przeprowadzenia szerszych ulic i linii tramwajowych. Stosunki z Watykanem były kwaśne, ale nie wojownicze, za to towarzystwo "czarne", czyli bojkotujące Kwirynał należało do przeszłości. Jak w niejednym powstałym potem państwie ludzie u władzy odnosili się z lekceażeniem do własnej przeszłości, jak gdyby Włochy zaczęły się dopiero we wrześniu 1870 r. z zajęciem Rzymu. Pomnik Garibaldiego na Janicolo zdawał się być po to postawiony, ażeby upamiętnić ten stan umysłu. Zresztą w każdym większym lub mniejszym mieście ulice i place zostały nazwane imieniem Garibaldiego i Cavoura. Napisy te w sprzeczności z otoczeniem i dawną tradycją stale mnie gniewały, a moja matka mówiła na to : Que veux tu - lew mediocrite leur est chere.

Turystów ściągały albo pielgrzymki do stolicy katolicyzmu, albo wspaniałe zabytki przeszłości. Poza Paryżem i Riwierą Rzym stale gościł dużą kolonię bogatych cudzoziemców i co wiosny był centrem bardzo ożywionego sezonu. Sklepy w okolicy Piazza di Spagna na via Condotti, Due Macelli i Babuino olśniewały zbytkiem wystaw anty-

218

Icwarskich i złotniczych. Na schodach Trinita dei Monti stały całe grzędy koszów pełnych kwiatów, co chwila skraplanych wodą z fontanny o dwóch delfinach. Na samym placu, żeby pocieszyć Anglików wędrujących po obczyźnie, znajdował się "Cook , doradca w sprawach czeków i biletów, i tearoom Babingtona, gdzie chińską herbatę niożna było przegryźć szkockim pieczywem. Co uderzało wtedy w Rzymie, to jego elegancka nowoczesność rozgrywająca się na tle niebywałej okazałości, a równocześnie różnorodność zainteresowań ludzi zjeżdżających tu co roku. Jedni pielgrzymowali po kościołach, innych zajmowała starożytność etruska, innych mozaiki bizantyńskie z V w. u św. Priscylli, Praksedy i na Transtewerze. Inni byli zaprzątnięci polowaniami konno po Kampanii i słyszałam zdanie, że teren Kampanii da się tylko porównać z najlepszym terenem na świecie dla konnej jazdy, to jest ze Szwecją.

Powszechna pomyślność i dobrobyt ułatwiały podróże ludziom o bardzo różnej skali zamożności. Poza światem dyplomatów i osób należących do międzynarodowego towarzystwa większość podróżowała po studencku, spotykało się też nieznośną kategorię; liczną i wszędobylską, zdziwaczałych Angielek i wulgarnych Niemców. Polacy wyobrażali sobie, że są ubodzy, może tylko dlatego, że nie dorównywali milionerom amerykańskim i angielskim lordom. Do cech szeroko rozpowszechnionych w tej epoce należało amatorskie i anty-kwarskie rozmiłowanie się w zabytkach przeszłości. Europejczycy, a nawet oświeceni Amerykanie byli zabobonnie przywiązani do sztuki i pomników historycznych, jak gdyby przeczuwali, że korzystają z pogodnego wieczoru cywilizacji i oglądają rzeczy piękne, jak złociste chmury na zachodzie. Księgarnie były pełne książek o obyczajach renesansu, opowieści o średniowiecznym Rzymie, wrażeń z podróży, teorii estetycznych. Burckhart, Ruskin, Taine, Gebhart, Bourget odmalowywali środowisko i tłumaczyli przyczyny rozkwitu sztuki we Włoszech, dając do zrozumienia, że pomyślne warunki minęły bezpowrotnie. Napisano tyle i tak wymownych studiów o Rafaelu i Michale Aniele, że odkrycie wczesnego renesansu przez Ruskina ucieszyło wszystkich jako nowość, ale i jego sława zaczynała przechodzić, a młodzi i wrażliwi pisarze szukali natchnienia dla swoich opisów po zapadłych mieścinach, odkrywali mniej znanych architeków i malarzy, wynosząc np. urok baroku neapolitańskiego, zdobywali rozgłos sami dla siebie. I Taine, i Stendhal opowiadali dużo o okrucieństwie minionych czasów, ale te opowieści nikogo nie przerażały i były zaliczane do popisów literackich. Wiele osób, znużonych bezpieczeństwem i monotonią oraz sprawnym działaniem poczty, kolei i banków, czuło

219

się upośledzonymi nowoczesnym brakiem polotu, za to księżne rzymskie, jak mi opowiadano, większe realistki, wolały sprzedawać zabytki rodzinne albo perły, niż obejść się bez samochodu.

Naturalnie, bardzo pilnie zwiedzałyśmy co rano muzea. Gubiłam się w tej różnorodności i z braku inteligentnego przewodnika wpadałam w bierność. Uczta życia i zabawa nęciły mnie prawie więcej od ruin.

Na Piazza Barberini, na rogu via Yeneto, a prawie naprzeciwko kościoła kapucynów, w starej kamienicy, na drugim piętrze, znajdowało się mieszkanie moich pradziadków Kieniewiczów. Panna Jadwiga, siostra mego dziadka, rządząca despotycznie rodzicami, zaraz po roku 1863 namówiła ich na osiedlenie się w Rzymie. I ona, i oni tam zmarli i zostali pochowani na Campo Yerano. P. Jadwiga malowała. Rodzina jej zapał do sztuki traktowała ze sceptyzmem, a tymczasem kopie jej obrazów, robione po muzeach, nabrały wielkiej wartości. Wzięła ona pod swoją opiekę część bardzo licznej rodziny siostry Wandy, Witoldowej Ordziny, trzy siostrzenice, z których jedną wydała za rzeźbiarza Welońskiego, drugą za prof. Smółkę, podczas gdy trzecia, Katarzyna, została panną. Ona właśnie odziedziczyła po śmierci dziadków i ciotki ich mieszkanie, a będąc delikatnego zdrowia i wychowana za granicą, nie wróciła do kraju i dalej mieszkała przy Piazza Barberini, utrzymując luźne stosunki z rodzeństwem. Z nią razem mieszkała j ej przyjaciółka, Amerykanka, panna Adę Handley, malarka, córka bankiera. Kiedyś, dawniej, Ketty ją przygarnęła, kiedy jej się źle powodziło po bankructwie ojca, ale następnie, kiedy Ketty kapitał stopniał i zdrowie się pogorszyło, miss Adę otoczyła ją najtroskliwszą opieką i wspomagała z własnych zarobków. W Dereszewiczach, z powodu spadku po pradziadkach, musiały drzemać jakieś kwasy i urazy, bo o Ordziance rzymskiej odzywano się niechętnie. Bracia Ketty, siedząc na swoich majątkach na Polesiu, nie poczuwali się do opieki nad zcudzoziemczałą siostrą. W naszym kraju od najdawniejszych czasów trudno było o grosz gotowy, a wysyłanie go za granicę wydawało się niemal zbrodnią. Może, aby się uniewinnić, zarzucano jej rozrzutność. Ta ciotka czy kuzynka rzymska była tak inna, tak odmienna, że już się nie nazywała po polsku, ale Ketty d'Orda. W połowie XIX w. Polacy jeżdżący za granicę dodawali sobie la particule, żeby zaznaczyć, że pochodzą z dobrej rodziny szlacheckiej, i to pretensjonalne dziedzictwo przylgnęło do Ketty. W dwadzieścia lat potem wedle przeinaczonego nazwiska mogłaby ona uchodzić za gwiazdę filmową, tylko dopóki żyła, ich sława i moda na nie jeszcze się nie narodziły. Dowiedziałam się po raz pierwszy o istnieniu osoby, odrębnej nawet z imie-

220

nia, poznawszy jej bratową, także Katarzynę, Kato z domu p. Stahl, żonę Stanisława Ordy. Nie pamiętam pierwszego naszego spotkania, ale przyjaźń nasza zawiązała się szybko i wkrótce chodziłam do niej co popołudnia.

Po skończonym spacerze, przed zachodem słońca, biegłam na Piazza Barberini, gdzie drzwi otwierała mi poczciwa i wierna służąca, Augusta. Staroświeckie mieszkanie, podobnie jak w Wilnie, leżało na różnych poziomach. Najpierw przechodziłam przez duży salon o oknach zasłoniętych żółtymi storami, pogrążony w półmroku. Stały tam meble w stylu włoskiego empiru. Drugi z rzędu salon z oknami patrzącymi na via Yeneto był ciemny, zawieszony obrazkami i fotografiami, pełen przedmiotów z trzeciorzędnej antykwarni, może dlatego miłych, że tak dawno tu stały. W tym salonie Ketty, jeżeli jej na to zdrowie pozwalało, przyjmowała gości, leżąc na kanapie, ale zwykle szłam dalej wzdłuż przepierzenia, jak gdyby korytarzem, do pokoju o zasłoniętych firankach, pogrążonego w mroku i przegrodzonego również przepierzeniem z czegoś, co wyglądało jak srebrna lama. Ketty powiedziała mi potem, że zaciemnia okna, aby ukryć podziurawione obicia na meblach, a jednak żadne wnętrze nie robiło tak głębokiego wrażenia jak jej pokój sypialny. Po wielkim zbytku sklepów na Babuino, po gwarze ulicy del Tritone wchodziło się za to przepierzenie jak do kapliczki. Oparta o nie, między dwiema portierami stała gotowalnia ze srebnymi przyborami, a na niej dwie zapalone świece w srebrnych lichtarzach. W wąskim przejściu przy łóżku było miejsce tylko na jeden fotel. Z kąta nad łóżkiem wyglądały ogromne krzewy rozkwitłych azalii, inne bukiety zdobiły stoliczek i gotowalnię. U stóp łóżka, przy fotelu czekającym na gościa były ustawione srebrne im-bryki do herbaty, świetne tartynki ze śledziowego masła i jeszcze lepsze eklery od Latoura. Ketty leżała na poduszkach o batystowych falbankach, z atłasową niebieską kokardą we włosach i jej drobna główka tonęła w półmroku. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że dwie świece i kwiaty tworzyły koło niej atmosferę katafalku. Podobnie nigdy w pełni nie zrozumiałam, że poetyczne otoczenie ukrywa nadmiar cierpienia, bo śmiertelną chorobę i ubóstwo. Byłam równie głupia jak powierzchowna, zajadałam tartynki i ciastka, co prawda przynosiłam kwiaty i bolałam nad tym, że nie miałam dość pieniędzy na kupowanie kosztownych bukietów. Opowieści Ketty o jej trudnościach finansowych słuchałam trochę jak opowiadań z podróży na biegun. Ketty sympatia, Ketty zrozumienie wydawały mi się bezcenne, mogłam przed nią mówić bez końca, biegłam do niej jak do źródła szczęścia i życia, biorąc pełnymi rękami i zapewne dając bardzo mało. Lgnęłam

221

po części do nieistotnych już pozorów tego smutnego życia. Ona mówiła: Jak miałam cztery lata, już wzywałam śmierci! Ale jednocześnie przed ruiną przyjmowała wielu cudzoziemców, była zaprzyjaźniona z Włoszkami, Amerykankami, Angielkami, a kiedy raz na miesiąc wyjechała na miasto, ubierała się prześlicznie. Cieszyłam się na spotkanie z cudzoziemkami i na liczniejsze u niej herbatki, żeby wniknąć w tajemniczy dla mnie świat kosmopolisu. W półmroku sypialnego pokoju, wśród kwiatów i przy dwu świecach żyła istota może już oderwana i zrezygnowana, ale -zarazem pełna ognia, żywości i wdzięku. W poglądach jej nie było pesymizmu, przebijała w nich odwaga, rycerskość i szczerość. Do spraw światowych stosowała uśmiechniętą l pobłażliwość, ale sądy miała kategoryczne, Polakom np. zarzucała fałsz i ceremonialność. Jej wspomnienia z dzieciństwa były smutne z powodu gwałtownego i tyrańskiego charakteru panny Jadwigi. Znalazła wtedy jedynego opiekuna w ojcu Piusie, kapucynie, znanym jako le pere Pie de Langogne, który litował się nad uciskiem dzieci Ordów i w czasie lekcji katechizmu starał się je zabawić i rozweselić. Ojciec Pie pochodził z dobrej francuskiej szlachty i Ketty wychowała się na poglądach i zapatrywaniach kół legitymistycznych. Czytała La librę Parole Drummonda i nie znosiła Żydów, ale ponieważ nic wtedy nie wiedziałam o Action Franęaise, więc nie chwytałam w lot różnych jej powiedzeń. Z pewnym lekceważeniem mówiła np. o francuskim ambasadorze Barrere, "u którego na balu były pustki". Zdawała się być religijna, a równocześnie liberalna, interesowała się jak wszyscy modernizmem i powtarzała powiedzenie Mrg. Duchenesa: Oue Pie X mene la barąue de St. Pierre a coup de gaffe. Nie bawiła się w trwożne niedomówienia, które w Polsce uchodziły za pobożną życzliwość. O siostrze Wandzie wręcz mówiła, że dbała tylko o suknie i stanowisko światowe, a mężem pogardzała: Car ii etat un bourgeois et un pro- fesseur, etpourtant c'etait M la cervelle d'or. Ciocię Isię Lubańską znała i z początku brała ją za powierzchowną elegantkę, ale potem wniknęła lepiej w to smutne życie. Może w jej usposobieniu, jak u ciotecznej siostry, znalazła wiele cech wspólnych.

Najchciwiej korzystałam z uwag Ketty odnoszących się do dobrego smaku. Nie dotyczyło to ani sukien, ani zachowania się w świecie, tylko pewnych upodobań, a nawet stanów duszy. Korzystałam z doświadczeń osoby przedstawiającej dla mnie odrębne środowisko. Indywidualność Ketty przeświecała dopiero przez te wzory i upodobania. Była ona przesiąknięta wyrafinowaną cywilizacją francuską drugiej połowy XIX w. Pobożność jej i legitymizm kojarzyły się z zamiłowaniem, prawie u nas nieznanym, nie tyle do zbytku, co do

222

wykwintności każdego szczegółu. Nacjonalizm jej był francuski. Wieku XVII nie znała, ale kochała rycerskie średnie wieki, jak je wówczas pojmowano. Dała mi do czytania La Morthe d'Arthur Mallory'ego, ]<tórą przeczytałam z uniesieniem. Anglików, naturalnie, nie lubiła. Stosunki z ludźmi określała trzeźwo, każdy odrębny wypadek omawiając inaczej i bez żadnych teorii, w sądach swoich kierowała się zdrowym rozsądkiem, ale przede wszystkim umiarem, uwagi jej i powiedzenia były zabawne i dowcipne.

Po dwóch godzinach rozmowy, bo nie mogłam jej przerwać, wracałam do hotelu odprowadzana tym razem przez Augustę. Na górze schodów Trinita dei Monti widać było szereg ulic i domów pogrążonych w granatowym mroku. Na Condotti paliły się już białe klosze latarń elektrycznych. Wielkie niebo zachowywało jeszcze ostatnie blaski zachodu, wyżej przechodziło już w granat, ale w oddali, nad Watykanem i Janicolo, ostatni złoty rąbek nad chmurą oznaczał miejsce, gdzie zaszło słońce. W tym półmroku niewidzialna wspaniałość miasta wydawała się jeszcze większa. Dolne stopnie przy Piazza di Spagna były wciąż wilgotne od usuniętych na noc koszy z kwiatami, ale woda tryskająca z fontanny odbijała ostatnie blaski nieba i szumiała głośniej niż przy ruchu dziennym. Biegłam do mego hotelu w stanie umysłu kogoś upojonego koncertem albo wracającego z niezwykłego przedstawienia w teatrze, wpadałam do naszego pokoju i przebierałam się w wieczorową suknię, ażeby po obiedzie, w ciasnych salonikach Lon-dry zasiąść do potocznej rozmowy z Zosią Gieczewiczówną, Cze-twertyńskimi, stateczną ciotką Gieczewiczową i innymi znajomymi naszego kółka.

Nareszcie przyjechali wyczekiwani: Wuj Rucio i Lela, i prawie równocześnie Dziunia z mężem. Zaraz po przyjeździe wuj Rucio z właściwą sobie przedsiębiorczością wybiegł na ulicę i wróciwszy po godzinie z kupionymi cukierkami oświadczył, że wie, gdzie leży nasz hotel, i że się orientuje w mieście. Zaraz też zareagował na uprzejmość mojej matki dla Edwarda Meysztowicza i oświadczył, że matka córki na wydaniu musi zachowywać się sztywno. Siedzieliśmy teraz wszyscy razem w sali jadalnej przy okrągłym stole w głębi. Ustalaliśmy też co dzień plan wspólnych wycieczek. Raz na tydzień jakiś historyk włoski, za specjalną opłatą, oprowadzał gromadę turystów po Forum i po Pa-latynie. Oglądaliśmy więc ruiny świątyni Westy i ruiny biblioteki, potem szliśmy sklepionym korytarzem, w którym zamordowano cesarza Klaudiusza, przystawaliśmy nad mozaikową posadzką w domku Livii. Wiedziałam, że wiele zabytków starożytnego Rzymu przetrwało do czasów renesansu i że wznowiony podziw dla starożytności był przy-

223

czyną ich zagłady. Najwięcej burzyli sami papieże dla nowych budowli. Na tym urywała się moja praca umysłowa. Powietrze było zarazem gorące i świeże. Pod palmami, otynkowana na pomarańczowo stała willa Mills, niezwykłe światło spływało z drgającego lazuru, oleandry i inne wiecznotrwałe drzewa wydzielały ostry zapach, pachniała mięta, pelargonie i dzikie laki; resztki ścian, kolumny leżące w trawie zręby kapiteli zdawały się szczęśliwe, wygrzewając się w słońcu. Jednego ranka nudnych objaśnień profesora słuchała razem z nami grupa znajomych Polaków, m.in. Rodryg Potocki z żoną i p. Zamoyska z Podzamcza. Ta ostatnia przysiadła na jednym z głazów dla wypoczynku i rozglądała się po pagórkach rzymskich i pobliskich kościołach jak po dobrze znanym z dzieciństwa krajobrazie. Opowiadała też o audiencji swego ojca, hr. Trapani, u Piusa IX, nie pamiętam już, czy przed ucieczką Bourbonów z Neapolu, czy przed wkroczeniem gari-baldczyków do Rzymu. Z tym większym zaciekawieniem słuchałam tej opowieści, że nie sprzyjałam rewolucyjnym ruchom i raczej opowiadałam się za prześladowanymi monarchami. Moja naiwna ciekawość rozdrażniła Łopacińskiego, który ze złośliwym błyskiem w oczach próbował wciągnąć mnie w jedną z owych zasadniczych dyskusji, które zawsze zamieniały się w kłótnię.

Innego popłudnia wybraliśmy się wszyscy do Tivoli i do willi d'Este. Przyłączył się do nas p. Edward Meysztowicz. Willa d'Este jest może najpiękniejszym pomnikiem architektury ogrodowniczej we Włoszech. Położona u szczytu góry, składa się z tarasów i schodów ocienionych dębami i cyprysami. W ich cieniu i prawie na każdym stopniu tarasów z grot, z konch pomiędzy rzeźbionymi posągami tryskają fontanny, leją się kaskady wody, aż u samego podnóża ciągnie się basen położony tak jak lustro i odbijający ciemne cyprysy. Ogród został obmyślony dla chłodzącego wypoczynku w czasie upałów rzymskich. Zdawało mi się, że wille dawnych patrycjuszów nie dorównywały jego okazałości, podziwiałam więc szczęście Włoch, gdzie po upadku jednej cywilizacji zakwitła inna, równie piękna. Portrety oglądane w Pitti we Florencji kojarzyły mi się z postacią kardynała d'Este, założyciela ogrodu. Zibi Łopaciński, sztywny i trochę sarkastyczny, słuchał moich młodzieńczych okrzyków zachwytu, prowokował jaskrawe określenia, a potem je zwalczał, występując w roli cenzora zbytku i przepychu książąt kościoła, wybitnie pozostających w sprzeczności z nakazami Ewangelii. Nie wiedziałam jeszcze, do jakiego stopnia cnotliwe frazesy są potężnym narzędziem w ręku złych ludzi (dodałabym po latach doświadczenia, że nikt tak jak diabeł nie wojuje moralnością), ale czułam się nieszczęśliwa, bo niepotrzebnie

224

i nieopatrznie wciągnięta w dyskusję. Wuj Rucio i Meysztowicz, znudzeni spacerem po schodach, jeszcze przed pierwszą w południe wołali: Macaroni! Macaroni! Jesteśmy głodni i chcemy jeść śniadanie! Wolałam te przyziemne odruchy od zawiłych problemów moralnych.

Po południu, na równinie, wśród ruin pałacu Hadriana spotkałyśmy ciocię Stenię Węcławowiczową, jej dwie córki i p. Kazimierza Zdziechowskiego. Ten ostatni nie wciągał mnie podstępnie w wir dyskusji, ale po dawnemu analizował każdą moją odpowiedź i wysnuwał z niej jakieś moralne wnioski. Koło nas ciągnęły się ogrody oliwne, bluszcz piął się na ruiny, nikłe drzewka migdałowe rozkwitały na tle murów. Znajdowaliśmy się u podnóża pasma górskiego, w oddali, ku zachodowi widać było rąbek morza, otaczał nas jeden z najpiękniejszych krajobrazów na świecie, uczczony legendą, bo kiedyś dopłynął tu Eneasz, założyciel potęgi Rzymu. Z daleko większą przyjemnością od uwag moralnych słuchałam jakiejś ładnej bajki, z gatunku tych, które natchnęły tyle rzeźb, obrazów i poematów.

Koło naszych znajomych ciągle się rozszerzało. Byliśmy na przyjęciu u p. Czosnowskich, krewnych cioci Leli, na herbacie u p. Kier-bedziowej, mieszkającej w jakimś apartamencie pełnym antykwarskich rupieci.

Zaraz potem Lela odnalazła Jaroszyńskich i nadzwyczajną, niezrównaną Letę. Razem z Jaroszyńskimi odbyłam pierwszą moją wycieczkę samochodem. P. Franciszek zaprosił mnie na nią poczciwie, kiedy mu powiedziałam, że moja matka nie pozwoliła mi dotychczas na tak kosztowną i ryzykowną jazdę. Nie pamiętam dokąd pojechaliśmy i czy nasze duże kapelusze, owinięte woalami, wytrzymały pęd powietrza. Siedziałam na przednim siedzeniu obok p. Jaroszyńskiego, a w głębi Lela z p. Letą z prawdziwym amatorstwem i gorączką omawiały ostatnie skandale i przygody p. Józefa Potockiego w Petersburgu. Na podwieczorek zajechaliśmy na via Buoncompagni do hotelu Excelsior, zbudowanego niedawno i niezmiernie okazałego, nie cieszącego się jednak takim uznaniem co Grand Hotel. Herbata i ciastka smakowały mi lepiej, wypite przy stoliku z koronkowym obrusem, w wielkim salonie ozdobionym marmurowymi kolumnami, w pobliżu klombów z palm i kwiatów. Nie mogłam się dość napatrząć kapeluszom i strojom pań siedzących opodal.

Dopiero po wyjeździe Łopacińskich i kiedy Lela została z nami, zdarzyło się coś, co nawet ją napełniło uznaniem. W czasie lata 1907 r. (o czym nie wspomniałam) przyjechał do Bolcienik p. Paweł Wańkowicz z synem Witoldem. Dumny był z tego, że syna umieścił na dalsze studia w Cambridge; niezwykle łaskawie interesował się moim

225

malarstwem. Z Witoldem Wańkowiczem, czyli "le petit", zamieniałam od czasu do czasu listy. Pisał mi, że na wakacje wielkanocne może spotka się z ojcem w Rzymie. Tymczasem zamiast syna zjawił się tylko p. Paweł, szczupły, siwiejący pan o błękitnym wejrzeniu spod nastroszonych brwi. Rozmawiał on podobnie jak Zdziechowscy, subtelnie i ciekawie, miał sądy i gusty osobiste i niebanalne. Przyszedłszy raz do nas na śniadanie, prosił, abym z nim poszła na wystawę nowoczesnej sztuki w gmachu przypominającym naszą Zachętę i stojącym za tunelem, na via Yittore Emanuele. Ciocia Lela wybrała się razem ze mną, ale pod wpływem może mojego zainteresowania albo umiejętnej rozmowy p. Pawła zapomnieliśmy o jej obecności i przechodzili od obrazu do obrazu i z sali do sali, zamieniając uwagi i komentarze. Lela snuła się za nami do tego stopnia opuszczona, że nawet jej paryska suknia i kapelusz straciły na zwykłym blasku. Jedną z właściwości Leli była dziecinna zazdrość o wszystko i nie tylko o to, czego sama nie mogła dostać, najskromniejszy talencik, najdrobniejsza przewaga już ją korciły, lecz równocześnie imponowały jej i wtedy przyznawała się naiwnie do zazdrości i podziwu. Tego popołudnia wróciła do domu oszołomiona i zaraz opowiedziała mojej matce o naszych przygodach. W parę dni później znowu odwiedził nas p. Paweł i powiedział, że wśród podziwianych przez nas akwarel Nardiego wybrał jedną i chce mi ją ofiarować, żeby tym prezentem wyrazić wdzięczność za opiekę, jakiej zaznał jego syn. Tym razem twarz Leli zrobiła się szara. Moja matka odpowiednio dziękowała i wyrażała przy sposobności rodzinną przyjaźń dla Wańkowiczów i sympatię dla Witolda.

Akwarela Nardiego przedstawiała górny taras willi d'Este po deszczu, szczyty cyprysów wychylające się spod kamiennej balustrady, a nad nimi niebo, jeszcze pochmurne, a już rozjaśnione przebłyskiem pogody. Talent Nardiego nie należał do pierwszorzędnych, nie dorównywał Fałatowi, ale w Rzymie Nardi był malarzem modnym, cieszącym się sławą i powodzeniem. Obrazy swoje drogo sprzedawał cudzoziemcom, więc prezent, jaki otrzymałam, był miły, ale też kosztowny. Sam ofiarodawca uniósł się uczuciem przyjaźni, a także powodował się wyrachowaniem, mógł sądzić, ponieważ moja matka prezent przyjęła, a nie wiedzę, w jaki sposób mogła odmówić, że zawiązuje nici bardzo zresztą nieuchwytnego porozumienia i rękę moją zabezpiecza dla swego syna.

Zaraz potem wyjechałyśmy z ciocią Lela do Perugii i Asyżu. Lela żyła ciągle jeszcze w nadziei macierzyństwa, utrzymana w niej może przez moich dziadków, a może przez spowiedników i każde miesięczne niedomaganie, pozbawiające ją tej nadziei, przyjmowała jako cios.

226

Już przedtem czuła się źle i wtedy ta hałaśliwa istota o pięknym wejrzeniu wpadała w usposobienie zbliżone do Eklezjasty. Nic dla niej nie było nowego pod słońcem i wszystko marnością marności. Czuła wstręt do otoczenia i potrzebę ucieczki, twarze ludzi spotykanych na ulicy wydawały się jej złowrogo wykrzywione albo drgające grymasami. Jej żywa wyobraźnia powiększała jeszcze przykrość złego snu na jawie. W Asyżu również była znudzona i obojętna. Jej głęboka, ale jednostronna religijność znalazłaby odpowiedniejsze dla siebie nastroje na widok procesji w Sevilli. Białość średniowiecznej mieściny, zawieszonej na stoku góry, i przedziwny błękit umbryjskiej doliny tchnęły zbyt wielką pogodą.

Do Wenecji dojechałyśmy w deszcz. Lela najpierw udawała, że śpi, potem, że pisze dziennik, w końcu w ciągu długich godzin podróży wpadła na temat coraz częściej powtarzających się u niej skarg na Dziunię. Przyjaźń obu, tak niegdyś w Dereszewiczach uświęcona, przeradzała się w pogardę. Przesadne aspiracje towarzyskie Dziuni, wyhodowane na wzór tejże Leli, drażniły ją i śmiała się z tego, że Dziunia j ą naśladuj e, że się źle ubiera, że nie umie prowadzić zabawnej rozmowy. Twierdziła, że w Rzymie Zibiowie ciągle się kłócili, że podpatrzył to Meysztowicz, którego okna wychodziły na ten sam dziedziniec co ich pokój, a co gorsze, że Zibi co wieczór wybiegał na miasto i na pewno żonę zdradzał. Lela wołała, że splot stosunków w Dereszewiczach działa na nią zabójczo i dziesiątkiem drobnych przykładów dała mi do poznania, że ani moja babka, ani moja kuzynka o mnie nie dbają i że moje przywiązanie nikomu nie jest potrzebne. Rozmowa ta doprowadziła mnie do stanu rozpaczy, rozczarowania i zniechęcenia, na razie unicestwiła we mnie długoletnią wierność. Zaczęłam płakać, ale też dotknięta w uczuciu lojalności, wpadłam w gniew i pod wpływem doznanej krzywdy odezwała się we mnie nuta tragiczna, płynąca z krwi kieniewiczowskiej. Z kolei musiałam dać folgę jakimś rekryminacjom, których akcenty Lela łowiła chciwie, z pozorną sympatią i najgłębszą radością. W czasie tej jazdy do Wenecji zadała mi ciężki cios, bo potargała dziecinne moje przywiązanie. Moja matka, niestety, w niczym nie przyszła mi z pomocą, bo może opowieści Leli poruszały w niej dawne urazy. Od lat z właściwym sobie pesymizmem starała się przeciwdziałać wpływowi Dziuni na mnie. Cioci Kłosi moja matka nie lubiła, nie łączyła ich żadna przyjaźń i poufałość, tylko sztywne stosunki, nakazane z góry, jak nieodzowny obowiązek.

W Wenecji zatrzymałyśmy się w hotelu Danieli. Niepogoda musiała prędko minąć, bo pamiętam, jak na suficie naszego pokoju ślizgały się podłużne świetlne smugi, przypominające odbicie blasku

227

Prypeci w dereszewickim salonie. Lela z rana na placu św. Marka spotkała panią Pinińską, ciocię Antosię, siostrę swojej matki, jeden z filarów towarzystwa lwowskiego, osobę zawsze młodą, świetnie ubraną, niemądrą, ale z darem zyskiwania męskich przyjaźni. Lela od razu poweselała. Za parę dni miała jechać do Nizzy na ślub kuzynki Elli Czosnowskiej. Z listu wuja Rucia dowiedziała się, że w Aix widział Stasiów Horwattów, też w drodze na ślub nicejski, i że Sofmeta chodzi w kapeluszach pokrytych piórami, jak gdyby była wodzem indiańskiego plemienia. Od p. Pinińskiej usłyszała wiadomość, że zaręczyny panny Elli o mało nie zostały zerwane. Nie znałam tej świetnej panny, ale w opowiadaniach Leli grała ona pierwszorzędną rolę. Należała ona do osób tak pewnych swego powodzenia i uroku, że wyniośle i chłodno traktowała wszystkich nie wchodzących w obręb wybranego grona. W końcu zdecydowała się na małżeństwo pełne rozsądku z bogatym i już nie całkiem młodym hr. Michałem Baworowskim. Wedle opowiadań Leli zaręczyny te były ciosem dla ambicji p. Adamowej Czosnowskiej, zwanej Imperatorową. Z usposobienia pyszna i mało uprzejma, widocznie dała poznać swe żale przyszłemu zięciowi i tylko sama Ella swoją umiejętnością zdołała załagodzić grożące nieporozumienie.

Zaraz po spotkaniu z p. Pinińską, zebrawszy tak cenne plotki, Lela wpadła w objęcia ks. Zdzisławowej Czartoryskiej, cioci Maneczki, jej syna Olgierda, córki Izy i narzeczonego tejże, hr. Jana Szołdrskiego. Zaprosiła ich na wieczorny koncert do Danieli, a po ich odejściu na górze wytańcowywała przede mną jakieś fandango, wołając: A co, czy nie mam korzyści z moich krewnych? A Czartoryscy Madzi znać nie chcą!

Ks. Maneczkę spotkaliśmy jeszcze na Lido i z jej ust dowiedziałam się o zamordowaniu we Lwowie namiestnika, p. Andrzeja Potockiego. Zastrzelił go przyjęty na audiencję Ukrainiec. Słuchałam wzburzonej opowieści ks. Zdzisławowej, nie rozumiejąc dokładnie, co się stało, i że kraj nasz stracił człowieka o wybitnym charakterze i zdolnościach. Brak ludzi miary Andrzeja Potockiego zaciążył później na naszej polityce wojennej i powojennej.

Po wyjeździe Leli do Nizzy Wenecję zwiedzałam pilnie, podobnie oczarowana jak we Florencji. Najwięcej podziwiałam Tintoretta, jego romantyzm i realizm, a bardziej klasyczny Tycjan mniej mi odpowiadał.

W powrotnej drodze zatrzymałyśmy się dla sprawunków w Wiedniu i znacznie dłużej zabawiły w Warszawie, bo moja matka dotkliwie zachorowała na mumsa. Nie wiem, czy wiosna na południu spędzona

228

korzystnie wpłynęła na moje zdrowie, ale chodziłam nie dotykając ziemi, roznosiła mnie radość życia i to uczucie szczęścia skojarzyło się ze schodami w Bristolu. Nawet przeciętne istoty miewają chwile, jeśli nie mistycznego uniesienia, to nagłe i pełniejsze poczucie własnego ja, jego odrębności i wielkiego daru, jakim jest życie. Schodziłam więc klatką schodową okrążającą windę, w nowym wiedeńskim kostiumie i każdy krok stawiany na grubym dywanie przejmował mnie radością. Może mniej jasno zdawałam sobie sprawę z wielkiego dobrodziejstwa otrzymanego z rąk moich rodziców - podróży włoskiej. Nie potrafiłabym odtworzyć i artystycznie opisać moich wrażeń włoskich, ale obrazy stamtąd wywiezione żyły we mnie ciągle, co ważniejsze, dawały mi taką skalę wartości, że wszystkie inne bladły w porównaniu. Obrazy te były dla mnie stałym połączeniem piękna przyrody z arcydziełami sztuki zawsze zastanawiającymi, bo każde z nich było inne i zadzi wiało swoją oryginalnością. Wystarczyło zapamiętać św. Jerzego Donatella, kaplicę Hiszpańską przy st. Maria Novella i ucztę Heroda na fresku Giotta w Santa Croce, aby zbliżyć się do zrozumienia wieków średnich. W porównaniu z Colleonem jaki pomnik mógł potem uchodzić za dzieło sztuki? Wspomnienia moje z podróży kończyły się gorzkim rozmyślaniem na ten sam temat: Czemu rodzice Lulusia byli tak zacofani i zdziwaczali, że nie wysłali go w podróż za granicę? Może by się odmienił, wyrwał z ciasnoty wileńskiej i tym samym zapomniał o ideologii studenckiej?

229

-XV-

Do Bolcienik przyjeżdża Nusia Welońska i moja matka swata ją ze Stasiem Horwattem - Jadą pod opieką p. Władysławy do Leonpola - Zosia Kalmowtska - Odwiedziny w Rakowie - Przyjazd do nas p. Kazimierza Zdziechowskiego i Maryszki - Boże Narodzenie w Dereszewiczach

Za namową Ketty moja matka odszukała w Warszawie jej szwagral Welońskiego i jego córkę Nusię (Maria Anuncjata) i zaprosiła ją dol Bolcienik. Miałam więc towarzyszkę i tym łatwiej odsuwałam się odl kłopotów starszych. Była to urocza istota o delikatnej cerze jak z alabastru, prześwieconej z rzadka rumieńcem, o dużych złoto brunatnych oczach i jasnych włosach, drobna, ale zbudowana jak model dla rzeźbiarza, ubrana skromnie, ale z talentem. Nie wiem, czemu ojciec odd j ą pod opiekę p. Zagórskiej, mieszkającej pod Krakowem, i tam rosła w towarzystwie jej rozhukanych synów. Sieroctwo i pobyt w obcym| domu zrobiły z niej osobę skrytą, doświadczoną i płochliwą. Pociągali mnie swoją poezją i wyglądem, ale niepokoiła tajemniczością i chwilami męczyła, bo nie była inteligentna. W stosunku do niej moja szczerość, a szczególnie brak psychologicznych zawiłości nabierah akcentów brutalnych. Słuchałam chciwie jej opowiadań, ale z pewno-l ścią gwałtowność moich przekonań sprawiała jej przykrość. Większość jej opowiadań odzwierciedlała ruinę, opuszczenie, rzeczy skazał ne na zagładę. Przyjaciółka jej, a może sąsiadka Zagórskich, Helenkaf Wodzicka, mieszkała w zrujnowanym dworze. Nowoszyce jej wuja Ordy, drewniany dworek sprzed stulecia, zapadały się w ziemię. Musiał zdawała się być świadoma tragicznego losu ciążącego nad rodziną jej matki, często wspominała o kolejnej śmierci tylu Ordów, dając do zrozumienia, iż boi się, że i nad nią zaciąży podobne nieszczęście. Dzieje Ordów i własne łączyła ze smętną i poetyczną powieścią Henril Reniera Le passę vivant, w której nowocześni kochankowie przypominają dawne spotkania i miłość w XVII w., a potem giną w płomieniach renesansowego pałacu. Nie wiedziałam wtedy, że to, co zwichnęłc szczęście Nusi i z czego mi się nie zwierzała, to była miłość do jedne go z synów p. Zagórskiej, brata późniejszego, zamordowanego gene-

230

rała. Tajemnica spowijała również burzliwą kłótnię Welońskiego z p. Zagórską.

Moja matka, zawsze skora do urządzania małżeństw, postanowiła sprowadzić do Bolcienik Stasia Horwatta i wyswatać go z Nusią albo uroczą i zalotną Zosią Kalinowską, dojeżdżającą ciągle do nas z małych Bieniakoń. Staś, rówieśnik Tonią, mogący mieć trzydzieści parę lat, był brzydki i co gorsza głupi, ale miał piękny majątek z klasycznym pałacem i uchodził za poczciwego, to znaczy że przypisywano mu miękkie serce i delikatność uczuć. Przyjechał do Bolcienik i z wyrzutem sumienia myślę o tym, że bez buntu i protestu uważałam go za możliwego kandydata na męża, pomimo jego murzyńskich warg j wywracania wybałuszonych oczu. Zarówno ciocia Wiga, jak i Madzia miałyby rację, dowodząc, że tego rodzaju człowieka, dlatego że zamożny, nie wolno z nikim swatać. Wtedy jednak rezonerstwo obu tych pań budziło we mnie tylko ducha przekory, a literatura francuska nauczyła cenić małżeństwo z konwenansu. P. Trypolska znowu wpoiła mi prostą i dość słuszną zasadę, że każdy jest panem swego losu, nie powinien za wiele od życia wymagać i że pewna zamożność i dobry humor znaczą dla szczęścia więcej niż przesadne i wygórowane aspiracje. Przykład cioci Sofinety dowodził o wartości dobrego małżeństwa bez zaręczynowej idylli. Wierząc, nie wiem na podstawie czego, w dobroć Stasia, wyobrażałam sobie, że ładnej i ubogiej panience ofiaruje różne zadośćuczynienia. Brzydota jego może mniej mnie raziła, gdyż była tylko o parę stopni gorsza od wuja Stasia Horwatta i wuja Edzia z Narowli, a obaj ci panowie szczycili się posiadaniem pięknych żon. Te wszystkie względy wpłynęły na to, że zaczęłam Nusię swatać z daleko większą natarczywością od mojej matki i zarówno przed nią, jak i przed Zosią Kalinowską roztaczać korzyści rezydencji i stanowiska. Staś zdawał się być niezdecydowany i tylko wyłupiaste oczy wybałuszał to na jedną pannę, to na drugą. Nusia musiała coś donieść ojcu, który niespodziewanie zjawił się w Bolcienikach, ofiarował mi brzydki rysunek piórkiem z szumną dedykacją jako koleżance i wywiózł córkę do Dereszewicz i na Polesie.

Uroda i wdzięk Nusi obudziły zarówno u Madzi, jak i u Tonią młodzieńczy zachwyt. Otrzymałam listy pełne pochwał o niej i te uczucia widocznie rozgrzały ociężałego Stasia, któremu kuzyn i kolega imponował, ale który pozostawiony sobie nie zdobył się na żadną decyzję. Staś oświadczył się i został przyjęty.

Wkrótce potem odwiedziła nas ciocia Stenia Węcławowiczowa z córkami. Pewien brak urody moich kuzynek, ich strój, zgaszona żywotność nie zjednały mego ojca i odzywał się zawsze potem bez uzna-

231

nią o nich, z czego wnioskowałam, że nie są w guście męskim. Z koleij pojechałyśmy do Abramowska Platerów położonego koło Koszedar; Wilnem. Wysiadłyśmy na stacji Ilja. Już powóz, jaki na nas czekał, czwórka koni, angielskie uprzęże ze świecącymi blaszkami, liberia stangreta dowodziły o stopie życiowej nieznanej w Dereszewiczach.l Zajechałyśmy na okazały dziedziniec obsadzony kolorowymi drzewami i ozdobiony klombami z dywanowych roślin. Służący, który nasi przyjął, drzwi wchodowe lśniące od politury i zapach przedpokój ul miały cechy zamożności. Dom nie był piętrowy, ale murowany, otynkowany na kremowo, cały w występach i przybudówkach, miejscami opleciony winem, a wewnątrz ciemny i pełen ciężkich i kosztownych) mebli. P. Felicja Platerowa czekała na nas z podwieczorkiem na rozległej werandzie od strony ogrodu, zastawionej plecionymi meblami! i oranżeryjnymi roślinami. Część ogrodu zasadził ten sam PawłowiczJ który zakładał bolcienicki park, ale jego rysunek i perspektywy mniej były ładne niż u nas z powodu płaskiego gruntu. Moje koleżanki z lekcji tańców nie odznaczały się urodą, ale za to niezwykłą starannością stroju i uczesania. Zarówno Renia, jak i idą były o wiele prostsze, niż im na to pozwalała czujna tresura matki, a cieszyły się czymś, czegomi wówczs brakło, szeregiem przyjaźni i stosunków zawiązanych! w okolicy i w samym Wilnie. Zastałyśmy grono gości, które się jeszcze powiększyło przy obiedzie. Przypominam sobie piękną p. Drohojowską z mężem, p. Zofię Osiecimską, sąsiadkę z Owsianiszek, uradowanych Katowskich. Na obiad wieczorem przyjechała p. Władysławowa Tyszkiewiczowa w towarzystwie dwóch koniarzy, Rzewuskiego i Lubienieckiego. Ta strona Wilna od zachodu zdawała się być zapełniona przez szereg zamożnych sąsiedztw, bo w jej zasięg wchodziły obie rezydencje Tyszkiewiczowskie i Biała Waka Leskich. Co prawda p. Felicja zwierzała się mojej matce z kłopotów, jakie jej sprawiają różne intrygi i skandale, i że czasem musi sobie głowę łamać, nim odpowiednio usadzi gości przy stole.

W połowie sierpnia zostałam wysłana do Leonpola tylko w asyście panny Władysławy, starzejącej się pseudopanny służącej. Ta po dróż uradowała mnie, bo pierwszy raz w życiu uczułam się samodzielna, a moja zależność była taka, że prawie niczego prócz drobnych czynności nie przedsięwzięłam bez zapytania. Przestronne, puste, źle umeblowane pokoje leonpolskie mniej raziły latem, a piękna architektura pałacu i aleje starych lip nadawały temu dworowi urok rezydencji. Pogoda była często zamglona z powodu przechodzących deszczów, ale ciepła, bo słońce wyglądające zza chmur zaraz parzyło i wtedy złociło pola nie zebranych jarzyn. Najmniejszy powiew jesieni

232

nie mącił dojrzałości lata. Prawie co popołudnia jeździliśmy w sąsiedztwo. W Sarii nie było p. Łopacińskiego. W tym zmurszałym dworze przyjęła nas trójka domowników: Józefa Szczuczkówna, Gintowt, eks-nauczyciel Zibiego, i p. Chudzyński, administrator, wszyscy troje spoufaleni ze sobą, w stałej wojnie na słowa, brutalni, złośliwi i bezczelni. Nawet ja zauważyłam, jaki stosunek łączy Józefę z Chudzyń-skim. Dziunia mi powiedziała, że Chudzyński na jakimś spacerze konno obcesowo się jej oświadczył. Z pewnością była to chytrze na nią zastawiona zasadzka. Pojechaliśmy do Kochanowicz Chrapowickich, gdzie dwór był piękny, murowany, w klasycznym stylu, ale w pamięci utkwił mi przede wszystkim brzozowy gaj, bo tam w pożółkłej trawie szukaliśmy grzybów, oraz podłużny salon prześlicznie zastawiony empirowymi meblami ze złoto-żółtej czeczotki. Zastaliśmy dom pełen gości i rezydentów. Dom Nitosławskich w Biegusowie był prawie pusty i nie urządzony, bo świeżo wybudowany. Przystojna panna Nitosławska odznaczała się podobno poglądami lewicowymi, jej matka z domu Lednicka, siostra znanego adwokata i kadeta, mówiła dużo, ale zarówno jej skromny strój, jak i gadatliwość trąciły dla mnie obcymi wpływami. Zibi tak się roznamiętnił do gry w preferansa, że koło północy poszłam się wyciągnąć na łóżku w gościnnym pokoju, a do Le-onpola wróciliśmy koło czwartej z rana, Dźwinę promem przejeżdżając w burzę i ulewę.

Do Leonpola przyjechali państwo Gustawowie Broel-Platerowie z Krasławia, jeżdżący co roku do Madrytu i niesłychanie dumni ze swoich stosunków na dworze hiszpańskim. Pani Marylka upodobała sobie w plotkach i jaskrawych strojach, ale jej siwiejący i dystyngowany mąż rozmawiał przyjemnie i nawet zdawał się gustować w moim towarzystwie. Zaproszeni do Krasławia wybraliśmy się tam koleją. Już przedtem Dziunia opowiadała mi o pięknym pałacu i ogrodzie pełnym cennych kwiatów, schodzącym tarasami do Dźwiny. Spacerem poszliśmy poza dwór i miasteczko, na wyniosły pagórek, gdzie może nawet były ślady fortyfikacji i skąd można było oglądać rzekę, okrążającą park w głębokim parowie, a za nim dalekie, falujące pola. Nic tu nie przypominało Polesia albo okolic Wilna, ale zupełnie jak pod Lwowem czuć było, że kiedyś, dawniej rozgrywały się tu bitwy i wojny. P. Plater i Zibi dużo rozprawiali o panowaniu kawalerów mieczowych na Inflantach i o szlachcie tych nadmorskich prowincji, schlebiając tym samym atawizmom nordyckim i krwi niemieckiej. Łopaciński dziedziczył japo Borchach. Takie rozmowy na spacerach były niestety nacechowane dyletantyzmem. Wiedziałam tylko, że jeden z Puttkamerów piastował urząd kanclerza W. Ks. Kurlandzkiego, ale nikt mi nie po-

233

wiedzał, że moja rodzina została zapisana w złotej księdze szlachty, złożonej w Rydze.

Jasne było, że Dziunia nie jest szczęśliwa. Ani słowem mi się nie zwierzyła, może dlatego, że jej trudne położenie miewało gorsze i lepsze okresy i dzięki temu łatwiejsze było do zniesienia. Zibi nie miał zamiłowań praktycznych i duża renta z jej posagu szła nie tylko na utrzymanie dworu, co na wyrównywanie niedoborów leonpolskiego folwarku. Stary p. Łopaciński zarówno despotycznie, jak i zazdrośnie izolował się na fortunie sariańskiej, a między obu dworami mnożyły się plotki i intrygi, starannie zadzierzgiwane przez Józefę. Zibi chwilami ulegał jej wpływowi, to znowu wybuchał gniewem i buntował się na nią i na ojca, a Dziunia trochę bezradnie dawała się nieść prądowi, raz akomodowała się Sarii, to znów bolała nad okazywaną jej niechęcią. Na nieszczęście prócz mojej babki, która milczała dyplomatycznie, nie miała w rodzinie przyjaciół ani popleczników. Pomijając nawet Lelę, wszyscy z moją matką na czele ukuli sobie wygodną formułkę, że Zibi ma szlachetny, tylko bardzo trudny charakter. Moja matka tłumaczyła mi, że Dziunia szuka własnej zabawy, jest egoistką, zraza sobie męża, i potem dodawała, że będąc bierna i nikła nie ma czym imponować p. Łopacińskiemu. Górne, moralizujące perory Euzebiusza interesowały Madzie, przemawiały do jej idealizmu i czuła dla niego żywą sympatię. Wobec takich autorytetów najwyżej mogłam sobie pozwolić na uwagi o dziwactwach Zibiego. Starałam się utrzymać z nim przyjazne stosunki, ale od czasu do czasu, czy po skończonej partii tennisa, czy na spacerze, czy słuchając głośnego czytania, nachodziła na mnie fala odrazy, gorzej, chwytał mnie lęk, jaki ogarnia dzieci zostawione w ciemnym pokoju. Ratował nas wszystkich i zaślepiał niewyczerpany zasób tradycyjnej i obyczajowej poczciwości. Mieszkałam np. sama jedna na piętrze, bo p. Władysławę ulokowano w oficynie. W każdym innym kraju taki pobyt skończyłby się skandalem.

Jednym z niepokojących objawów charakteru Zibiego były jego nagłe wybuchy wściekłości. Krzyczał wtedy i miotał przekleństwa, ale Dziunia zamiast się oburzać albo zdradzać przerażenie wybuchała śmiechem. Raz w podróży, w drodze do Dereszewicz Euzebiusz zawiązał z nieznanymi paniami rozmowę, która potem zamieniła sie w hałaśliwą sprzeczkę. W Rzymie, na schodach św. Piotra dosłownie obrzucił obelgami jakąś panią, która chciała wejść do kościoła z małym pieskiem na ręku. W Leonpolu, w czasie mego pobytu przerwał nagle grę w tenisa, bo w jednej z alej lipowych zobaczył dziewczynę usługującą w kuchni, rzucił piłkę i rakietę i pobiegł za nią z krzykiem. Dziunia zostawiona na placu, drobna i szczupła, śmiała się do łez.

234

jednej z naszych wycieczek w sąsiedztwo wrócił ponury i wściekły, ale równocześnie chory. Chwycił go paraliż twarzy (rzecz przykra, ale przejściowa) i dolna szczęka mu się wykrzywiła, nadając, poza złośliwym błyskiem oczu, jeszcze dodatkowo przykry wyraz przystojnym j delikatnym rysom.

Wracając, spostrzegłam, że p. Władysława odpowiada półsłówkami na moje zapytania, czy była zadowolona z pobytu w Leonpolu. Jej ostrożność i milczenie powinny były mnie zastanowić, bo przebywając w kredensie i oficynie wniknęła w nieznane nam kulisy. Moja matka łatwiej by się czegoś od niej dowiedziała, gdyby taka chęć przyszła jej do głowy, a jeśli tego nie zrobiła, to ponieważ nie chciała plotkować ze służbą.

Niusi już nie było, ale w Małych Bieniakoniach ciągle jeszcze bawiła Zosia Kalinowska i dość często mnie odwiedzała. Jesień już nastawała, wieczory bywały krótkie i nad lasem rakliskim prędko gasły krwawe zorze. Siedziałyśmy kiedyś w saloniku na gór/e, kiedy z pocztą przyniesiono dwie podłużne, na pół złożone pocztówki, zapisane dużym pismem Leli i przedstawiające pałac i stajnię w Antoninach. Wujostwo Ruciowie bywali teraz proszeni co roku na parodniowy pobyt w Antoninach. Lela wydała nawet pochlebną broszurkę na cześć p. Józefa Potockiego, porównując go z Mohortem. Od pewnej daty w środku lata życie w Wolicy ulegało zmianie, bo w zawieszeniu oczekiwano antonińskiego zaproszenia. Zresztą Wołyń i Podole rozbrzmiewały opowieściami o przyjęciach i polowaniach konno w tej rezydencji. Owe pocztówki duże na mnie zrobiły wrażenie i wywołały podobne zaciekawienie jak fotografie zamku ks. Norfolk w Anglii albo widoki rezydencji Yanderbiltów pod Nowym Jorkiem, zaraz też pokazałam je Zosi. Ponieważ miała naturę szczerą i żywą, nie zacisnęła ust. I nie udała obrażonej, tylko wybuchnęła gniewem i w ciągu godziny unosiła się nienawiścią do arystokracji, całą warstwę w czambuł obejmując pojęciem "bankrutów, graczy i rozpustników". Ta sama Zosia wierzyła święcie, że cesarzowa rosyjska ma kochanków, nieomal z urzędu. Nie próbowałam protestować, ale wyznaję, że nie spodziewałam się tego wybuchu po niej, bo nie zaliczałam jej do kategorii zdziwaczałych lewicówek. Była to bardzo ładna dziewczyna, podobająca się każdemu, posażna i niezależna, ubrana ładnie, brat przywoził jej paryskie kapelusze, które mnie napełniały podziwem. Antonin nie znała i może pierwszy raz o nich słyszała, a jednak trzęsła się jak w gorączce z nienawiści, mówiąc od rzeczy jak w trzeciorzędnej powieści.

235

Jeździłam sama konno, co mnie zarówno męczyło, jak i nudziło Do różnych zajęć, jak malowanie, czytanie i czekanie na zmianę, dołączyłam nowe, robienie bukietów. O tej porze jesiennej układałam je w najbardziej soczysty i malowniczy sposób z nikocjany, kannastrów, floksów i ciemnego perillisu. Nawet moja matka chwaliła je czasem w sposób roztargniony i zarazem wzgardliwy, bo to zajęcie nie wchodziło w krąg poważnych rozmyślań, w których sama była pogrążona Listy z Dereszewicz przynoszono o piątej, w czasie podwieczorku i były one pełne wrzawy i oburzenia, a tym samym podsuwały nowe tematy do nauki i doświadczenia. Dziunia wywiozła chorego męża na kurację do Warszawy i tam go zostawiła, co by wszystkich gorszyło, gdyby nie dziwny fakt, że to on odprawił ją do domu. O tym pisano dyskretnie i mimochodem, a główną treść listów zapełniały kwasy i żale na Stasia Horwatta za zerwanie zaręczyn z Nusią Welońską. Urodą i wdziękiem tak zdobyła ona serce Toniów, że oni wystąpili w jej obronie, oświadczając, że Stasia nie puszczana próg domu. Ujęli się nawet żywiej za Nusię od jej rodzonych stryjów Ordów, a przede wszystkim od ojca i brata. Jak i kiedy do zerwania doszło, nie pamiętam, ale Staś wróciwszy do siebie do Hołowczyc został sterroryzowany przez ciotki, obie czarnowłose, ciocię Wiwę, Aleksandrową z Barbarowa, i ciocię Sofmetę, Stanisławową z Chabna. Te panie wytłumaczyły mu, że został chytrze złapany przez pannę chciwą jego dostatków i majątku, która nawet nie wniesie w wyprawie odpowiedniej liczby kołder i obrusów z tkanymi herbami. W zamian za jego uległość zapewniały, że go wyswatają i świetniej, i lepiej, jedna na Żmudzi w klanie Krasickich, skoligaconych z Ogińskimi, druga na Wołyniu. Staś tylko wybałuszał oczy i wpadł w stan ogłupiałego letargu, Toniowie w sprawiedliwym gniewie gotowi byli zadrzeć z takimi potęgami jak Barbarów i Chabno, ku zaniepokojeniu mojej babki, która jak mądry polityk nie zwalczała roznamiętnionej opinii i chwaliła Nusię, za to po cichu sprzyjała Horwattom.

Oczekiwana przeze mnie zmiana nadarzyła się tymczasem pod postacią odwiedzin u cioci Steni Węcławowieżowej, mieszkającej latem u matki i młodszego brata w Rakowie pod Mińskiem. Ze strony mojej matki wizyta ta nie była krokiem rozważnym, bo mimo łączącej nas przyjaźni i pokrewieństwa z ciocią Stenią zachęcała pośrednio konkury p. Kazimierza. Co do mnie, to z brakiem skrupułów i doświadczenia nie brałam w rachubę uczuć Zdziechowskiego, chociażby należały do rodzaju miłości własnej, którą także trzeba szanować.

Parę dni spędzonych w Rakowie przeszło najprzyjemniej. Zainteresowanie się domem, ogrodem, rozmową nie słabło we mnie prawie

236

przez jedną chwilę. Raków szczycił się wtedy nazwą Aten litewskich i tylko co go była odwiedziła Orzeszkowa i w książce gościnnej pięknym swoim stylem napisała panegiryk trzech pokoleń kobiecych, będących ozdobą rodziny. Koło mnie wszyscy unosili się nad wdziękiem Orzeszkowej i cytowali jej powiedzenia. Do grona owych trzech nieprzeciętnych kobiet należała stara p. Półjanowska, bliska osiemdziesiątki, tak zdrowa fizycznie i umysłowo, że sama nawlekała igłę do roboty i brała udział w rozmowach o nowych prądach w malarstwie. Jej córka, p. Zdziechowska, wysoka, cienka, czarno ubrana jak wszystkie ówczesne starsze panie, odznaczała się nie tylko bystrą inteligencją, ale bardzo wybitnym osobistym wdziękiem i pod wielu względami była bardziej ludzka, więcej przez życie obdarzona aniżeli jej córka, ciocia Stenia. P. Marian, profesor, i p. Kazimierz, których znałam, mieli zainteresowania umysłowe, ale dwaj ich bracia, p. Fortunat i p. Józef, ludzie rządni i praktyczni, też zdawali się wyrastać ponad przeciętną. Czegoś się jednak w tym środowisku obawiałam, coś mi się w nim nie podobało, wolałam stanowczo p. Pawła i Witolda Wańkowiczów.

Przede wszystkim nie podobał mi się w Rakowie dom mieszkalny, typowo litewski, drewniany, długi i niski, kryty gontem i z dużą werandą od strony zajazdu. Żaden z pokojów nie miał rozmiarów ani mebli salonów dereszewickich. Dookoła nie było parku i starych drzew, opodal płynęła tylko rzeczka w parowie. Na dziedziniec ra-kowski wjeżdżało się wprost z miasteczka i niedaleko bramy wjazdowej stał kościół, widoczny z okien domu i werandy, bardzo brzydki, bo całkiem nowy i nie wzorowany na barakowym stylu. Zamiast patrzeć na dwie wieże strzelające w górę i na różnorodne profile gzymsów, zdobiące mury, oglądało się ściany z żółtej cegły i pseudogotyckie okna. Nazwałam ten kościół śląskim, bo podobne do niego mogły powstać na przedmieściach robotniczych miast. Brzydota tego kościoła skojarzyła się dla mnie w sposób przykry z cechami charakteru Zdziechowskich, z ich surową moralnością, z ciągłą potrzebą analizy i - jak mi się zdawało - uczuciową oschłością. Jansenizm, tak obcy umysłowości polskiej, miał wielki wpływ we Francji i Zdziechowscy zdawali się być nim zarażeni. Moja babka miała za złe p. Kazimierzowi, że się nie starał o Dziunię, i dlatego zarzucała tej rodzinie interesowność w szukaniu posagów. Ale nie to mnie niepokoiło, ile racjonalistyczny i pozbawiony ciepła pogląd na małżeństwo. Ciocia Stenia, opuszczona przez męża, widziała wkoło siebie same niedobrane pary i opowiadała o nich z realizmem, który mnie płoszył. P. Fortunatawa Zdziechowska (z domu Unichowska) czuła się tak nieszczęśliwa u bo-

237

ku praktycznego męża, że ktoś czytający z linii ręki powiedział jej, ze dźwiga na sercu kamień, którego nie może odrzucić. Krańcowy pesymizm p. Marianowej był mi już znany. P. Kazimierz był nie tylko przyjemny w rozmowie, ale zabawny i wesoły, lecz pod wpływem Tołstoja wątpił w swoje prawo do bytu. Jego krytyki, zastrzeżenia niepewności nie zostały opromienione ani poezją, ani artyzmem. pq pierwszej dość udanej powieści Przemiany nie znalazł w sobie dość żywotności i natchnienia, aby rozwinąć się dalej. Życie obok śląskiego kościoła, w otoczeniu czarno ubranych pań, nawet osłodzone doskonałymi podwieczorkami i intelektualną rozmową, takie życie nie przedstawiało dla mnie żadnego uroku. Byłam jednak na tyle słaba i próżna, że nie mogłam się pozbyć pewnej zalotności.

Najżywiej z pobytu w Rakowie utkwił mi w pamięci jeden spacer. Szliśmy brzegiem lasu wzdłuż rżyska. Spłowiała barwa pól łagodnie mieszała się z rudawym podszyciem igliwia u stóp sosen. Pnie drzew o popękanej korze przechodzącej w łuskę, u dołu pokryte szarym mchem, ku górze stawały się różowe i fiołkowe. Za polem rósł gaik młodych żółtych brzózek zmieszanych ze świerkami, wszystko, jak na spłowiałej tkaninie, zdawało się bezbarwne, nawet koloryt nieba był jasnozielony i prawie martwy. Szarość i martwość tego dnia bez powiewu wyrażały doskonale usposobienie Leni, ale może odpowiadały też cechom całej rodziny. Wedle mnie p. Kazimierz Zdziechowski nie był człowiekiem gorącego serca albo silnych porywów i dlatego tak sobie upodobał w litości. O tym uczuciu rozprawiano za wiele, a dla mnie zdawało się ono wypływać ze słabej i rozstrojonej woli.

W Rakowie polecono mi książkę Gaston Boissier Ciceron et ses amis, którą czytałam chciwie. Po powrocie do Bolcienik, jak tylko przyjechał Chomiński, opowiedziałam mu o niej obszernie i odczytywałam dla niego ustępy, żeby go przekonać do czegoś, co więcej rozumiałam, niż określałam, a mianowicie, że istnieją rzeczy w swoim rodzaju pierwszorzędne, skończone, doskonalsze i że nie każda zwichrzona powieść, nie każdy felieton, nie każde "dążenie" dorasta do tej miary. Opisy Brutusa sprawiały mi osobiście żywą radość. Przedtem deklamacje z czasów rewolucji francuskiej napełniały mnie wstrętem do tego imienia i osobnika. W końcu XVIII w. Brutus symbolizował demokratę walczącego o wolność z tyranem. Gaston Boissier przedstawiał go jako wielkiego pana, lichwiarza i konserwatystę, człowieka raczej tępego i niezdolnego do opanowania biegu wypadków, więc cieszyłam się z tego, że Boissier zadał kłam deklamatorskiej legendzie, podziwiałam styl autora, jego historyczną wiedzę, a szczególnie, pogodny humanizm, i z niecierpliwością spostrzegłam,

238

że mój kuzyn nie został ujęty ani stylem, ani treścią. Gustował za to w skandynawskiej literaturze i ponurych wypowiedziach Bjornsena.

Powody naszej niezgody musiały chyba tkwić w naszych charakterach, a literatura służyła tylko jako broń w zatargu. Znajdowałam się jeszcze w mgławicy młodości i bardzo zależna od obcych wpływów, ale wierzyłam silnie w to, ze jestem panią własnego losu i że moje życie będzie zależało od tego, co sama z nim zrobię. P. Trypolska wpoiła mi tę prostą zasadę. Nic bardziej nie odstręczało mnie od mego kuzyna jak jego i mój stosunek do woli w życiu. Choć młoda i zależna, zawsze czułam, że stoję poza sobą i uważałam siebie za przedmiot współ-czynny z tym, co się dzieje, a na innych patrzyłam jak na odrębne istoty. Nie stylizowałam tego, co się koło mnie dzieje, wedle własnych humorów. Wola Chomińskiego wydawała mi się płynna, niestała, zupełnie oddana na pastwę kaprysu albo namiętności. Wyobrażał sobie, że musi odegrać dużą rolę w przyszłości, był zdolny, miał do tego pewne dane, ale jego matka, rozdmuchując te aspiracje, rozwijała tylko jego zarozumiałość, a kuzynki Szadurskie schlebiały jego zachciankom. Równocześnie nic nie miało dla niego wagi, z niczym się nie liczył, sam mówił, że nie dba o opinię i sobie samemu zdawał się robić na złość. Jego myśli nie miały stałego ośrodka, nigdy się nie skupiał, żył w rozproszeniu, stąd tak wcześnie nabrał przyzwyczajenia do gadulstwa. Ów idealizm oparty na nieokreślonych porywach szybko przechodził we frazeologię i z kolei karmił pychę fantasty. Ta pycha i zarozumiałość wytrącały mnie z równowagi.

Pozornie stosunek nasz wikłał się w inny sposób. On wydawał się entuzjastą porwanym przez prąd młodości, przejmował się każdą przeczytaną książką, która dogadzała chwilowemu napięciu uczuć, żył we wrzątku zmian i pomysłów. A może był w gruncie lepszym, niż się zdawało? W przeciwieństwie do niego odgrywałam rolę osoby sceptycznej, obrachowującej możliwości i może bez serca. Powiedział mi kiedyś, kiedy mu przeczytałam ustępy z dziennika: Ty jesteś ta osoba, co ludźmi bawi się. Na dowód, jak trudno mi pamiętać własne stany duszy, przytoczę powrót mój bezwiedny do tych samych formułek, a więc uraz przeciwko głoszonej przez ciocię Wigę teorii o Sturm und Drcmg Periode. Dlaczego - mówiłam sobie - żeby się rozpalić, kominek musi koniecznie zadymić cały pokój? A właśnie cały niepokój wypływał z tego, że ogień młodości zdawał się być pozbawiony treści i groził tym, że pozostaną po nim pustka i popioły.

Tymczasem Łopaciński lecząc się w Warszawie i przesiadując w sieni hotelu Bristol miotał przekleństwami na wszystkich i podobno nawet na mnie, co doszło uszu mojej matki i bardzo ją zaniepokoiło.

239

W listopadzie, czy to w drodze do Dereszewicz, czy do Leonpola Dziunia zajechała do nas. Równocześnie z nią przyjechał p. Kazimierz Zdziechowski w towarzystwie młodszej siostrzenicy Maryszki. Rola tej ostatniej była absolutnie bierna. Rosła, smukła, z dużą głowa i o rudych warkoczach, w niczym nie zdradzała ani uczuć, ani myśli, więc może sama nie wiedziała, co się z nią wkrótce stanie.

Mój ojciec, obdarzony trafnym instyktem do ludzi i ceniący inteligencję, zaraz powiedział, że Zdziechowski w jego przekonaniu przerasta przeciętną, ale kiedy moja matka spytała się mnie, czy nie uważałabym go za odpowiedniego dla siebie męża, zaczęłam płakać i na szczęście był to najlepszy i najbardziej przekonujący argument. Dziunia, pomimo własnych utrapień, była gotowa podniecać się każdym światowym i sentymentalnym wydarzeniem, myślała więc tylko o tym, żeby rozmawiać ze Zdziechowskim. Ten ostatni powiedział, że świeży śnieg pachnie, więc na spacerze Dziunia podnosiła głowę, rozszerzała nozdrza i zaciągała się aromatycznym powietrzem mglistego ranka. Dzień był prawie niemroźny, szary i cichy. Nie tylko ziemia, ale wszystkie gałęzie i gałązki były pokryte białą okiścią. Co do mnie, to ledwo się ruszałam, jak gdybym wstała po chorobie z łóżka, tak byłam przerażona skojarzeniem się mojej zalotności z przyjazdem Zdziechowskiego, którego krok wedle wszelkich reguł prowadzić mógł do oświadczyn.

Jego i Maryszki wizyta miała przebieg normalny i przyjemny, a jednak na zakończenie wszyscy zdawali się być smutni, niespokojni i roztargnieni. Wyjeżdżaliśmy gromadnie razem rannym pociągiem do Wilna. Może niewyspani, w każdym razie zmarznięci staliśmy w poczekalni, na dworcu w Bieniakoniach. Za owych czasów, kiedy dworzec był jeszcze drewniany i pomalowany żółtą farbą, Bieniakonie słynęły ze swego bufetu i właśnie pani od bufetu przy bocznym stole gotowała mleko na prymusie. O tym przedmiocie, nie znanym mi w domu, wyczytałam po raz pierwszy w powieści p. Kazimierza Przemiany i teraz ten prymus nagle nabierał groźnego znaczenia, sykiem swoim narzucał się mojej uwadze. Co gorsza jeszcze w ciągu szeregu lat, ile razy wyjeżdżaliśmy z rana, zawsze przypominał mi Zdziechowskiego i w przykry sposób niepokoił moje sumienie.

Jeszcze tego samego dnia pociągiem pospiesznym pojechałyśmy z moją matką do Warszawy i w ciągu długich godzin podróży mogłam dowolnie rozpamiętywać przykrą zagadkę mojej przyszłości. Co gorsza moja matka, będąc ze swej strony niezadowolona i niespokojna, zaczęła mi stawiać pytania, które wydawały mi się w najwyższym stopniu niedyskretne i nawet obraźliwe, bo wyciągałam z nich jasne

240

wnioski, że własna matka ceni mnie bardzo nisko. Wiedziałam, że jest pesymistką, życie przedstawiała mi zawsze jako trudne i ciężkie, ale zanadto jeszcze jej wierzyłam, aby nie brać do serca przedstawionych nii możliwości, a ona nie wykluczała wcale dla mnie egzystencji w ramach podobnych do Rakliszek albo Solecznik. Mówiła m.in., że męża, jeżeli jest obdarzony dużym majątkiem, można zawsze wychować, albo że na Litwie istnieją fortuny, które można porównać do kamieni zwanych potajnikami, które tylko częściowo wystają z ziemi. Majątki tego rodzaju są o wiele cenniejsze niż bieżąca o nich opinia. Między mną a zrozumieniem wartości pieniędzy i interesów istniała abstrakcyjna przegroda stworzona fałszywym pojęciem o przyjemnościach czy obowiązkach życia. A więc administrowanie własnym majątkiem należało do ciężkich trudów, które się podejmowało pod wpływem ducha poświęcenia. Co prawda ci, co się nie poświęcali, natychmiast bywali ukarani, bo się rujnowali. Ale w takim razie, jaką korzyść przynosił mąż obdarzony majątkiem, którego cena była większa niż stopa życia w nim prowadzona? Nie mając pojęcia o życiu praktycznym, znałam za to dobrze literaturę i nawet tak nie lubiane skandynawskie dramaty. Urywek z dialogu Ibsena zaraz przyszedł mi do głowy: Hedda Gabler mariee et mariee a Kurt Eglert? - Oui, c'est choses la arrivent. Paniczny strach chwytał mnie przed podobnym losem.

W Warszawie zabawiłyśmy krótko, tylko dla sprawunków. Mój udział w nich był ograniczony, bo moja matka bezwzględnie decydowała o moich strojach, sprzeciwiając się moim zachciankom. I tak sprawiła mi krótki selskinowy żakiet, "nie wedle ostatniej mody", bo ta szybko przechodzi. Na szczęście une capeline Rosalinde od Marczewskiej napełniała mnie dumą. Tak ubrana w nowe futro i nowy kapelusz, wkrótce potem kroczyłam po brudnym śniegu ulic wileńskich, dosłownie na skrzyżowaniu ulic Niemieckiej, Trockiej i Dominikańskiej, patrząc z obojętnością na jeden z bardziej uroczych widoków miasta, mury starego ratusza, mury dawnego Instytutu Szlacheckiego i barokowy kościół dominikanów, za to niezmiernie uradowaną z własnego stroju. Moja babka mieszkała w Hotelu Europejskim przy ulicy Niemieckiej i wybrała go może właśnie dlatego, że był mniej uczęszczany od St. George'a. Przyjechała ona dla spotkania p. Łopacińskiego i załagodzenia rozdźwięków powstałych na tle choroby jego syna. Widzę jeszcze p. Stanisława Łopacińskiego stojącego w saloniku mojej babki, jego wysoką postać, orli profil, spadające w dół wąsy i ponure wejrzenie, jakim wodził po pluszowych meblach. Nie przestał być układnym, ale z nadmiaru niezadowolenia wrodzona mu zdolność

241

do łatwych żartów przemieniła się w cierpkie półsłówka. Moja babka starała się go przejednać, ale jej dyplomatyczna pojednawczość na nic by się nie przydała, gdyby nie błogosławiona siła inercji. Tylko na scenie i w powieści konflikty przedstawione w skrócie rozgrywają się szybko, życie swoje smutki przędzie uparcie, ale długo.

Święta Bożego Narodzenia jak zwykle spędziliśmy w Dereszewi-czach. Do tego domu rodzinnego lgnęłam więcej niż kiedykolwiek, nabierał on dla mnie większego znaczenia od zamieszkujących go ludzi, podobnie jak ojczyznę kochamy silniej od jednego pokolenia. Już zawczasu cieszyłam się na widok i rozmiar pokoi, ich temperaturę i zapachy, a w czasie pobytu prawie nigdy nie traciłam świadomości mego otoczenia. Pierwsza sień ze schodami idącymi na górę była chłodna, w drugiej wąskiej sieni buchał upałem piec i pachniały futra zawieszone wzdłuż ściany. Długi i duży czerwony salon, z oknami wychodzącymi na rzekę i dziedziniec, zimą nie wydzielał zapachu wosku z rozgrzanej posadzki, ale za to przeniknięty był białością śniegu, leżącego na dworze. Koronkowe czy muślinowe firanki uzupełniały tę zewnętrzną mleczność. Galeria i sala jadalna nowego domu były zawsze zimne, nawet lodowate i grały rolę przykrych przestrzeni do przebycia, pustyni albo morza łączącego dwa kontynenty. Położone za nimi gościnne pokoje były ciepłe do zaduchu i przegrzane powietrze wydobywało na wierzch zapach rzecznej wody stojącej w wiadrach, perfum i eliksirów do zębów. Z nastaniem wczesnej nocy rozległy dwór pogrążał się w mroku. Świateł było w nim stosunkowo mało i dlatego każde przykuwało uwagę. Jedna ścienna lampa paliła się w galerii, dwie duże w czerwonym salonie, jedna w niebieskim, jedna zapalona świeca stała na komodzie w pokoju mojej babki, aby ułatwić przejście do dalszych zakamarków, a w gościnnych pokojach przy lustrze stały dwie świece w srebrnych lichtarzach. Przebieranie się wieczorem na kolację odbywało się w rembrandtowskim półmroku. Szybko biegłam następnie przez galerię i z ciemnego, czerwonego saloniku wyłaniałam się do czerwonego salonu, gdzie witał mnie krąg lampy na dużym stole, stateczny spokój otoczenia, mahoniowe meble, lustra ze złotymi ozdobami, portrety wiszące rzędami na ścianie.

Nawet zimą czuło się rozmiar i bliskość Prypeci. Wysoki brzeg górował nad białą przestrzenią w jednym tylko miejscu przeciętą przez smugę wyjeżdżoną przez sanki. Na łąkach naprzeciwko daleki horyzont był zamknięty pasmami lasu, bliżej zaś było widać rozłożyste i niskie sylwetki dębów. Tuż obok domu, u wejścia do parku rosły wspaniałe świerki i zimą wyróżniały się swoją zielenią, w słońcu świecąc metaliczną barwą igliwia, albo spowite w granatową powagę dni

242

bez słońca. Klimat poleski był łagodny i bez wiatru i odpoczywałam tu po surowych wichurach bolcienickich, z radością witając powiewy z południa i odwilż. Wtedy z narzuconym na plecy płaszczem biegłam z wizytą do oficyny Toniów.

Wedle zwyczaju ustalonego od dawna z rana szłam z odwiedzinami do cioci Leli, jeżeli zjechała z Bryniewa. Zimą zamieszkiwała zwykle w starym domu dawny pokój cioci Kamilki, wychodzący na dziedziniec. Z rana albo pisała dziennik, albo kłóciła się z panną służącą, która upłnała jej loki na głowie, a potem wynik kłótni zapisywała w dzienniku. Tak byłam wdrożona do rozmowy z nią i tak umiała być przyjemna, że dłuższy czas siedziałam w jej towarzystwie, nie zapominałam jednak o domu rywalki, Madzi, i starałam się zawsze o to, aby nie zostać zagarniętą w roli poplecznika do jednego obozu. Lela wymawiała mi to jako dwulicowość.

Od swego ślubu, stosując się do obyczajów nowej rodziny, Ma-dzia traktowała mnie nie jak dziewczynkę, ale jak rówieśnicę i przyjaciółkę. Pisywała do mnie często, nie zapominając nigdy o ładnym prezencie przywiezionym po pobycie za granicą. Domek Toniów składał się z malutkich pokoików, zastawionych szczelnie brzydkimi meblami, wśród których nie brakło jednak ładnych przedmiotów.

Życie Toniów częściowo łączyło się ze starym domem. Przychodzili do niego co niedzieli na obiad i na większe uroczystości, a do siebie zapraszali rzadko, choć mieli o wiele lepszego kucharza od truciciela Prochora. Madzia charakterem i usposobieniem różniła się zupełnie od rodziny męża, była pogodna i pełna beztroski, a zarazem opanowana, bo surowym wychowaniem wdrożona do spełniania obowiązków. Zdawała się nie rozumieć pogańskiej chciwości na ziemskie szczęście i zadawalając się względnie skromną stopą życia, pozwalała sobie na proste zachcianki, np. pragnęła drenować dereszewickie pola, co z punktu widzenia praktycznego było nieopłacalną fantazją. Interesy męża, jego polowania, wyprawa łódką na łąki, majówka na Kaciecznym wystarczały dla jej zabawy i radości. Intelektualnie rozwinęła się bardzo dzięki atmosferze starego domu, korzystała z przyjeżdżających do Dereszewicz gości, ale dzięki wrodzonej bierności osobistych stosunków miała mało. Sama mówiła, że nie wytrzymałaby u rodziców paru lat dłużej bez zgorzknienia, jednak z matką i ciotką korespondowała pilnie i za p. Czapską powtarzała różne opowiastki silnie zabarwione zgorszeniem. Kiedy zachodziła w ciążę, miewała rysy zgrubiałe i twarz trochę nalaną. W chwilach wolnych od macierzyństwa była bardzo przystojna. Jej podłużna głowa i regularny profil zyskałyby wiele, gdyby czerniła brwi i używała szminki, ale w owych

243

czasach moda na kosmetyki nie była rozpowszechniona i uchodziła prawie za rzecz zdrożną. Madzia ubierała się znacznie lepiej od Leli z prawdziwym szykiem i dystynkcją i jak każda kobieta lubiła gładzić nowo włożoną suknię. Przy większych okazjach stroiła się też z upodobaniem w piękną biżuterię. Mężczyźni, którzy czasem droczyli się z Lelą, ale których ona nudziła, czuli dla Madzi sympatię zmieszaną z szacunkiem. Mój dziadek miał dla niej słabość, mój ojciec także Zibi wyróżniał ją w przyjaźni.

Dzieci z powodu zawiści Ruciów pokazywano tylko z rzadka w starym domu. Chowały się w tylnych pokojach oficyny, pod opieką prostych nianiek i bon, wśród nieznośnego dla mnie zapachu ceraty i mleka. Utrzymane były po staroświecku, bez znajomości higieny i bez cienia staranności, często też chorowały na pokrzywkę. Gdybym została obdarzona namiętnym instyktem macierzyństwa, może lgnęłabym do nich pomimo wszystko, ale tak unikałam ich jak mogłam.

Madzia za to była osobistością zbyt znaczącą, abym o nią nie zabiegała, okazywała mi też dużo dobroci i przyjaźni. Nie umiałam może wtedy ocenić rozmiarów jej żywotności, rozmachu i siły wewnętrznej, które tworzą wartość charakteru. Jej beztroska i flegma drażniły mnie, przy dużej inteligencji była skłonna do apatii, ale ta cecha ułatwiała jej z pewnością współżycie z osobami o wybuchowym usposobieniu. Teoretycznie zaperzałyśmy się często i w obecności Łopacińskiego dyskusje te przechodziły prędko w kłótnię. Matka Madzi obok świetnej francuszczyzny wpoiła jej uraz do wielkiego świata. Tonio, nie obdarzony talentami towarzyskimi, podtrzymywał tę słabość i Madzia oburzała się abstrakcyjnie na ludzi, opinie, wydarzenia rozgrywające się o sto mil od Dereszewicz, a ostre uwagi prawie zawsze kończyła zdaniem: Tu comprends? Czytała dużo, ale rzeczy nudne obok przyjemnych i w wyborze książek nie kierowała się dobrym smakiem, ale znowu fantazją. Ta osoba, stateczna i obowiązkowa, w sądach swoich rządziła się porywem chwili i często dziecinnie mówiła od rzeczy. Wyobrażała sobie, że jest demokratką, może dlatego, że Tonio był ostrożny i oszczędny w interesach i starał się nie wydawać więcej jak 12 000 rubli na rok.

W czasie bych świąt bawił u Madzi jej brat, Henryk Grabowski. Po wielu rodzinnych zatargach wyzwolił się nareszcie spod jarzma rodziców i zdobył dla siebie prawo do samodzielnego gospodarowania w Ostaszynie, w Nowogródzkiem. Uzyskana swoboda nie przysporzyła mu ani ogłady, ani urody. Był to dziedzic jednej z większych fortun na Litwie, bo nie tylko miał dostać Tołkaczewicze po rodzicach, ale jeszcze połowę spadku po p. Józefie z Hroszówki, ostatnim

244

z Reytanów. Na szczęście już minęły czasy z góry ukartowanych małżeństw i ten kuzyn o poziomie umysłowym półinteligenta z miasteczka nie zdradzał żadnej do mnie sympatii. Nie miałam mu w zamian nic do powiedzenia, ale wedle zasady, że trzeba dla wszystkich być uprzejmą, starałam się go zabawiać przy ubieraniu choinki dla małych Kieniewiczów. Choinka ta naturalnie była schowana w oficynie, aby widok rozradowanych dzieci nie rozgniewał Ruciów.

Czasy balów kostiumowych w Bryniewie należały do przeszłości, za to co roku urządzano drzewko dla służby i administracji. Z wyjątkiem moich dziadków wszyscy obecni w Dereszewiczach odwiedzali Bryniew w czasie świątecznym. Kucharz tamtejszy prześcigał się we wspaniałym obiedzie. Za każdym razem wchodziło się do inaczej umeblowanych pokojów, których przeznaczenie, z wyjątkiem sali jadalnej, także dowolnie bywało zmieniane. Zmiany te tłumaczyłam sobie instynktem koczowniczym Leli, ale były one dowodem nurtującej ją melancholii. Stosunki poufałe cioci Leli ze służbą albo jej zatargi z panną służącą Józia, przezwaną Eleonorą, służyły za temat do zabawnych opowiastek. Tonio odnosił się zawsze do Leli z zalotnością, Madzia była pogodna i dystyngowana, ale jedno słowo, jedno zdanie nieopatrznie powiedziane wywoływało burzę i urazy kończące się zdaniem: Jeróme et moi n'ovons pas dormi de toute la nuit! Muzyka należała do największej przyjemności wieczoru spędzonego w Bryniewie. Lela chroniła się za fortepian, jej ślicznie modulowany głos i francuskie piosenki rozbrzmiewały w salonie, podczas kiedy zebrani goście jedząc cukierki i bakalie wpadali w rodzaj odrętwienia, a wuj Rucio chodząc z pokoju do pokoju, półgłosem podśpiewywał te same arie. Powrót z takiej wizyty odbywał się sankami w nocy, przez kraj tak pusty, o zarysach tak monotonnych, że tylko instynkt koni i furmana utrzymywał je na utartej drodze. W uszach dźwięczały jeszcze urocze melodie, w oczach trwał obraz ciepłego wnętrza i lamp pod abażurami, ale dookoła zalegała noc, po bokach niewyraźnie wysuwały się ciemniejsze drzewa i krzaki, konie wyrzucały mokry śnieg spod kopyt, otulona chustkami i futrami siedziałam jak nieruchomy chochoł do chwili, aż przejechawszy aleję i skręciwszy dookoła dziedzińca, sanki stanęły przed dereszwickim gankiem. Woda z odwilży spływała z dachu, uczułam się nagle jakby wyzwolona z futer i nocy i do głębi wzruszona migotliwą wspaniałością nieba. Dlaczego takie chwile pamięta się tak dobrze? Czy są one podobne do skoków ryb w ciepłe wieczory, kiedy na jedno mgnienie oka wydostają się z przyrodzonego im żywiołu i wchodzą w styczność ze światem obcym, wielkim i odmiennym? A może ta nagła i silna świadomość własnego istnienia

245

oznaczała węzełek na przędziwie Parki i zmian losu? Niestety, chwilowa radość i zdumienie przechodzą szybko. Po tej jeździe z Bryniewa weszłam do czerwonego salonu w Dereszewiczach normalnie tylko zmęczone i szczęśliwa.

246

-XVI-

Zima 1909 r. - Karnawał w Krakowie i wyjazd do Włoch

Zimą 1909 r. wystąpiłam po raz pierwszy w Krakowie na dłuższym karnawale. Chomiński już skończył swoją szkołę i rodzice wysłali go też do Krakowa na uniwersytet i studium rolnicze. Brak wyboru i swobody w powołaniu był jedną z najbardziej szkodliwych cech ówczesnych obyczajów. Majątek, zamiast przyczynić się do wolności właściciela, ujarzmiał go jak ofiarę. Co gorzej, ofiara, jeśli była z natury pozbawiona praktycznych zdolności, traciła majątek, dla którego miała się poświęcić. Chomińscy z właściwym im dziwactwem albo zdziczeniem, bo inaczej tego nazwać nie mogę, bali się tylko towarzyskich stosunków dla jedynaka, jak gdyby parę bali przetańczonych w ładnych salonach z miłymi pannami mogło zaszkodzić jego studiom, a szczególnie spospolitować jego chmurne i górne dążenia. Bali się próżności i płytkości wielkiego świata i nie pozwolili mu na sprawienie sobie fraka czy smokinga, bo w ich pojęciu strój wieczorowy oznaczał pokusę, jak gdyby inne i znacznie gorsze nie znajdowały się na drodze młodego i zamożnego człowieka. Pomimo klęsk politycznych jedna wielka tradycja obyczajowa, solidarności szlacheckiej i rodzinnej, przechowała się w całej Polsce nietknięta przez rozbiory. Sięgała ona od Warty do Berezyny i Kijowa i nieomal od morza do morza. Ludzie mający wszelkie dane do korzystania z tej tradycji z chwilą, gdy już o nianie dbali, przestawali być sobą.

Wśród ciągłych przyjęć, wizyt, bali nie miałam czasu do widywania się z moim kuzynem. Mieszkałyśmy w Grand Hotelu, nie przypominam sobie, aby Chomiński przychodził do nas zaproszony przez moją matkę na śniadania albo obiady. Ani razu nie pokazał się na naszych herbatkach popołudniowych, jeszcze więcej niż w Wilnie odgraniczył się od koła znajomych, wśród których się obracałam. Widzę go tylko raz w naszym saloniku, kiedy już byłam ubrana na bal mający się odbyć na dole, w białej sali hotelu. Miałam na sobie suknię z białego atłasu poobszywaną jasno żółtymi koronkami ozdobionymi pa-lietkami. Wygorsowany stanik był przybrany tiulem ł żółtymi różami.

247

Z naiwną radością każdej dziewczyny czy młodej kobiety cieszyłam się z mojego stroju i pragnęłam, żeby Chomiński go pochwalił, tymczasem na jego twarzy malowało się tylko chmurne niezadowolenie i kwaśno zauważył, że moja suknia jest zanadto opięta i wygorsowana. Parę razy zwierzał mi się z uczuć do różnych istot, w których się pod-kochiwał, nie mogłam więc przypuszczać, że męczy go zazdrość czy nawet zalążek pozostałej po niej irytacji. W porównaniu z nim surowe dewotki krakowskie zdawały się być obdarzone zdrowym rozsądkiem. Karnawał, w którym uczestniczyłam, był świetny i wesoły, ale jego początek nie był dla mnie przyjemny, bo nie miałam w Krakowie krewnych ani przyjaciółek i koleżanek, i nie należałam do żadnego zżytego ze sobą klanu. Nie pamiętam np., żebym zasiadywała w damskiej garderobie, gdzie panny między tańcami poprawiały suknie i uczesanie i długie chwile trawiły na poufnych rozmowach. Prawa rządzące takim dorocznym zjazdem były proste. Parę wizyt wystarczyło dla poznania innych pań, które z Litwy, Poznańskiego albo Podola zjechały z córkami, jeden bal dla poznania tancerzy, po czym zaproszenia mnożyły się, bo wszyscy, nie znając się nawet, wiedzieli, kim są i co się im należy. Grono tak zwanego towarzystwa rządziło się przeważnie zasadami poczciwości i życzliwości. W tym licznym zespole osób, spotykających się prawie ciągle, istniała równocześnie ogromna skala odcieni i dziesięcioro Bożych przykazań nie było nigdy tak ściśle przestrzegane jak pewne przywileje i autorytety. Podział na arystokrację i osoby uprzywilejowane, a więc dopuszczone do ich bliższej znajomości, urywał się gdzieś, gdzie jeszcze trwało tak zwane towarzystwo, ale biada niepowołanym, którzy by chcieli przekroczyć ten niewidzialny krąg. Na balach tańczono w rodzinnym klanie i tylko z kuzynami, małżeństwa kojarzyły się też wedle praw o wiele większej wyłączności niż piętnaście lat później. Zdaje mi się, że najlepszy wśród pisarzy znawca salonów, Weyssenhoff, posunął się za daleko w swojej satyrze i kto wie, czy sam nie cierpiał na kompleks niższości. Próżność, egoizm, snobizm mniej biły w oczy od zafrasowania starszego pokolenia i urody młodych. Te huczne i doroczne zjazdy, podobne do pospolitego ruszenia, były ciężką próbą dla matek, które mężów i młodsze dzieci zostawiwszy na wsi uzbrajały się w męstwo, cierpliwość i wytrzymałość. Tylko niezrównana żywotność starszego pokolenia ułatwiała mu tę rolę i to, że panie w czarnych dżetach i koronkach, z brylantami w uszach, nawet pokrzepione kolacją wytrzymywały siedzenie w dusznej sali do szóstej rano, po czym od czwartej po południu, uzbrojone w bohaterskie męstwo, już rozjeżdżały z wizytami. Co prawda spod ściany, gdzie siedziały, te panie strzegły

248

z dala córek albo zgadywały ich zabawy i przeciwności, i z obojętnością zaprawioną szczyptą kwasu śledziły powodzenie innych, łagodząc nieżyczliwe myśli grzecznością światową i miłością chrześcijańską.

Powodzenie panny ustalało się bardzo prędko i zależało od jej urodzenia, urody i dobrego tańca. Prawie każda przynosiła ze-sobą dar dobrej wróżki, który pomagał jej w loterii szczęścia. Jedna ciocia Klo-sia miała tak wygórowane pretensje dla córki, że karnawał warszawski był dla niej źródłem ciągłej rozpaczy, ale moja matka była pod tym względem rozważniejsza i skromniejsza. Tańczyłam w miarę, wielcy tancerze, odgrywający rolę rycerzy w szrankach, nie bardzo mnie wyróżniali, nie figurowałam w pierwszej czwórce mazura, ale co było znacznie przykrzejsze, upadałam ze zmęczenia. Ciągła czujność, urywane rozmowy, gwar muzyki doprowadzały mnie do stanu osłupienia i prawie obojętności na to, co się koło mnie działo. Może dlatego tak mało zapamiętałam bali, salonów i nawet tancerzy.

Dwory wiejskie, będąc główną siedzibą osób biorących udział w zabawach, w czasie pobytu w mieście koczowały po hotelach. Poza tym istniało parę domów odnajmowanych przyjezdnym, w których panował też nastrój zajazdu, np. dom p. Mazarakowej przy Batorego i pałacyk przy ulicy Lubicz. Trzeci z rzędu, także odnajmowany periodycznie, Mańkowskich przy Stanisława Augusta, był wówczas zamieszkany przez właścicielkę. Tak zwany Grand uważano za pierwszy hotel w Krakowie, pomimo że każdego wchodzącego do ciasnej sieni witał zaduch. Tymczasem na bocznej tablicy można było wyczytać same senatorskie nazwiska. Z boku na parterze, wzdłuż ulicy św. Marka znajdowała się kawiarnia, o której roli i znaczeniu nie miałam pojęcia i prawdopodobnie nigdy do niej nie zaszłam. Na lewo od sieni ciemnym przejściem szło się do restauracji, zamieniającej się wieczorem na salę balową. Wysokość jej sięgała pierwszego piętra i była zakończona szklanym dachem. Ściany zdobiły podłużne lustra otoczone dekoracją ze sztukaterii, były pomalowane na jasnoperlisty kolor, ale zaćmione jak gdyby przez wieloletnie kurze. Kuchnia uchodziła za dobrą, ale po tej, do której przywykłam w domu, wydawała mi się obrzydliwa. Zapachy kuchenne wznosiły się w zgęszczonej atmosferze i przenikały przez kolorowe okno wychodzące na korytarz pierwszego piętra. W czasie balów otwierano tu okno i służyło ono, jak loża w teatrze, dla patrzących. Muzyka grywała na balkonie obok, występującym na sali; skoczne odgłosy walców i oberków prześladowały mnie zmieszane ze specyficznym zapachem, kiedy na wpół przytomna wracałam do łóżka. Zajmowałyśmy na pierwszym piętrze dwa saloniki, z których drugi z rzędu, przedzielony firanką, mieścił w głębi alkowę

249

z dwoma łóżkami. Miękkie fotele i kanapy tych saloników były bardzo brzydkie, czułam dodatkowy wstręt do gipiurowych firanek i ciemnych szaf z lustrami. Budząc się koło dwunastej, jadłam śniadanie w łóżku przy świetle elektrycznej mosiężnej lampki, stojącej na marmurowym blacie nocnego stolika. Wstawałam wyczerpana nerwowo i fizycznie i prawie nie widziałam światła dziennego, za to przez gipiurowe firanki oglądałam ciemnoszare domy z naprzeciwka i brudny topniejący śnieg. Bardzo prędko w oknach tych domów przy ulicy Sławkowskiej, nieznanych i jakby nie należących do nikogo, w jakichś biurach, za matowym szkłem zapalały się światła. Zaraz potem rozpoczynała się godzina wizyt odbywanych w karetce na gumach. Wówczas szybko mijało się latarnie, okna z wystawami sklepowymi, tłum ciemnych, ruszających się ludzkich sylwetek.

"Barany" były tego roku w żałobie, p. Franciszkowie Potoccy nieobecni. P. Edwardowa Tyszkiewiczowa niańczyła świeżo urodzone niemowlę, z osiadłych na stałe znałyśmy tylko kilka starszych pań, które schowane w swoich apartamentach śledziły z namiętnością to, co się działo. Jedną z nich była p. Tarnowska z domu Ledóchowska, przesiadująca na empirowej kanapie w głębi empirowego salonu, oddana swoim wołyńskim koligacjom. Na jej cotygodniowych przyjęciach spotykało się różne panie w sobolowych pelerynach, w kapeluszach z twardego filcu, ozdobionych podmuchem egrety lub strusiego pióra. W tym szeregu czy kole zasiadała p. Leonowa Ledóchowska z Podwołoczysk, matka typowej panny z owej epoki, jasnowłosej, bladej, milczącej i poprawnej. Popijając herbatę z filiżanki i gryząc biszkopt (na jedzenie nikt nie zwracał uwagi), taka pani zdawała się zachmurzona troską życia i mówiła głosem tak przyciszonym, jak gdyby tylko co opuściła konfesjonał. Córce jej wolno było cieszyć się przyjemnością tańca, a poza tym całe jej zachowanie się powinno było zdradzać przywiązanie do wsi, prostotę uczuć i skłonność do poświęcenia. Liczenie na posag, szukanie dobrej partii, nawet sporządzenie listy zaproszonych odbywało się gdzieś w ukryciu, bez widzów i komentarzy. Żaden konwenans, a było ich nieskończenie dużo, nie został określony żadną formułką, za to prawie wszyscy bawili się konspiracją własnych planów i zamiarów. Nie było w Krakowie ludzi bogatych z innej sfery, którzy by pieniędzmi i gościnnością pragnęli zdobyć światowe stanowisko, ale spotykało się osoby mniej lub więcej skoli-gacone, mniej lub więcej strojne i umiejętne, więc milczenie i roztargnienie należało do jedynej broni używanej przeciwko mniej pożądanym. Natura polska, będąc bujną i żywotną, co chwila łamała reguły konspiracji, urodziwe panny tryskały życiem i wesołością, pierwszo-

250

rzędni tancerze zadawali szyku, po czym większość małżeństw kojarzyła się wedle praw młodości i miłości.

Panny Koźmian należały do najbardziej ustalonej instytucji obserwatorek. Starsza - panna Maria - inteligentniejsza i łagodniejsza, udzialała się rzadziej, bo należała do zakonu; młodsza - panna Zofia z twardym piórem w filcowym kapeluszu, chodziła na popołudniowe herbatki, aby odgrywać na nich rolę kościoła wojującego. W głębokim, staroświeckim salonie tych pań na rogu Rynku i Sławkowskiej panowała atmosfera rozgrzanej egzaltacji, jak gdyby się siedziało o krok od czyśćcowego ognia i tylko z dala widziało zielone pastwiska raju. Tutaj komentowano każdy pogrzeb, każde "ostatnie słowo" niedawno zgasłego nieboszczyka. Kraków lubił uroczystości pogrzebowe. P. Kazimierz Zdziechowski, znając tę słabość, mówił, że chodzi na pogrzeby, ale żeby cieszyć się tym, że żyje, i także kolekcjonował wszystkie "ostatnie słowa". Panny Koźmian dyrygowały stale nie ruchem ulicznym, ale selekcją między wybranymi i potępionymi. Jedni, bogaci w cierpienie, poświęcenie, cnoty, już otrzymali palmy do ręki, a dodać należy, że bliżsi i dalsi krewni obu pań prawie zawsze byli zaliczeni do zbawionych. Wyrok na potępionych, rozrzutników, rozpustników, o zgrozo, na kobiety, padał pod postacią wymownego milczenia, przerwy sekundowej w toku rozmowy. Bale i stroje były traktowane jako zło konieczne, dopóki nie dały szczęśliwego wyniku kojarząc młodą parę w gronie wybranych. Wówczas zasługi przodków, cnoty rodziców, wychowanie panny były omawiane namiętnie i wzniosie. Ale tego roku tylko co rozegrał się dramat, który rozpoczął szereg nieszczęśliwych wypadków na polowaniach. P. Zygmunt Chłapowski z Turwi zastrzelił przypadkiem swego kuzyna Mańkowskiego (z Brodnicy). Opowieści panien Koźmian o tym wydarzeniu zdawały się czerpać swe natchnienie w wielkiej sztuce Piotra Corneille. Zgoda matki z wolą Bożą, cierpienie sióstr, rozpacz mimowolnego sprawcy nieszczęścia zostały przedstawione nam z boleścią, ale też porywem entuzjazmu.

Nawet Kraków, tak szanujący hierarchę rodową, pokpiwał z p. Wandy Grocholskiej z domu Zamoyskiej, przezwanej "ciocia katastrofa". Kiedyś musiała być przystojna, ale do salonu wchodziła wsparta na lasce, spowita w czarne szaty, z głową ukwefioną po zakonnemu w jakieś woale, uosabiając albo średniowieczny nagrobek, albo prototyp polskiego wdowieństwa. Córka jej Hanusia była blada, szczupła, jasnowłosa, skazana na suknie balowe z białego muślinu, przybrane nikłą wstążką albo bukiecikiem drobnych kwiatów.

251

Wizytę na Szlaku pamiętam nawet z tego pierwszego roku karnawału. Jechało się tam zwykle wcześnie z powodu odległości, w dzień przyjęcia, to jest w poniedziałek, mijało szare, martwe ulice za Plantami, tynki upstrzone wilgocią, kupy śniegu zmiecionego z chodników, następnie wjeżdżało do bramy obok domku odźwiernego i szeroką i miękką drogą, po której karetka toczyła się cicho wzdłuż brunatnego trawnika i ciemnych pni drzew, zakręcało przed szary dom, raczej niski, obszerny i zarazem pozbawiony stylu. Wewnątrz ciągnęła się wielka sień na przestrzał, a po prawej stronie schody, umieszczone w drugiej sieni, prowadziły do dużego salonu na pierwszym piętrze. Ta sama jednolita szarość spowijała przedmioty stare i naprawdę cenne, jak również zestarzałe meble sprawione za młodości państwa domu. Jak na dostojnym strychu wszystko zdawało się być spowite pleśnią albo pokryte pajęczynami. P. Stanisław Tarnowski, wielki pan i pisarz, znanym był nawet na dalekiej Litwie, gdzie co prawda czytano go mało, bo książki jego nie przedostawały się łatwo przez cenzurę i kordon. Nie było ich w każdym razie w Dereszewiczach. P. Stanisław Tarnowski nie pokazywał się na przyjęciach żony, a jednak w tym czasie pamiętam go w jej salonie. Był niskiego wzrostu, raczej szczupły, z dużą głową, jakby z portretu Matejki, po prostu dlatego, że Matejko go malował i głowy z podobieństwem do jego rysów umieszczał na swoich obrazach. Mówił mało, głosem kogoś cierpiącego na anginę, a w jego błękitnych oczach malowały się na przemian nieśmiałość i niezdecydowanie. Przyjaciel Szujskiego i Kłaczki, prezes konserwatystów krakowskich, utrzymywał "Czas" i "Przegląd Polski" i w tym ostatnim piśmie umieszczał nekrologi, wtedy może niedocenione, ale dziś mogące mieć wielką wartość w historii obyczajowej. Był to wielki stylista i mówca, człowiek najlepszego serca i woli, zasługujący na wszystkie zaszczyty, jakie piastował, ale opinia polska, wahadłowo przechodząc od panegiryku do satyry, tak go w późniejszych czasach ośmieszyła, że drwiny z jego osoby zabiły we mnie należny mu szacunek. Nabrałam go z powrotem czytając jego książki w czasie pierwszej wojny.

Żona profesora, pani Imcia, jak ją wszyscy nazywali, miała skoczny krok, afektowane maniery, mówiła w zawiły sposób, śmiejąc się do własnych myśli, które jej słuchacze dopiero w miarę zgadywali. Ubierała się w dostojne łachmany, a mufka jej z wytwornego futerka słynęła w Krakowie przez dziesięciolecie. Może kiedyś była przystojną, ale trudno mi było uwierzyć, aby występowała na balu kostiumowym w stroju Marii Antoniny. W czasie pobytów za młodu we Francji nauczyła się umiejętności w prowadzeniu rozmowy i wielkiej towarzy-

252

skiej uprzejmości. Jako prawnuczkę Maryli Mickiewiczowskiej sprowadziła mnie do gabinetu swego męża, aby mi pokazać manuskrypt Pana Tadeusza. Wśród towarzystwa zajętego karnawałem często obijały się o moje uszy westchnienia, że dobrze by było, żeby Szlak wystąpił z balem, ale Szlak, wydawszy dwie córki za mąż, wycofywał się z orbity hucznych zabaw. Pani Tarnowska pokazując nam Kasztelankę Matejki, powieszoną w jednym z gościnnych pokojów za mahoniową szafą, powiedziała o niej, że została skazana na rolę niańki, bo każda z jej córek przynajmniej jeden połóg odbyła pod wizerunkiem tej hożej istoty w karmazynowej szacie.

Znawcy Krakowa i dawni bywalcy opowiadali o świetności dawnych karnawałów, o kuligu na Szlaku, o pięknościach i wielkich fortunach sprzed lat dziesięciu. Tematem również dla rozmów "żurkowych" były utyskiwania nad tym, że już nikt nie umie tańczyć mazura, wreszcie skarżono się na brak młodzieży, bo słuchacze z uniwersytetu byli tancerzami bez znaczenia. Młodzi ludzie zaliczeni do rzędu partii, zajęci własną zabawą albo gospodarstwem, ukazywali się zaledwie na paru balach, ale wówczas robili takie same wrażenie jak odyniec w zagajniku, który zbliża się pod strzał na linii.

Na teatr, z którego dawniej tak chciwie korzystałam, nie było czasu, ale zapewne dzięki namowie cioci Steni ze dwa razy byłyśmy na pięknych koncertach. Zaczynały się one wcześnie i można było na nie pojechać przed balem, ale już w wieczorowej sukni. Tym sposobem osoby z towarzystwa wyróżniały się jeszcze bardziej od reszty publiczności. Moda tego roku skłaniała się ku wzorom z epoki pierwszego cesarstwa, to znaczy, że pasek był umieszczony powyżej bioder, a na atłasowy spód, sięgający ziemi, spływała tunika cała zahartowana paciorkami ze szkła albo złotem. W uczesaniu, wśród loków, przeważnie dopinanych, przewijały się misternie upięte wstążki. Mężatki uczesanie upiększały spięciem z brylantów i egratami. Pani idąca na bal ze swoim szelestem, perfumami i klejnotami spływała jak rajski ptak na koncert, do pierwszego lub drugiego rzędu w sali teatru i zupełnie była nieświadoma tego, że jej uroda i strojność, zamiast podziwu, budzą raczej gniew i zazdrość. Moja pamięć z wiernością zachowała obraz pierwszych spotkań. I tak na jednym z tych koncertów widzę, jak korzystając z przerwy, odźwierny wpuścił dwie spóźnione panie, trochę tym zawstydzone. Stanęły pod lustrem, przy ścianie, aby szukając swoich miejsc nie spłoszyć siedzących. Starsza, w czarnej sukni, z malinowym szalem, była jeszcze bardzo piękna, młodsza, w różowej sukni, miała ciekawą twarz i kręcące się włosy. Po perłach

253

i brylantach starszej od razu odgadłam jej stanowisko. Była to księżna Teresa Sapieżyna z córką Jadwigą.

Jeden z pierwszych moich wieczorów, zaczynający się wcześnie, bo około siódmej, i trwający do drugiej w nocy, odbył się u p. Marianów Zdziechowskich, w innym i większym mieszkaniu od tego, które zajmowali w 1907 r. Bawiłam się na nim doskonale z powodu wielkiej liczby młodzieży uniwersyteckiej, uprzejmej i pełnej ochoty do tańca. Trudno zgadnąć, jaka demoralizacja groziłaby Chomińskiemu, gdyby należał do ich grona.

P. Januszowie Tyszkiewiczowie z Kolbuszewa (ona z domu Tarnowska) wydali dwa bale i na jednym z nich byłam w ich domu, stojącym nad Rudawą, między Basztową i Łobzowską. P. Jerzy Czapski z Przyłuk na spółkę ze swoją kuzynką, p. Zofią Ponińską, urządzili piękny wieczór w sali Grand Hotelu. Zdzisław Grocholski, syn "cioci katastrofy", jeden z najbogatszych panów na Podolu, otoczony reputacją zasad posuniętych do surowości, asystował uroczej pannie Liii Czapskiej. Widzę ich siedzących pod ścianą, w przerwie w figurze mazurowej, w jednej z tych ważnych chwil, kiedy można było rozmawiać między tańcami. Konkury te zostały przerwane, zaszachowała je i popsuła pani Grocholska, zapewne zachowując ten sam bolesny wyraz twarzy, jaki jej nie opuszczał w rozmowie. Tego wieczora Kader, wielki przyjaciel p. Jerzego Czapskiego, w sposób hałaśliwy i despotyczny ogłaszał swoją zażyłość z Puttkamerami. Stał potem w przejściu, w którym pary mazurowe szły do kolacji, i krytycznym okiem ocenił mego tancerza. Nigdy sobie nie pozwoliłam na odmawianie tańca i przebredzanie, w nadziei, że w ostatniej chwili zdobędę lepszego partnera, wdrożoną mi też została zasada grzeczności. Wielokrotnie słyszałam utyskiwania na świetne panny właśnie z okresu minionych karnawałów, które były tak nieuprzejme, że cała grupa młodych ludzi ofiarowała na znak protestu wspaniały bukiet pannie Sierakowskiej, gdyż ona jedna tańczyła z każdym i nikogo nie wyróżniała.

Kader, czuwający nade mną w parę dni potem na Balu Rolników, przestrzegł moją matkę, żeby jak najprędzej przecięła konkury Da-szewskiego. Słowo "ziemianin" nie było jeszcze w użyciu. Daszewski pochodził z Lubelskiego, studiował rolnictwo, miał podłużną suchą twarz, tańczył zapamiętale i z dużym tupetem przedzierał się przez niewidzalny krąg chłodu i milczenia, jakimi były otoczone panny pewnego typu. Na uniwersytecie mówiono o nim, że ma żyłkę awanturnika. Ciocia Stenia, siedząc pod ścianą i patrząc na to, jak okręca swoją tancerkę w figurze mazurowej, mówiła z właściwym sobie pesymizmem: Za kogo wyjdą te wszystkie księżniczki?

254

Zastęp młodych ludzi uprzejmie mną zainteresowanych powiększał się teraz z każdym balem. Między innymi należał do nich Potulic-ki, młody człowiek niewysokiej postawy, z twarzą dziecinną pomimo okularów. Nie mogłam się szczycić wielkim powodzeniem, tylko tym co w kołach literackich nazywa się un succe d'estime. Ta pośrednia droga była może moim szczęściem, a zawdzięczałam ją mojej matce, która będąc sama dość bezradna, jak mogła, tłumiła we mnie wszelkie porywy indywidualności, a też bezwiednie wpajała mi myśli pełne trwogi i ostrożności. Nic tak w świecie nie gniewa i nie drażni jak niewczesne pretensje, a nic tak życzliwie nie usposabia jak bezbronna prostota. Nie wyróżniając się zanadto płynęłyśmy sobie z dnia na dzień z biegiem wypadków. Jakiś starszy pan, zabawiając moją matkę przy kolacji, zapuszczał dyskretne pytania o majątki i lasy litewskie, opowiadając jej, jak dziesięć lat przedtem, za owych sławnych karnawałów, przyjechała z Białej Rusi z dwiema pięknymi córkami pani Olimpia Mężyńska, z domu Ciundziewicka. Zdobyła ona wtedy Kraków, bo uroda córek była wsparta na wielkiej przestrzeni lasów pod Orszą. Ów pan jako Małopolanin z naciskiem powtarzał śmiesznie dla niego brzmiące imiona Olimpii z Ciundziewickich. To znowu jeden z moich tancerzy, Tadeusz Wołkowicki, zdejmując białe rękawiczki, aby siąść koło mnie do kolacji, zaczynał rozmowę od polowania, zimy i naturalnie lasów, ale takie uwagi nie powtarzały się często i nie miały w swoim brzmieniu nuty obraźliwej.

Z publicznych bali towarzystwo protegowało trzy: rolników, na dzieci gruźlicze w Rabce, zwany rabczańskim, i raut św. Wincentego a Paulo, w ostatni piątek karnawału. Schodzono się późno, bo w piątki nie tańczono, ale z wybiciem dwunastej orkiestra umieszczona na galerii uderzała w harmider dętych instrumentów, przy akompaniamencie smyczków. Dyrygujący tańcami panowie, z kolorowymi kokardami w klapie od fraków, rozglądali się po sali, tak jak sztab pilnuje operacji wojennych,. Zaczynał się formować zalążek paru par i ten ośrodek grawitacji rósł z każdą chwilą, aż usuwał pod ścianę stojących i zajmował środek sali. Inny prąd pod oknem czy z boku od wejścia tworzył jądro inaczej przyciągającej siły. Było to miejsce wybrane dla niewiadomych czy przypadkowych powodów przez osoby z towarzystwa, które nie tańczyły, albo matki, do których od czasu do czasu wracały ich córki. Wchodzący późno wiedzieli już od drzwi, w jaką stronę mają się kierować.

Ostatnia figura kontredansa nadawała się jednak do bardziej ogólnego przeglądu. Okropne, secesyjne dekoracje Starego Teatru były pomalowane na kolor jasnokanarkowy. Wzdłuż ścian sali balowej zo-

255

stary wprawione lustra, otoczone gąszczem stylizowanych kwiatów ze sztukaterii. Przeplatany korowód tancerzy i tancerek przechodził wzdłuż tych luster i każda z pań przeglądała się w nich. Obraz, który odbijały te trochę mętne i podobne do głębokiej wody tafle, nie był wesoły. Rysunek stroju trochę się zacierał, ale twarze nie były pogodne, oczy błyszczały z podniecenia, usta układały się w sztuczny uśmiech; dopiero w tych lustrach można było zauważyć, że zabawa składa się z wielu różnorodnych instynktów i że mało ma ona wspólnego z prawdziwą radością.

Krąg balów tymczasem się urozmaicał, bo ukazały się dwie potęgi, osoby, które zaliczałam później do rzędu "Mocarstw i Mocy Niebieskich": ks. Leonowa Sapieżyna i ks. Maria Lubomirska z domu Zamoyska. Mieszkały one w Grand Hotelu i w najpiękniejszym z apartamentów pierwszego piętra, salonie z różowego marmuru, wydały jeden tańcujący podwieczorek i jeden wieczór w ściślejszym gronie, na które zostałyśmy zaproszone jako sąsiadki z tego samego piętra, co było z ich strony dowodem wielkiej uprzejmości. Zaraz potem poszłyśmy do tych pań na "żurek" z praktykowaną wtedy dygestią, czyli podziękowaniem. Moja matka usiadła ze starszymi dookoła jednego stołu czy kanapy, a ja znalazłam się przy innym stoliku w towarzystwie dwóch księżniczek i młodego człowieka obdarzonego klasyczną urodą, ale też pewną powagą. Kiedyś, jako dziewczynka widziałam go w Nervi. Był to p. Władysław Skrzyński, dyplomata w służbie austryjackiej, wówczas radca poselstwa w Sztokholmie. Witając się, przerwałam tylko na chwilę jego opowieść pełną odcieni i talentu o idyllicznych obyczajach panujących w Szwecji. Nigdy przedtem nie doznałam takiego uczucia zbędności jak w czasie tej wizyty. Już na mój widok obie księżniczki zamieniły pełne zakłopotania wejrzenie, jak gdyby nie wiedziały, jak zacząć ze mną rozmowę, a zawczasu drżały, że mogę się zachować niestosownie.

Najpiękniejszym balem sezonu był ostatni piknik w Grand Hotelu. Wszyscy zdawali się być ożywieni i weseli. W czasie mazura, patrząc na roztańczenie pierwszej ósemki występującej w figurach, pomyślałam, że musi się dziać coś niezwykłego. Panna Marysieńka Puszet, która należała do mało uprzejmych panien, chodzących swoimi drogami, tryskała ożywieniem i zdawała się nie posiadać z podniecenia, a wszystko to dlatego, że w ósemce tańczył Paweł Dzieduszycki, ordynat na wielkich włościach w Małopolsce Wschodniej. Moje powodzenie także wzrosło. Istniał wtedy zwyczaj, że na bale publiczne, a szczególnie w Grand Hotelu w przejściu prowadzącym do sali balowej, kwiaciarnie wystawiały na sprzedaż kosze pełne kwiatów, tylko

256

co otrzymane z południa. Młodzi ludzie, pragnący świadczyć uprzejmości swoim tancerkom, kupowali tam bukiety. W przerwie między jedną figurą i drugą co chwila ktoś się do mnie zbliżał, to z gałązkami mimozy albo z pękiem goździków, albo zwartym bukietem fiołków. Wkrótce miałam taką garść bukietów, że odszukałam siedzącą koło oleandra moją matkę i oddałam jej te dary, dostrzegłszy nieżyczliwe zdumienie w oczach najbliżej siedzącej starszej pani. Ignacy Skrzyń-ski, młodszy brat dyplomaty, zaczął mi wyraźnie asystować na tym balu. Nagle pani Lula Puszetowa, która tego wieczora w tańcu przy zawrotach pokazywała niekończące się zwoje falban i plisowanej mousseline de soie, wzięła mnie pod swoją opiekę. Pod pozorem, że na dole duszno i nie ma odpowiedniego miejsca do rozmowy, wtargnęła do naszego saloniku na górze razem z państwem Michałowskimi i Skrzyńskimi. Moja matka kazała podać herbaty i przez godznę, jeśli nie więcej, bawiliśmy się doskonale. Nie bardzo jeszcze zdawałam sobie sprawę, z kim mam do czynienia, ale od razu zrozumiałam, że to zżyte ze sobą grono osób jest obdarzone niezwykłą werwą, dowcipem i wesołością. Państwo Michałowscy uprzejmość swoją posunęli tak daleko, że nazajutrz zaprosili nas do swego stołu z lewej strony pod lustrem w Grandzie, w towarzystwie Ignacego Skrzyńskiego i jego brata dyplomaty. Nie dźwięczał mi jeszcze w uszach tak później dobrze znany głos Irenki Michałowskiej, mówiącej z akcentem ironii: "Władyś" albo "Ignaś Skrzyński". Nie wiedziałam, że jest z domu Żółtowska. P. Władysław Michałowski był w moich oczach zabawnym starszym panem i nie bardzo rozumiałam, że jest centrum rodzinnego manewru. Najgodniejszym uwagi wydał mi się dyplomata, ze względów czysto powierzchownych, ponieważ nikt mi o nim nie opowiadał. Więcej węzłów łączyło Litwę z Poznańskiem, a znacznie mniej z Małopolską, a cóż dopiero z jej wschodnią częścią. Obaj Skrzyńscy byli bardzo przystojni, mieli piękne klasyczne głowy, jak u młodych lordów na portretach Lawrance'a, ale Władysław przerastał brata o głowę, zdawał się być od niego zdolniejszy, a szczególnie bardziej obdarzony wdziękiem. Później tyle o nim słyszałam, że trudno oddać to pierwsze wrażenie pełne nieświadomości. Przy tym śniadaniu pięknym i trochę przymglonym wzrokiem wodził po znajomych przy sąsiednich stolikach, jak gdyby wszystkich przejrzał od dawna i delikatnie z tego podrwiwał, dowodząc, że kompot, który pijemy jest urzędową legumi-ną Grandu, że się go spożywa na każdym weselu i na każdym pogrzebie, że wszystko zmienia się i mija, ale nie porcja kompotu w Grandzie, składająca się z dwóch.kawałków gruszki, trzech śliwek i jednej

257

wiśni. Taką rozmowę krewni nazywali "wróżeniem Władysia", mówił zaś wolno i jego osobistość więcej znaczyła od samej treści.

Po skończonym karnawale mieliśmy na wiosnę i Wielkanoc poje-chać do Rzymu. Byłam tak blada i zmęczona, że moja matka szczerze troszczyła się o mój wygląd i uważała, że pobyt na południu będzie mniej nudny niż latem w jakimś uzdrowisku. W wieczór naszego wyjazdu byłyśmy zaproszone na raut do państwa Puszetów, ale ponieważ jeden z kurierów do Wiednia odchodził późno, może po drugiej w nocy, miałyśmy dość czasu, aby wrócić do hotelu, przebrać się i bez pośpiechu dojechać na dworzec. Na tym podwieczorku rozeszła się wiadomość, która wszystkich poruszyła, o zatonięciu młodego ks. Kazimierza Sapiehy z Krasiczyna koło Wysp Kanaryjskich. Jedni drugim powtarzali jakieś szczegóły, wyciągali wnioski, kiwali głowami, ale nie bardzo wiedząc, o kogo chodzi, a bawiąc się dobrze, nie zwracałam uwagi na to poruszenie.

Każdy dworzec po północy tonie w melancholii. Ludzie skazani na późne podróżowanie są niewyspani, służba kolejowa zmęczona, lampy nawet palą się w taki sposób, jak gdyby pragnęły zasnąć. Półmrok, nudę i zewnętrzne ciemności przedzierał od czasu do czasu, jak wstrząs, ostry gwizd lokomotywy. Podróżnych było mało, stałyśmy już przy naszych walizkach na peronie, czekając na kurier ze Lwowa, aż nagle z otchłani poczekalni wynurzył się i stanął przed nami Daszewski, trzymając w ręku koszyk pełen kwiatów. Na skutek przestróg Kadera nie miałam sobie nic do zarzucenia w stosunku do niego, więc jego obecność i kwiaty o mało moją matkę i mnie nie doprowadziły do wybuchu niecierpliwości. Odpowiadałyśmy mu półsłówkami pozorując zły humor zmęczeniem i sennością. Niezdadowolenie matki jeszcze się wzmogło, kiedy się spostrzegła, że był świadek tak romantycznego pożegnania, zapewne ubawiony taką sceną. Opodal na peronie stał p. Stanisław Wodzicki, przezwany majorem, który gdzieś jechał na polowanie, o czym świadczyły strzelby w pięknych skórzanych futerałach, ułożone na walizkach.

258

- XVII -

Zatrzymujemy się w Wiedniu - W Rzymie mieszkamy zawsze w Londrze - Poznaję u Ketty Adama Żółtowskiego - Szereg wydarzeń po tym spotkaniu - Moja matka zabiera mnie do Bellagio - Przyjęcie w Zatroczu - Śmierć Stasi Kibortowej i konkury Ratyńskigo w Wilnie - Odwiedziny w Biżerewiczach - Drugi Ubarów - Zakopane i spotkanie z p. S. Żółtowską

W Wiedniu zatrzymałyśmy się tylko do wieczora, między dwoma pociągami, i wybrały z wizytą do zmartwychwstańców, do ojca Jana Gieczewicza, starszego brata wuja Hipolita z Wiazynia. Wiedziałam z trwożnych niedomówień mojej matki, udzielanych w celu zabezpieczenia mnie od podobnego nieszczęścia, że długo i bez wzajemności kochała się w tym kuzynie w okresie, kiedy razem ze starszą siostrą bywała w Warszawie. Do uraz mojej matki do babuni Kieniewiczowej dołączała się i ta jeszcze, że nie zwracała uwagi na tę miłość i nadal przyjmowała Jasia Gieczewicza, który ciągle do ciotki przychodził ze zwierzeniami, bo ze swej strony bezskutecznie zabiegał o rękę panny Alki Kossakowskiej. Moja matka opowiadała mi, że wszyscy domownicy z okrągłą M-elle Francine na czele nie znosili tego wysokiego bruneta i jego flegmatycznych manier, a burzyli się na brak wzajemności, jaką darzył la pauvre Sophie. Moja matka wszystko, co mówiła, umiała oblec w szatę zawiłą i tajemniczą. Przypominała pod tym względem malarzy wczesnego renesansu, którzy brak znajomości anatomii i rysunku zastępowali powagą fałd i skupieniem na twarzy swoich postaci. Siła i surowość jej słów wynikały z gwałtowności uczuć połączonych z nieśmiałością i brakiem jasności w myślach. Pod wpływem ufności i szacunku nie krytykowałam jej powiedzeń, ale po każdym zwierzeniu czułam się jak gdybym miała zawrót głowy. Podświadomy instynkt mówił mi, że tego rodzaju doświadczenia nie są regułą, przeciwnie, że należy zaliczyć je do ekscentrycznych wyjątków. W każdym razie wizyta u zakonnika, który był niegdyś przedmiotem miłości, miała posmak romantyczny. Przyjął nas wysoki ksiądz o głębokim i surowym wejrzeniu ciemnych oczu, przypominający portrety Jana Kazimierza, postać nadająca się równie dobrze na fanatyka, jak

259

i na ascetę i z górą pół godziny przetrzymał nas na banalnej rozmowie w lodowatym parlatorium. Mały, klasztorny pokoik był równie zimny jak grobowiec.

Może moja matka przywiozła ze sobą zarodki grypy złapane w Krakowie, a ten chłód ją dobił i nazajutrz w wagonie sypialnym za Pontebbą obudziła się z silną gorączką. Szczęściem bilety i przedział miałyśmy zapłacone do samego Rzymu. W czasie tej podróży na płaszczyźnie lombardzkiej leżał śnieg. Białość pól, szarość nieba przypominałyby naszą Litwę, gdyby spod śniegu nie wystawały obce sylwetki drzew, a szczególnie szczepy winne. Po zamieszkaniu w Hotel de Londres moja matka chorowała jeszcze dwa tygodnie i cierpiała na newralgię między oczami, wyleczoną powoli ciepłymi okładami i przykładaniem do czoła lampki elektrycznej.

Było jeszcze wcześnie jak na rzymską wiosnę i sirocco nawiewało stale ulewy. Za poradą Ketty zapisałam się na kursy malarskie do pejzażysty Petitiego, mieszkającego w swoim willino za Porta Pia. Po lekcjach u buńczucznego Jareckiego nie umiałam prawie nic i wszystkiego musiałam się uczyć od początku. Petiti należał do naśladowców szkoły z Fontainebleau i ze dwadzieścia lat przedtem cieszył się dużym powodzeniem i drogo sprzedawał Amerykanom widoki lasów zarośniętych bluszczem, z okolic Gór Albańskich. Znał technikę malarstwa i zawdzięczam mu wszystko, co umiałam później. Do jego pracowni jeździłam tylko parę razy na tydzień, a z nastaniem pięknej pogody malowałam w jakimś opuszczonym ogrodzie. Ile razy wybierałam się do pracowni, powinnam była wsiąść do tramwaju gdzieś koło via del Tritone, ale czułam się tak nieszczęśliwa czekając na tramwaj, że przeważnie jechałam dorożką. Taki brak charakteru i zaradności mnie samą zawstydzał, tym bardziej że utwierdzał mnie w przekonaniu, że możemy sobie pozwolić na wiele słabostek.

W pierwszych tygodniach mego pobytu Ketty widywałam rzadko. Raz tak się złożyło, że wtargnęłam do jej mieszkania o nie oznaczonej godzinie i powiedziałam Auguście, że będę czekała w pierwszym salonie, i dopiero Miss Handley, skłopotana, ale też i trochę surowa, przyszła mnie wyprosić. Drobne to wydarzenie dało mi poznać, do jakiego stopnia przyjęcie u Ketty to była chwila w jej życiu artystycznie zainscenizowana, ale zasłaniająca ubóstwo, trudne warunki, chorobę i cierpienie.

Aż nagle w stanie jej zdrowia nastąpiło polepszenie i zaprosiła nas obie na podwieczorek, i przyjęła ubrana, leżąc tylko na kanapie w owym studiu w pierwszym salonie. Zapowiedziała nam zaraz przyjęcie jeszcze jednego gościa, p. Żółtowskiego, którego poznała dwa

260

lata temu, kiedy z siostrą bawił w Rzymie, a został jej polecony przez pannę Marię Zamoyską z Zakopanego. Nim przyszedł, może dla dalszego ułatwienia rozmowy użyła formułki: que personne ne connait mieux que lui la campagne romaine. Znałam tego rodzaju określenia służące za słowo wstępne: c'est une excellente musicienne albo elle aime le jardinage. Zdaje się, że dodała wtedy, czy potem: est laid. mais tres intelligent.

W czasie owego podwieczorku ze względu na Ketty rozmawialiśmy ciągle po francusku i w tych dziwnych skojarzeniach myśli, jakie powstają, kiedy się kogoś widzi po raz pierwszy, p. Żółtowski wyobraził sobie, że krewne panny Orda mieszkają w Nizzy i tam zajmują się dobroczynnością. To ostatnie przypuszczenie mogło wyniknąć z tego, że samą Ketty złączył trochę podświadomie z Zakładem Kuź-nickim w Zakopanem. Kapelusz, z którego byłam tak dumna, wydał mu się brzydki, nie wiem, czyśmy rozmawiali o kampanii rzymskiej, ale z pewnością w związku z pobytem za granicą o podróżach i wtedy, wspomniawszy dereszewickie lektury Gebharta, powiedziałam, że chciałabym zwiedzić południowe Włochy i pozostałe tam pamiątki i zamki po Fryderyku II, Hohenstaufie. Ten prawzór Księcia Machiavellego, protoplasta nazizmu, despota, a może bezbożnik, w nieprzewidziany sposób oddał wtedy młodej pannie nieocenioną usługę. Mówiąc o Fryderyku II nie wiedziałam, że w poznańskiej Wierzenicy, przyjaciel p. Żółtowskiego w swoich filozoficznych rozważaniach zajmował się postacią Joachima z Florę, który w XIII w. zapowiadał epokę Ducha Sw., i że tym samym cesarz Fryderyk go interesował, bo znajdował się pod wpływem mnicha i kazał się pochować w habicie jego zakonu. Później w uroczych listach, które przepadły w Warszawie, nazywałam się "Mój Frederyczku" ze względu na rozmowę o cesarzu niemieckim, przy pierwszym spotkaniu.

Jak ująć w czasie wydarzenia, które człowieka w każdej chwili przerastają? Żeby skończyć z tym popołudniem, widzę, jak p. Żółtowski, pożegnawszy się z nami jeszcze raz, zwyczajem ówczesnym ukłonił się nam z daleka od drzwi. A wyszedłszy na Piazza Barberini powiedział sobie na szczęście, bo jakże inaczej określić to pomyślne zaślepienie, że poznał pannę niepodobną do innych i której jeszcze miałby wiele do powiedzenia. Poza nazwiskiem nic nie wiedział o spotkanych osobach, ale znowu zbieg okoliczności sprawił, że tegoż wieczora na obiedzie w Grand Hotelu, wydanym przez p. Marcelego Czarneckiego, siedział obok Jana Bispinga i spytał się go jako Litwina o panią Puttkamerową i jej córkę z Litwy. Na co Bisping powiedział bez namysłu: To bardzo posażna panna, powinieneś się o nią starać.

261

Uwaga ta mogła mieć skutki jak najgorsze, ale znów tak się szczęśliwie złożyło, że padła na grunt przygotowany przez parę godzin zaciekawienia i zamyślenia i zamiast sprzeciwu obudziła nieokreśloną nadzieję. Jeśli Jaś Bisping znał te panie z Litwy, to dzięki niemu można je będzie znowu odnaleźć. W listach narzeczeńskich Adam powtórzył cały przebieg miłości rzymskiej. Listy te spaliły się na Okólniku w bibliotece Krasińskich w czasie powstania 1944 r. Razem z nimi przepadło coś, co się nie da powtórzyć, świeżość i młodość uczuć niedawno przeżytych i opowiedzianych z niezwykłym wdziękiem, językiem osobistym, trochę zawiłym, podobnym do budowy kwiatu, który jeszcze nie otworzył wszystkich swoich płatków. Nic nie wskrzesi tej bezpośredniej opowieści, ale ponieważ szczęśliwe małżeństwa lubią wspominać pierwsze przygody swojej miłości, więc niejednokrotnie powracaliśmy do wydarzeń rzymskich.

Herbatka u Ketty odbyła się 22 marca. Podczas następnych dni p. Adam Żółtowski z pewnością był pogrążony w marzycielstwie, zważywszy, że miał do tego skłonność. 25 marca uczuł, że grozi mu przeziębienie, i z upodobaniem, jakie miał do higieny, starał się je zwalczyć, tym bardziej że wieczorem wybierał się na raut do Czosnowskich, a z tym rautem łączyły się dla niego różne nadzieje. Jak wiadomo, nie ma na początki przeziębienia lepszego lekarstwa jak wielki spacer albo - co lepsze - całodzienna wycieczka w okolice Rzymu. Jakże należy współczuć tym wszystkim, którzy nie mają tych zapobiegawczych środków i nie oglądają dalekiego Soracte, błękiniejącego na horyzoncie. W tej najpiękniejszej dolinie świata otaczającej Rzym co chwilę natrafia się na pamiątki po Etruskach, Rzymianach, epoce średniowiecznego papiestwa i czytać z nich można historię jak z otwartej księgi. Myśmy też były proszone na raut do Czosnowskich, których przestronny apartament w stylu włoskim składał się z całego szeregu salonów. Tak się pomyślnie zdarzało, że przechodząc z jednego do drugiego, zawsze na nowo spotykałam poznanego przed paru dniami p. Żółtowskiego i przerwany wątek rozmowy rozpoczynaliśmy na nowo. Zawiązywała się ona w tak prosty sposób, z biegiem myśli płynęła tak łatwo, że nawet w przerwach, kiedy musieliśmy się witać ze znajomymi, trwała dalej podświadomie, jak wspomnienie zasłyszanej melodii. Inni goście słuchali śpiewu jakiejś artystki, ale ponieważ miejsca było dużo, więc w sali jadalnej zaczęliśmy sobie opowiadać, jak to taniec w Polsce jest instytucją narodową, i z radością zgodzili się na to, że tańczenie mazura nie stanowi wypróbowanego sposobu zbawiania ojczyzny. Uwagi te dowodziły, że oboje nie przepadamy za tańcem, ale w owych czasach w ustach młodej panny tego rodzaju po-

262

gląd wyrażał wielką niezależność sądu. Zachowanie się moje podobno zdradzało wtedy dużą samodzielność, a nawet nieprzystępność.

Pomimo że byłam zawładnięta całkiem przez mgławicę własnych przeżyć, dobrze zapamiętałam na tym wieczorze spotkanie z jedną osobą. Pod oknem zasłoniętym ciężką kotarą z adamaszku stała bardzo ładna pani, bardzo roześmiana, w sukni z ciemnoróżowego aksamitu. Przedział dzielący mężatki od panien był tak wielki, ze tylko się z nią przywitałam, a jednak zauważyłam, ze ta piękna istota znajduje się u szczytu powodzenia. Pani Wanda Mielżyńska spostrzegła ze swej strony, ze Żółtowski i p. Puttkamerówna zdają się być nierozdzielni.

W ciągu następnych dni nic się nie działo, a mało co zmieniło. Słońce świeciło nad złocistymi gmachami Rzymu z tą samą jaskrawością, kwiaty tworzyły te same barwne plamy na schodach Trinita dei Monti, na każdym placu tryskały fontanny i rozpylały pióropusze wody spływającej z Gór Albańskich, a w chłodnym cieniu małych uliczek rysowały się barokowe gzymsy wspaniałej architektury. Trudno było zgadnąć, że ktoś bardzo miły i niezwykły został ogarnięty jak upojeniem przez uczucie nieoczekiwane i zupełnie nowe. Uczucie ma to do siebie, że nie przedmiot kochany nadaje mu wartości. Jest ono darem albo cierpieniem pewnych natur, w których rozwija i uwypukla bogactwa im właściwe. Nastroje, jakie wytwarzają, są nade wszystko indywidualne, ale w początkach swoich przypominają często odkrycie i olśnienie.

Pani Bisping była w dalszym ciągu ośrodkiem życia towarzyskiego. Widywałyśmy ją z daleka prawie co dzień, w ciągu obiadów w restauracji, razem z córką Lizią i jej narzeczonym p. Stanisławem Kossakowskim z Wojtkuszek. Ta panna tak doskonale wychowana i pełna uroku robiła partię godnąjej wdzięku i ambicji matki. Szczupły i chudy narzeczony nie wydawał się sympatyczny i chwilami miało się wrażenie, że ta rola mu ciąży. Od czasu do czasu stół Bispingów się rozszerzał z powodu zaproszonych gości i tak jednego wieczora zobaczyłam przy nim p. Żółtowskiego, a trochę później panna Bisping zastukała do naszego pokoju, prosząc nas na herbatę do salonu matki. Tym razem, bo na innym wieczorze byłyśmy przedtem, zastałyśmy na górze ks. Ferdynanda Radziwiłła i jego synową, młodą wdowę, z domu Zamoyską, wysoką i szczupłą osobę obdarzoną nie tyle urodą, co cechami wielkiej krwi i rasy. Wkrótce miała ona zostać p. Janową Bi-spingową, małżeństwem swoim poruszając złoża zawiści. Na razie sprawy te tkwiły w zalążku, a wszyscy mówili o jednym, o śmierci Adama Krasińskiego, o jego testamencie, o wywołanych przez to zatargach rodzinnych, przy czym większość opinii światowej opowiadała

263

się za jego rzekomo pokrzywdzoną żoną. Mało wtedy wiedziałam o samej sprawie i o osobach w niej zamieszanych, za to Ketty mi powiedziała, że Żółtowski studiuje filozofię, znalazłszy się więc obok niego, w saloniku p. Bisping, zaczęłam się go pytać o Ojcze Nasz Cieszkowskiego, które znałam, ale to moje pytanie zbył żartobliwie dając mi do zrozumienia, że jest pedantyczne i że z filiżanką herbaty w ręku nie jest w stanie zapuszczać się w dyskurs o filozofii. Zaraz potem, jak gdyby chcąc mi wynagrodzić moje zakłopotanie, zaczął mi opowiadać o Rzymie wieków średnich. Miasto wówczas pełne było wież feudalnych baronów, z których każda warowna z powodu stałej między nimi wojny. Zatarg Colonnów z Orsinimi górował nad innymi, aż przyszedł wstrząs powstania Colo di Rienci, wzorowanego na przykładach pogańskiej Rzeczypospolitej. Dookoła miasta, w tej najciemniejszej dla niego epoce, ciągnęła się pusta i malaryczna Kampania, zaludniona nocami przez widma, duchy albo przez żywych bandytów wśród ruin. Dotychczas nikt nie zabarwił dla mnie opowieści historycznej takim tchnieniem wyobraźni i uczucia, byłam więc zaciekawiona, ale równocześnie trochę onieśmielona, bo w porównaniu i moja wrażliwość, i wiadomości wydawały mi się nikłe i bez treści. Tymczasem Ketty coraz żywiej starała się współdziałać w naszych stosunkach z Żółtowskimi. Namówiła moją matkę do zaproszenia go na podwieczorek do hotelu Exelsior, uchodzącego za najstrojniejszy. Nie wiem, czy Skirmuntowie już przyjechali do Rzymu, bo przy stoliku z herbatą przypominam sobie tylko p. Wołłowiczową, osobę bardzo muzykalną i dlatego z nimi zaprzyjaźnioną. Pani ta z domu Rosjanka, o bladej twarzy i trochę skośnych oczach, wydała mi się pełna zalotności i daru przykuwania uwagi młodych ludzi. Siedząc obok Żółtowskiego odsunęła mnie od wspólnej rozmowy. Zagniewało mnie to tym żywiej, że wydała mi się pretensjonalna i stara, a nie mogła mieć wówczas więcej jak 28 lat! Gdyśmy się rozeszli u wejścia hotelu, Żółtowski nas wyprzedził, idąc krokiem gimnastycznym po zakręcie chodnika od strony pałacu królowej Małgorzaty. Jakiż był mój zawód, kiedy dwa dni potem dowiedziałam się u Ketty, że tylko co był i od niej wyszedł! Może wtedy, a może trochę później pokazała mi ona fotografię jego siostry, mówiąc, że jest bardzo piękna, i pocztówkę z widokiem zamku Sapiehów w Krasiczynie, dodając, że jego renesansowa architektura nie wchodzi w porównanie z drewnianym dworem, jak dereszewicki. Uwaga ta mnie zagniewała, bo przywiązanie moje do Dereszewicz wykluczało porównanie i krytykę. Rzecz przy tym dziwna, nie byłam wcale ciekawa stosunków rodzinnych Adama. Poznańskie było dla mnie pojęciem nieokreślonym, ten młody człowiek, obdarzony wiel-

264

kim urokiem, zdawał mi się na tle Rzymu nie posiadać węzłów z krajem, patrzyłam na niego jak na portret wielkiego mistrza w galerii, pod którym o przedstawionym osobniku jest napisane - Nieznany. Pod wpływem ciągłych przestróg mojej matki, przedstawiającej mi życie jako pełne niebezpieczeństw, nie pozwalałam sobie na żadne wybryki wyobraźni, byłam ostrożna, jeśli nie wyrachowana, i z wdzięcznością godziłam się na drobne zadowolenie miłości własnej.

Znowu za namową Ketty moja matka zaprosiła Żółtowskiego do hotelu Londra w towarzystwie rzeźbiarza Madejskiego, z którym podobno był zaprzyjaźniony, co więcej, zdobyła się na wynajęcie samochodu na wspólny spacer w okolice miasta, za Ponte Molle do ruin Castel Jubileo, dawnej gospody przeznaczonej dla pielgrzymów zdarzających do Rzymu w roku jubileuszowym. Tego dnia wiał silny wiatr, byłam zakatarzona i troskliwe oczy matki nie przestały mnie badać. Nie miały one tragicznego wyrazu cioci Kłosi, niemniej jednak czułam się skrępowana tym wejrzeniem i w okropnym stanie nerwów, a tu trzeba było rozmawiać i udawać wesołą. Tylko przez chwilę, wysiadłszy z samochodu, zostaliśmy sami z Adamem i wyprzedziwszy starszą parę, znaleźliśmy się na uboczu murawy usianej wiosennymi kwiatami, żółtymi narcyzami. Przed nami ciągnęły się błękitne dale pagórków, otaczała nas ogromna przestrzeń światła, wiosna panowała na niebie, a jeszcze nie na ziemi, i wchłaniała w ten świetlny obszar ruiny, nas i zielone pola. Kiedyśmy wracali do samochodu, wzrok Madejskiego zdawał się mówić: Oto co robi wiosna!

Ze zbliżającą się Wielkanocą do naszego hotelu zjechali nowi znajomi, p. Henryk Skirmunt z siostrą, panną Marią. Stolik, przy którym ich posadzono, przylegał do naszego, tak że spotykaliśmy się ze dwa razy dziennie i mieli dużo sposobności do rozmowy. P. Maria miała miłą i łagodną powierzchowność, błękitne oczy, głos przyjemny, i może ze względu na swoją zacność i świątobliwość wydawała mi się nudną. Henryk Skirmunt mógł się jeszcze zaliczać do pokolenia mojej matki, bo studiował w Petersburgu, kiedy moi rodzice tam mieszkali w rok po moim urodzeniu. Poznawszy go lepiej już się nie zwracało uwagi na jego brzydotę. Zbudowany masywnie, z okrągłą głową, miał krzywy nos i gorzkie usta. W salonowych stosunkach wydawał się sztuczny, a nawet konwencjonalny, przestrzegał umiejętnie form zewnętrznych i konwenansów, świetnie orientował się w odcieniach życia towarzyskiego i trochę jak panny Koźmian dzielił świat na potępionych i wybranych, odruchy snobizmu lubił łączyć z uwielbieniem dla cnoty. Chwilami zdawał się być przesiąknięty tradycją XVIII w. Przede mną ukrywał upodobanie do rubasznej i nieprzyzwoitej kroto-

265

chwili i zastępował tę manierę trochę wzniosłą banalnością. Z powodu jego frazeologii czy skłonności do egzaltacji wyobrażałam sobie błędnie, że jest naiwny, trudno mi też było ocenić jego talent muzyczny ale wiersze pisał bardzo ładne. Najdziwniejsze było to, żeśmy się ciągle spierali o politykę. Pod wpływem swego kuzyna z Pożecza, p Romana Skirmunta, członka Rady Państwa, p. Henryk stale oburzał się na Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne i potępiał jego rewolucyj-ność i demagogię. Dmowskiemu zarzucano jego stanowisko antyrosyjskie i bezkompromisowe w Dumie oraz "mrzonki" o autonomii, a innym działaczom stronnictwa warcholstwo w Macierzy Szkolnej i strajk szkolny w Kongresówce. P. Henryk dodawał, że Narodowa Demokracja nie jest stronnictwem katolickim. Mam wrażenie, ze Skirmunt znał lepiej salony od polityków, ale w naszych sporach powodowaliśmy się raczej uprzedzeniami i uczuciem. Podobnie jak p. Edward Woyniłłowicz i większość obywatelstwa na Litwie, p. Henryk uważał powstanie za największą klęskę i potępiał "nieopatrznych młodzików". Napisał wiersz o młodym kowalu, który z zapamiętaniem kuł tylko broń na wroga, ale zdawał się nie wiedzieć, że od ruchawki socjalistycznej w latach 1905-1906 społeczeństwo polskie zostało uratowane przez bojówki narodowe, a ponieważ ruchawki te otrzymywały pieniądze niemieckie, więc w tymże okresie w kołach narodowych zaczął się ustalać kurs antyniemiecki, a tym samym zbliżenia do Rosji.

Nie pamiętam żadnej wspólnej wycieczki ze Skirmuntami, może dlatego, że zbliżał się Wielki Tydzień i wszyscy pielgrzymowali po kościołach. Jednego popołudnia, po śniadaniu, siedzieliśmy razem w saloniku, na angielskich mahoniowych meblach, krytych zielonym pluszem. Z umieszczonego wysoko okna światło spadało na nas, jak w malarskiej pracowni. Skirmunt przeczytał nam szereg swoich poezji, z gorzkim wyrazem ust, głosem drgającym przyciszoną namiętnością. Sonet pod tytułem List najuprzejmiej zapisał do mego albumu. Moja matka zaprosiła go do Bolcienik, ale do tych odwiedzin nie doszło, bo w tym czasie stał się powiernikiem cudzego sekretu, poznał Adama Żółtowskiego, który miał dar nawiązywania przyjaźni, zaczął podziwiać jego umysł i zdolności i doznał szczerego zawodu, kiedy się dowiedział, że "nadzwyczajny, przemiły Adaś" zakochał się w pannie, w jego przekonaniu niegodnej i uczucia, i człowieka. W pierwszej chwili złego humoru zawołał: Wolę już o wiele matkę! Ale na szczęście zdanie jego nie miało wpływu na dalszy przebieg wypadków.

Pierwszego dnia Wielkanocy cała kolonia polska zeszła się u ks. Ferdynandów Radziwiłłów, prócz nas, co moją matkę korciło. W południe świąteczne senność i słońce zalegały Piazza di Spagna. Nasz

266

hotel też był pusty, ale pełen chłodu i mroku, bo już zapuszczono w nim żaluzje, przygotowując się od przetrwania letnich upałów. Ciszę i nudę przerwała wiadomość przyniesiona przez chłopca od liftu, że jakiś pan pragnie nas widzieć i już czeka w saloniku z meblami z zielonego pluszu. Był to Adam, który po różnych wątpliwościach zaryzy kował te odwiedziny. Rozmowa we trójkę z konieczności była i powierzchowna, i ogólnikowa. Nie domyślam się, że ten pan o zagranicznych manierach, doskonale ubrany, siedzący na fotelu z założo nymi nogami i pokazujący angielskie skarpetki i półbuciki, znajdował się w stanie upojenia miłości bardzo młodej i bardzo silnej, ze będąc rozumnym, nie był zarozumiałym, i że ogarnięty uczuciem dla niego samego niespodziewanym, sam dobrze nie wiedział, jak sobie dać radę z jego obiektem, to jest z panną, istotą tajemniczą, otoczoną fortecą konwenansów. Świetnie mówił po francusku i od czasu do czasu powtarzał słowo evidement, nieznane mi w potocznym słowniku wołyńskim i dereszewickim. Głowę miał trochę dużą i duże czoło, nos mięsisty, ale piękne jasnobrunatne oczy, zdawał się być bardzo młody, żywy, ruchliwy, strój jego i maniery odznaczały się wytwornością niespotykaną nawet wśród strojnych wołyniaków. Doskonale rozumiałam, że osobistością i stanowiskiem przerasta dotychczas znanych mi młodych ludzi, ale te spostrzeżenia były powierzchowne. Z obu stron nie mogliśmy przekroczyć jakiejś bariery. Spotkaliśmy się za granicą, należąc do dwóch różnych środowisk i części kraju, rozdzielały nas przegrody ówczesnych obyczajów i stworzony przez nie stan bezsilności. Tego popołudnia Adam przedłużał swoją wizytę, gdyż chciał być z osobą, która mu się podobała, ale równocześnie nie bardzo wiedzał, jak zadowolić tę ciągłą i nęcącą potrzebę, jak pogodzić stany ducha, nieoczekiwane i wstrząsające, z rzeczywistością matki, z bywającą córką. Na szczęście wśród tych wątpliwości i wahań istniały i jaśniejsze chwile, a mianowicie rauty, zorganizowane wbrew chaotyczności życia, przez osoby doświadczone i przemyślne. P. Helena Bispingowa dwa dni po Wielkanocy wydała największy ze swoich wieczorów, w czasie którego jak na scenie teatru w ciasnych ramach ruszał się tłum statystów, a Adam i ja graliśmy już świadomie główną rolę. Trzymałam się przy tym pewnych reguł, bo wiedziałam dobrze, że cały czas, przez dwie i pół godziny, nie można rozmawiać z tym samym młodym człowiekiem, ale ile razy odwracałam się w stronę znajomych albo przechodziłam do drugiego pokoju, Żółtowski po chwili znów stał koło mnie. Lekceważył on wszystkie światowe prawidła, a przede wszystkim zasadę ostrożności. W końcu znaleźliśmy się w jakimś przedpokoju, oświetlonym z góry lampą elektryczną, gdzie

267

stała dębowa szafa i rzeźbiona skrzynia, i jeszcześmy nie wyczerpali łączących nas tematów. Zaprzyjaźnienie nasze musiało być wielkie jeżeli poleciłam Żółtowskiemu ukochaną powieść La Chartreuse de Parme.

Tymczasem mój blady wygląd wywołał u mojej matki niepokój graniczący z obsesją. Bolała nad moim brakiem sił, ale poddając mnie bacznej obserwacji jeszcze się więcej męczyła. Strwożone jej oczy śledziły mój wygląd, kilka razy na dzień słyszałam uwagę: Jak ty wyglądasz! Znowu jesteś zielona! Doktor, polecony przez Ketty, kurował mnie zastrzykami i tabletkami, ale ponieważ niewiele pomogły, więc będąc w rodzaju paniki, moja matka postanowiła zapewnić mi parę tygodni dobrego klimatu przed powrotem do kraju. Uważając mnie za zdolne dziecko, nie zasługujące na pewne zaufanie, nie zwierzała mi się ze swoich narad z Ketty, ale zdaje się, że Ketty nie opierała się naszemu wyjazdowi, chociaż wiedziała, że matka i siostra Żółtowskiego wkrótce przyjadą do Rzymu. Nie potrafię powiedzieć, na jakich przypuszczeniach opierała swoje rady.

Nazajutrz po wieczorze u p. Bisping Żółtowski, który wiedzał, że zaraz wyjedziemy, powziął śmiały zamiar ofiarowania nam bukietu kwiatów na pożegnanie, ale zaszedłszy do portiera, aby się o nas spytać, usłyszał z jego ust fatalne dla siebie słowa: sono partite. Potem wśród wielu innych zawikłań żałował, że się wtedy nie oświadczył, bo w miłości jak w każdym innym szczęściu trzeba działać szybko. Kiedy się o nas pytał, myśmy już siedziały w wagonie, zmęczone i z lekka kwaśne. Moja matka nie spuszczała mnie z oczu, ale w Mediolanie nie pozwoliła mi na kupienie jednej wstążki wedle własnego gustu i jak zwykle sprawiła mi suknię nie według ostatniej mody. Szukałyśmy, ale nie odnalazły wuja Władysława Tyszkiewicza, który po ruinie Lan-dwarowa osiadł we Włoszech i w Mediolanie założył antykwarnię; pojechałyśmy też zaraz do Bellagio, nad jezioro Como.

Zamieszkałyśmy w willi Serbeloni, filii Grand Hotelu, czyli w mniejszym hoteliku, umieszczonym w prześlicznym ogrodzie, ciągnącym się na szczycie pagórka, który tworzył przylądek między dwoma jeziorami. Wiosna panowała już na dobre nawet w tym górskim kraju. Czas spędzałam prawie ciągle na dworze pod pergolą, czyli altaną oplecioną kwitnącymi różami. Inne róże pięły się u moich stóp na wysokich murach tarasu. W dole przede mną ciągnęły się ogrody oliwne i widać było góry za jeziorem Lecce mieniące się jak tęcza, bo skały i zieleń pokrywająca ich zbocza nabierały pod wpływem słońca barw zielonych i niebieskich. U podnóża tych skał jak perełki w naszyjniku ciągnęły się szeregi białych domków. W bok od ta-

268

rasu szła droga wykuta w skale dookoła półwyspu, sama zawieszona nad głębiną szmaragdowej wody, skąd bardzo nisko, a zarazem daleko wyrastała wysepka z szarego kamienia. Często, siedząc pod altaną z róż na tarasie, spoglądałam na inną drogę, wijącą się w dół jak biała wstęga, ale tkwiłam w takim stanie bezsilnego uśpienia, że nawet przez głowę mi nie przeszło, że tą drogą mogłoby do mnie przywędrować szczęście i koło mnie stanąć.

Była to wiosna 1909 r. Groźba wojny po raz pierwszy ukazała się nad Europą. P. Janczewska pisała, że Kraków pełen jest pogłosek i gromadzącego się wojska. Od czasów wojny prusko-francuskiej inne zatargi miały zawsze charakter kolonialny, rozgrywały się daleko, w Południowej Afryce, w Mandżurii, z biedy na Bałkanach. Dlatego pojęcie wojny zdawało się być niezgodne z rzeczywistością, jak palenie czarownic albo torturowanie więźniów. Mieszkańcy naszego hotelu chodzili na spacery i jeździli po jeziorze w zupełnej beztrosce. Wykarmiona na angielskich powieściach przyglądałam się z zaciekawieniem parze młodych Anglików w podróży poślubnej. Spotykałam też inną parę, młodych Niemców, naturalnie źle ubranych, o pospolitym wyglądzie, a już opalonych długimi wycieczkami. Mieli oni dziecko może jednoroczne, które po parę godzin dziennie spało w wózku, gdzieś z boku tarasu. Nie krzyczało ono, ale czy to we śnie, czy obudzone miało tak zły wyraz twarzy, że przezwałam je "przyszły kryminalista". Nie wątpię, że trzydzieści lat potem należało do morderczego oddziału Gestapo. Z rzadka schodziłyśmy stromymi uliczkami do Bellagio i najmowały łódkę, żeby jechać do willi Melzi albo przez jezioro do Cadenabii. Poza słynną Carlotta pełno tam było prywatnych ogrodów i domów, do których idąc drogą zaglądałam jak do zaczarowanych przybytków. Zostawiały mi one wspomnienie obrazów podobnych do widziadeł sennych, które ukazawszy się raz, znikają na zawsze. Za jakąś bramą kutą w żelazie ciągnął się szmaragdowy trawnik, a na nim stały niskoramienne cedry i inne konifery o gałęziach jak wężowe sploty. To znowu między kolumnami cyprysów ukazywał się płaski, łupkowy dach kamiennej kaplicy. Ku pomocy, od strony Spliigen Alpy jaśniały białością śnieżnych szczytów, a znowu przy wybrzeżu woda jeziora zdawała się podobna do kosztownego rozpuszczonego szafiru, słońce przenikało jej przezroczystą głębię i igrało na dnie z kamieniami, które mieniły się w barwach zielonych i złotych.

W Bellagio otrzymałyśmy smutną wiadomość, poprzedzoną listami o zmiennych nastrojach. Ciocia Wiga Chomińska straciła dwunastoletnią córkę Emilię, zwaną Lilką. Umarła ona po długiej i dość tajemniczej chorobie, może źle leczona przez wileńskich doktorów. Fa-

269

tum jakieś zdawało się ścigać olszewską rodzinę. Poprzednia śmierć niemowląt już dobrze rozstroiła p. Chomińską, teraz oddała się ona beznadziejnemu, bo nie miała wiary, żalowi. Zamienił się on w rodzaj pogańskiego kultu dla zmarłej. Cały dom został zawieszony fotografiami i portretami biednej dziewczynki, każdym krokiem, każdym postanowieniem kierowała ona albo przypisywane jej intencje. Jeden p. Aleksander był powołany na zareagowanie na ten rodzaj obsesji, ale pozostał bierny. Uczestnicząc w ogólnym współczuciu, po cichu pozwalałam sobie na myśli gorszące brakiem litości. Kto wie, mówiłam sobie, czy śmierć nie była szczęściem dla Lilki? Jeżeli wychowanie mego kuzyna zapowiadało się najgorzej, to los młodej dziewczyny zależnej od atmosfery domowej mógł być jeszcze smutniej szy.

Przypominam sobie jedno spotkanie po powrocie do Wilna w mieszkaniu Chomińskich, nie ze Stasia Szadurską, ale z jej młodszą siostrą Ziutą. Ze szczerością, którą się rzadko spotykało w ówczesnych stosunkach, zaczęła mnie się wypytywać o Luka, o jego przyszłość, o naszą wzajemną przyjaźń, i dodała, jeszcze bardziej niespodzianie, że Luk jest dobrą partią i chłopcem bardzo zamożnym. Ten brak dyskrecji zbyłam, ale uczułam nie dający się określić niepokój. Przeniosłam na Ziutę nieufność, jaką Stasia Szadurską wzbudzała we mnie już znacznie wcześniej. Wzmogła się ona jeszcze, kiedy mój kuzyn mi powtórzył, że krytykowała moje kapelusze.

Owe lato 1909 miało już trochę inne zabarwienie od poprzednich. Moja matka zamieniała tajemniczą korespondencję z Ketty. Ciocia Lela napisała, że na balu w Bristolu spotkała p. Adama Żółtowskiego i starała się go wyciągnąć na rozmowę o mnie. Zapytała, czy uważa, że jestem inteligentna? Na co odpowiedział lakonicznie: Bardzo, i usunął się na bok, żeby zniknąć wśród tańczących. Lela starała się dać do zrozumienia, że owe pogłoski rzymskie, które nie wiadomo skąd do niej doszły, były bezpodstawne.

Prędko po naszym powrocie, bo nie później jak w czerwcu, moi rodzice i ja zostaliśmy zaproszeni do Józefów Tyszkiewiczów, do Zatrocza. Z Wilna wyjechaliśmy koleją do Landwarowa, gdzie czekał powóz, który przeprawiwszy się na promie przez odnogę jeziora wjechał do ogrodu zasadzonego przez francuskiego ogrodnika Andre może w parę lat po bolcienickim. Słyszałam później zdanie, że w pomysłowości i dobrym smaku Landwarów Władysława Tyszkiewicza przewyższał Zatrocze, które dałoby się porównać z każdą okazalszą willą na Riwierze. Zdaje mi się, że sąd był za surowy. Plan pałacu w Landwarowie rysował Roztworowski w okresie, kiedy upodobał sobie w architekturze angielskiej, a bardzo piękne wnętrze urządzał wuj

270

Władysław, przywiózłszy drzwi i umeblowanie zakupione w jakimś pałacu piemonckim. Park landwarowski i sztuczne jezioro musiały jednak ustąpić przed wspaniałą malowniczością jeziora trackiego, otoczonego lesistymi pagórkami, z którego toni wyłaniała się zielona wyspa i ruiny zamku. Taras pałacu w Zatroczu białą balustradą dotykał jeziora, a sam dom na zewnątrz i wewnątrz był utrzymany w czystym stylu Ludwika XVI, do którego moda odżyła na Zachodzie, ale który był bliski architektonicznej tradycji naszego XVIII wieku. Okna paru salonów wychodziły wszystkie na jezioro. Ściany ich były białe, dyskretnie ozdobione sztukaterią, rysunek kominków i luster, wprawionych do ścian, śliczny i pełen prostoty. Meble, złocone i obite jasnymi adamaszkami, stały raczej pod ścianami. Rozległy widok i jasność wnętrza zlewały się ze sobą, zachody słońca gasły za lesistymi pagórkami. Białość Zatrocza zdawała się drobną, ale wyszukaną ozdobą, otoczoną kopułą nieba, jego chmurami i rozległą przestrzenią wody.

Przyjechawszy po podwieczorku, przebierałyśmy się w pokoju na piętrze wychodzącym od strony zajazdu, i jak to bywa w nowym miejscu, ludzie i otoczenie zdawali się jeszcze nieuchwytni. Przez okno dochodziły głosy osób wracających z tenisa. Na dole, przed obiadem spotkałam znane sąsiedztwo tej okolicy, p. Felicję Platerową z obu córkami, Leskich z Białej Waki, a z nimi zmieszanych wiele nowych osób. Starszy pan z siwą brodą i zaćmionymi szkłami na oczach był p. Edwardem Raczyńskim, syn jego Roger wystąpił po raz pierwszy tego wieczora we fraku. Pani Raczyńska została w Wace z powodu świeżej żałoby po synie, Adamie Krasińskim. Z Czerwonego Dworu pod Kownem przyjechali Benedyktowie Tyszkiewiczowie, a obiad był wydany dla ks. Światopełk-Mirskiego, związanego ze smutnym wspomnieniem pomnika Katarzyny, już nie będącego ministrem, ale mogącego nim zostać i uważanego za wpływową osobistość w Petersburgu. Towarzyszył mu młody i układny urzędnik rosyjski, z którym przez jakiś czas rozmawiałam i który wydał mi się zimny, ostrożny i zupełnie pozbawiony otwartości i swobody w myślach, jaką odznaczali się Polacy. Petersburg ze zrozumiałych powodów imponował wówczas wielu. Przy obiedzie siedziałam obok p. Jerzego Broel-Platera, syna marszałka Adama, który służył w kawalergardach i był zahipnotyzowany splendorem cesarskiego dworu. Szeroki stół na dwadzieścia parę osób, uroda i stroje, szczególnie p. Róży Tyszkiewiczowej i pani domu, stylowość ścian nadawały temu obiadowi nutę niezwykłej ozdob-ności, chwilami przypominały efekty sceniczne, a także nawiązywały do zakorzenionej u nas przed wiekiem francuszczyzny.

271

Nazajutrz, na spacerze ciotka Inia opowiadała mojej matce o p Róży Raczyńskiej, która mieszkając sama w Poznańskiem albo w Krakowie podjęła się dodatkowego trudu wychowania wnuków Tyszkie-wiczów z Waki. Mówiła, że p. August Cieszkowski, człowiek o niezwykłym umyśle i poglądach, mógł tylko z daleka wywierać pewien wpływ na dzieci wackie. Słuchałam tych imion i nazwisk, ale ich wcale nie kojarzyłam z poznanym w Rzymie Adamem Żółtowskim.

W połowie roku, jak zwykle latem, odwiedził nas Witold Wańko-wicz, tym razem bez ojca. W ciągu zimy brał on udział w ćwiczeniach wioślarskich w Cambridge i dumny był z tego, że wiosłował w pierwszej ósemce, ale potem, nie pamiętam z jakiego powodu, nie brał udziału w wyścigach. Za każdym swoim pobytem zadziwiał nas swoją angielską garderobą, białością flanelowych spodni i obuwia, krawatkami w barwach klubu, kurtkami w kolorowe pasy z haftowanym herbem czy naszyciem. Stroje te gorszyły naszą służbę i dawała ona do zrozumienia, że ich właściciel musi być pomylony. Był on o wiele milszy niż otaczające go pozory. Wpisywał do mego albumu wiersze nie pozbawione wdzięku, poza tym był przyjacielski, uprzejmy, bardzo poprawny, ale też zamknięty w sobie. Pobyt za granicą nakłonił go do zwracania uwagi na ruchy i akcent głosu, a też na poprzestawaniu w rozmowie na ogólnikach. Jeździliśmy razem konno i raz w czasie jednego z tych spacerów mój koń się potknął, a ja bez wielkiego szwanku znalazłam się na ziemi. Nie chcąc przestraszyć mojej matki, z pewnym wahaniem w głosie zaczęłam jej opowiadać o tym zdarzeniu i widocznie przedłużałm przygotowanie do opowieści. Moja matka nie rozumiejąc, o co chodzi, zareagowała niespodziewanie szczerze i zdradziła tym, że spodziewała się oświadczyn ze strony Witolda. Gdyby do nich doszło, nie wiem, jakie by z tego wynikły powikłania. Nie zwierzyłam się matce z rozmowy, jaką mieliśmy także na spacerze konno. Wańkowicz w dość zawiły sposób dał mi do zrozumienia, ze nim pomyśli o małżeństwie, musi skończyć studia. Zachowałam się zupełnie biernie, ale nie byłam rada z tych zwierzeń, bo uważałam, że w takim wypadku milczenie byłoby i delikatniejsze, i dyskretniejsze.

Już po moim ślubie p. Paweł Wańkowicz, spotkawszy moją matkę, niedwuznaczne zrobił jej wyrzuty, dodając, że dla próżności i względów światowych zawiodła jego i syna nadzieje. Jeśli się jednak komuś żarząca niedotrzymanie słowa, to trzeba, aby to słowo zostało wypowiedziane. Może nie tyle syn, co ojciec, który synowi doradzał, zanadto był siebie pewny i przekonany, że takiej partii żadna matka i żadna córka nie zlekceważą.

272

Tego lata umarła na suchoty w Montreux Stasia Kibortowa, młodsza córka cioci Houwaltowej. Leczenie górskim powietrzem nie należało jak dziś do ustalonych zabiegów, całą zimę spędziła na Riwierze i w powrotnej drodze do kraju zgasła po paru niespodziewanych krwotokach. Umierała i pobożnie, i świątobliwie i wedle jej życzenia ciało przywieziono do kraju, aby je pochować w Butrymańcach, przy grobach rodzinnych. Orszak pogrzebowy, wśród tumanów kurzu i przy akompaniamencie przewlekłych śpiewów, ciągnął powoli w kierunku Rakliszek, wzdłuż bolcienickiego dworu. Tym razem nie była to tylko jedna para koni kursująca tam i z powrotem i omijająca zawsze naszą siedzibę. Za trumną na wozie szły krok za krokiem wszystkie bryczki i powozy z sąsiedztwa i my też dołączyliśmy się do korowodu. Kurz, już po przejściu pochodu, wisiał dalej nad drogąjak długi wąż, między polami jeszcze zielonych zbóż.

Może wkrótce po pogrzebie, bo Ludka Cieszyna bawiła w Wilnie, zamieszkałyśmy z moją matką na parę dni w mieszkaniu cioci Połci znajdującym się w dziedzińcu przy ówczesnym Zandarmskim zaułku (późniejsza Jagiellońska). Nie wiem, jakie sprawy sprowadziły nas do Wilna, ale trafiłam nieszczęśliwie, bo moja kuzynka postanowiła mnie swatać i to przebojem. Była ona równocześnie despotyczna, przebiegła i uparta, a wszystkie swoje plany umiała upozorować serdeczną do-brodusznością. Jak wzięła nas w obroty w czasie kolacji, tak nie dała mi spokoju do późnej nocy, a nie było dokąd uciec, bo znalazłyśmy się jak w klatce, zajmując w tym samym mieszkaniu obok niej drugi pokój sypialny za salonikiem. U cioci Połci dokuczały mi zawsze pewne niewygody, a do tego dołączyła się bezradność i bezsenność. Ludka szczyciła się sama darem do dyplomacji i nie ceniła szczerości u drugich, z argumentacją należało więc uważać, aby jej nie obrazić. Musiałam wystrzegać się zarzutu próżności i nie zahaczyć o głęboko zakorzeniony u niej egalitaryzm. Kandydatem jej był p. Ratyński z Mińszczyzny, z pewnością powinowaty Oleszów, porządny, przeciętny obywatel ziemski, uchodzący za bardzo zamożnego; zdaje się, ale za to nie ręczę, że spotkałam go przedtem w Niehrymowie u tejże Ludki. Należał do zachwalanych przez moją matkę "Potajników". Ale nawet mój ojciec miewał chwile zakłopotania i wtedy mawiał: Przyjrzyjmy się kandydatom do ręki Jani. Kogo możemy znaleźć? l proponował swego przyjaciela politycznego Feliksa Rączkowskiego. Moja matka szczęśliwie nazajutrz oparła się jeszcze jednemu atakowi Ludki, która chciała, abyśmy koniecznie zostały na obiedzie, terroryzując nas zapewnieniem, że indyk już się piecze w kuchni. Tymczasem powóz z Hotelu Świętojerskiego z moim ojcem zajechał po nas i wła-

273

śnie skręcaliśmy do bramy na ulicę, kiedy Ratyński kroczył drewnianym chodnikiem nad brukowanym rynsztokiem w stronę mieszkania mojej ciotki. Zobaczył nas, ukłonił się i poszedł jeść indyka razem z Ludka, a nasz powóz już się toczył Zawalną w stronę dworca.

Zaraz potem, to jest w połowie sierpnia, pojechałyśmy do Ubaro-wa. zatrzymując się po drodze w Biżerewiczach, u wuja Stanisława Ordy. Dojazd do dworu z dworca w pobliżu Pińska był długi i uciążliwy. Przesiedziałyśmy ze dwie godziny w powozie, podskakując na korzeniach i wybojach poleskiej drogi, ale ostatnią wiorstę przejechałyśmy po sypanej grobli, z obu stron której ciągnęły się kanały, równe, długie, pełne wody. W tych ciemnych toniach odbijał się zwarty i wysoki las olchowy. Dwór wybudował wuj Stanisław, wzorując się na de-reszewickim, ale bez dobudówki nowego domu, tak że zastałam harmonijną replikę starego dworu, drewniane ściany, na zewnątrz pomalowane na szaro, te same białe obramienia u okien i białe kolumny zdobiące ganki. Ulokowano nas w pokoju na piętrze, umieszczonym w nadbudówce w środku domu, między obu gankami, w tym, co się w Dereszewiczach nazywało starą górą. Okna nasze wychodziły na dziedziniec, w przeciwieństwie do biblioteki, której balkon wyglądał na taras i rzekę. Wspomnienia dereszewickie kojarzyły się dla mnie ciągle z czymś nowym i nieznanym. Duży salon, idący na przestrzał, był wzorowany na czerwonym, ale na miejscu niebieskiego salonu znajdowała się sala jadalna i z niej wychodziło się na ganek i ogród, czyli długi trawnik ujęty w dwie aleje lipowe.

Wuj Staś był drobiazgowy i pedantyczny. Służącego pochodzącego z najbliższej wioski ubrał w piękną liberię i tak wytresował, że mógł służyć za wzór kamerdynera od Prypeci do Niemna. Wuj Staś po cichu, a lubił ciągle powtarzać to samo, cieszył się z tego, że nazywał się Hryhory i został przezwany Janem. Znałam od lat drugą jego opowieść o tym, jak Brezę, pierwszego męża Stefci Ordzianki, służba poleska nie nazywała inaczej jak hrabia Brzoza, w przekonaniu, że Breza brzmi z ruska, a więc mniej dostojnie. Prawie ciągłym tematem drwin wuja i jego żony byli Skirmutowie z Mołodowa, p. Konstanty i p. Henryk, sąsiedzi Karola Ordy z Nowoszyc, drażniący całą okolicę nie tyle okazałą, co wykwintną stopą życia oraz doborem zapraszanych gości. Jedno przyznać trzeba, że zawiść, jaką demokraci sączyli na nas w prasie i literaturze, starannie hodowano między sobą, od sąsiada do sąsiada.

Ketty skojarzyła w Rzymie swego czasu małżeństwo brata z przyjaciółką, panną Kato Stahl z Odessy, już nie całkiem młodą, ale posażną i muzykalną. Baronowa Stahl, jej matka, Rosjanka, wolała

274

towarzystwo polskie i koligacje z Polakami od własnych generalskich domów w Odessie, Kato zaś za granicą nabrała kosmopolitycznej ogłady, która na Polesiu zaczynała z lekka przemijać. Czy wuj Staś był skąpy, czy rzeczywiście miał trudne warunki, nie wiem, ale jego żona skarżyła się na nudę, niezrozumienie, na brak strojów i rzadkość podróży za granicę. Dom biżerewicki był starannie wykończony wewnątrz, wyróżniał się dobrym smakiem wśród jemu podobnych, cierpiał może na chroniczny objaw większości dworów na Litwie, urządzenie jego i dekoracja zatrzymały się na pewnym martwym punkcie. Kato ciągle opowiadała o tym, co by jeszcze należało sprawić do każdego pokoju. Wuj Staś parę zdań, które go interesowały w danej chwili, powtarzał do znudzenia, u niej czuć było niewyżytą bujność, nie zaspokojone aspiracje, a przy dobrej francuszczyźnie odruchy prymitywne. Rzecz dziwna, wspólna przyjaźń dla Ketty wcale nas nie zbliżyła. Kato wynosiła pod niebiosa tylko dwie osoby, swoją bratową Marynię Karolową i Madzie Kieniewiczową, przezwaną Madelon.

Trawnik między lipami był żółty od suszy, piasek przy ganku prawie gorący, zeschłe liście leżały w obu lipowych alejach, idących od ganku ku łąkom. Gdzieś opodal płynęła odnoga Prypeci, która łączyła się z głównym korytem i dochodziła do Dereszewicz. Łąki z rosnącymi na nich dębami przypominały znane mi od dzieciństwa i wszystko, co mnie otaczało, budziło mimowolne porównania, marzenia i tęsknotę.

Odjeżdżając do Ubarowa, czekałyśmy dość długo na poleskim dworcu. Peron jak zwykle zalegała pustka, zaledwie jeden Żyd i paru chłopów stało opartych o sztachety dworcowego ogródka i czekało cierpliwie. Za szynami leżały deski i belki i rosły haszcze, a szyny biegły monotonnie w obu kierunkach wśród przerzedzonych lasów, pod bladym niebem. Te dwie żelazne linie, zrazu z lekkim połyskiem, a potem na krańcu horyzontu coraz cieńsze, przykuwały moją uwagę jako symbole życia i losu. Chodziłam tam i z powrotem w zamyśleniu. Wiedziałam, że jestem obdarzona szczęściem, ale na razie nic mi się wedle życzeń nie układało. "Jaune", bo tak Ketty przezwała Żółto w-skiego, i Wańkowicz popsuli mi gust, mówiłam sobie.

Drugi pobyt w Ubarowie wypadł o wiele dla mnie przyjemniej od pierwszego. Znałam gospodarzy, obyczaje domowe, parę miłych panien, dwie Czetwertyńskie spotkane w Rzymie i pannę Krasicką, typową polską pannę, hożą, jasnowłosą, uśmiechniętą i dobrą. Nie wybrałyśmy się do Wolicy, bo Lela znowu wymówiła się od naszych odwiedzin, a znajdowała się zapewne w okresie gorączkowych nadziei, bo czekała na zaproszenie do Antonin. Pojechałyśmy za to do Lwowa,

275

a stamtąd do Zakopanego. Trudno mi dziś powiedzieć, czy moje! zdrowie było tylko pretekstem dla pobytu w górach, czy też moja matka uważała naprawdę, że trzeba mnie wzmacniać. Jak większość znajomych zajechałyśmy do Skoczysk. Pensjonat ten należał do p. Kron-helmowej i poza paru hotelami w Warszawie jako jedyny w Polsce by} prowadzony pierwszorzędnie. Pokoje dla gości były wyłożone politu-rowaną i pachnącą sosną, dwa pokoiki bawialne na parterze umeblowane licho, ale sala jadalna lśniła od czystości, a kuchnia przypominała jedzenie w porządnych dworach wiejskich. Przyjechałyśmy w początku września, zastałyśmy pogodę cudowną, ranki trochę chłodne, powietrze odurzające. Łąki opodal naszej willi tonęły w rosie i wszędzie było słychać szmer górskich potoczków. Skoczyska wyróżniały się i tym, że leżały przy szosie ku Dolinie Kościeliskiej i nie stykały się ze zbiorowiskiem chałup i budowli tworzących Zakopane. Poza powietrzem i paru dolinami u stóp Giewontu miejscowość nie obudziła we mnie cienia zachwytu. Zamiłowani taternicy musieli wędrować daleko do centralnej grupy gór dla swoich wycieczek, biedni chorzy nie mieli odpowiednich sanatoriów i warunków leczniczych, a tak zwani letnicy, których ściągała moda, kręcili się po paru ulicach i wysiadywali w paru kawiarniach i mleczarniach. Dr Chałubiński odegrał w stosunku do Zakopanego rolę pioniera amerykańskiego, zapadłą i niedostępną dolinę zapełnił ludźmi i zamienił na śmietnik. W owym okresie z powodu taniości pobytu zjeżdżali się tu różni konspiratorzy i rewolucjoniści i naprawdę przedziwnym powietrzem oddychali różnego odcienia anarchiści.

Moda, jaka panowała na Zakopane, zostawiła jednak w naszej literaturze o wiele głębsze ślady niż setki pięknych dworów z ogrodami, pełnych rzeczywistej kultury i pamiątek, prawdziwa i samorodna ozdoba polskiej ziemi. Przeszedłszy się kilka razy wzdłuż krzywych ruder, po krzywych drogach i mostach, już wtedy powiedziałam sobie, że to jedyne miejsce na świecie, gdzie budzą się we mnie instynkty Nerona: Podpaliłabym wszystko w jednej chwili!

W Skoczyskach zastałyśmy pustki i to, naturalnie, powiększało ich urok. Poznałyśmy zaraz dwie mieszkające tam ososby, p. Idę Kozie-brodzką, z domu Rylską, i pannę Moess z Kieleckiego. Pierwsza zdawała się być chora i trawiona melancholią, cały dzień spędzała na werandzie i leżała. Odznaczała się urodą i trochę afektowanym wdziękiem, była szczupła, zgrabna, miała śliczny owal twarzy i błękitne oczy. Panna Moess nie była ładna i rozczytywała się w książce Mulforda o zdobyciu szczęścia siłą woli. Idą Koziebrodzka rozwodziła się z mężem, a pannę Moess rodzina wysłała do Zakopanego dla wylecze-

276

nią z nieszczęśliwej miłości do Józefa Wielowiejskiego. Piękna pani nieszczęście swoje znosiła biernie, a ono wtrąciło ją potem w dziwactwo, panna szamotała się energicznie z przegraną życiową, z zawodem sercowym, z zależnością od bogatej ciotki i zdobyła dla siebie w późniejszych latach normalną egzystencję. Matka p. Koziebrodzkiej, p. Rylska, miała z Zakopanem własną willę "Chatę" i nie wiem, czemu córka tam nie mieszkała. Zdawała się znać na wylot obyczaje miejscowe i opowiadała o nich z kunsztownym wdziękiem.

Już wówczas zaczynała się zarysowywać ruina p. Kronhelmowej. Trudno było przypuścić, że jedyny porządny pensjonat w kraju nie opłaca się, bo jest czysty. Raczej skromne dochody ze Skoczysk nie wystarczały jego właścicielce, która wdała się w spekulację, chcąc może zdobyć posag dla córki i lokując pieniądze w biurze emigracyjnym. Zarzucano jej, że zaplątała się w interes niegodny jej stanowiska.

Drugim niewyczerpanym tematem komentarzy byfy Kuźnice, zakład wychowawczy prowadzony przez p. jenerałową Żamoyską i jej córkę p. Marię, oraz niezwykłą osobistość, p. Władysława Zamoyskie-go, syna i brata obu pań. Postać jenerałowej Zamoyskiej należy do największych ozdób naszych obyczajów w XIX w. Wrócę jeszcze do niej parokrotnie. W toku mego opowiadania staram się zachować nutę moich osobistych doświadczeń oraz przedstawić ludzi w tym świetle, w którym ich widziałam albo o nich koło mnie mówiono. Ogół towarzyskiej opinii w Polsce krytykował Kuźnice. Tylko wybrane dusze, obdarzone powołaniem religijnym i społecznym, jak p. maria Skir-muntówna, skorzystały z ich wpływu i mówiły o nich z przywiązaniem. Z moją matką pojechałyśmy na podwieczorek do kawiarni urządzonej w jednym z budynków zakładu i jadły sławne rogaliki wypiekane na wzór francuski. Równocześnie zwiedzałyśmy wystawę wyrobów kuźniczanek, gdzie figurowały różne działy i poza kuchnią pokazywano damskie gorsety wedle najnowszych modeli paryskich. Pamiętam całą grupę młodszych i starszych osób zgromadzoną w jednym z korytarzy dookoła siedzącej starszej pani, którą wszyscy nazywali ciocią Anusią. Otaczała ją równie sztuczna, jak i hałaśliwa wesołość klasztorna. Zakład mieścił się w paru budynkach, których parter był murowany i bielony, a pierwsze piętro oszalowane ciemnymi deskami. Wygląd ich na zewnątrz przypominał spichlerz lub fabrykę. Sądzę, że oznaczały się wielką ciasnotą. Między Zakopanem i Kuźnicami ciągnął się duży kawał świerkowego lasu przecięty szosą, a zakład leżał dopiero za nim wciśnięty w wąską i ciemną dolinę, do której stosowałby się wiersz Niemcewicza: "Gdzie promień słońca nigdy nie dochodzi".

277

P. jenerałowa Zamoyska, z domu Działyńska, wyszła za swego wuja Władysława jeszcze przed wojną krymską 1855 r., pamiętała więc wielką emigrację i po części do niej należała. Całą młodość, a więc okres podatny na wpływy, spędziła we Francji. Ona i jej dzieci byli obywatelami francuskimi i dlatego rząd pruski odmówił im prawa pobytu w Kórniku, w Poznańskiem, i wtedy pierwszy zalążek fundacji "de L'Oeuvre" ulokował się w 1888 r. w Kalwarii pod Krakowem. P. Władysław Zamoyski obszary leśne i Kuźnice kupił w chwili zatargu z Węgrami o granicę na Morskim Oku, aby bronić praw Polski i wojować przez resztę życia.

Zakład składał się z dwóch oddziałów, cepculek, czyli prostych dziewczyn, które kształciły się na gospodynie i kucharki, i z oddziału dla panien z dobrych rodzin. Te ostatnie nade wszystko, ale i cepculki także były urabiane moralnie, bo pani jenerałowej chodziło o to, aby odrodzić kobiety, obok praktyczności ucząc je religii i patriotyzmu. Ponieważ połowa kraju mówiła do p. jenerałowej "ciociu", nie brakło nigdy kandydatek na kurs gospodarstwa. Surowość ascetyczna atmosfery i różne niewygody były znoszone mężnie i poczciwie przez szereg księżniczek i hrabianek, które albo podobną surowość miały we krwi, albo niezwykle prędko zapominały o chwilowym doświaczeniu. Buntowały się panny nie spokrewnione z p. jenerałowa, może też nie-uzdolnione społecznie albo pozbawione podstaw religijnych. Prądy liberalne i wielki dobrobyt rozluźniły po części pobożne i spartańskie obyczaje poprzednich pokoleń. Owe zbuntowane panny skarżyły się, że nikt się nimi nie zajmuje, bo nie należą do uprzywilejowanego grona. Opowiadano sobie, że jak która uczennica została przydzielona do czyszczenia lamp, to jak w Ojcu zadżumionych dwa razy księżyc obracał się złoty, zanim została uwolniona z ciasnej i śmierdzącej lampiar-ni. Poza wspólnymi sypialnymi i szkolnymi izbami nie było w całym zakładzie wspólnego salonu i znowu jakaś panna wolne chwile przepłakała na samotnej ławce, zanim ubłagała rodziców, ażeby ją zabrali. Większość uczennic nie cierpiała tak zwanych starszych, czyli wykwalifikowanych cepculek, które pełniły w zakładzie rolę instruktorek i zachowywały się jak zelantki i neofitki, ostro strofując uczennice. Po dworach niechętnie przyjmowano na posadę gospodynie wyhodowane w Kuźnicach, ponieważ dawały one pani domu nauki moralne, powołując się na przykład jenerałowej albo panny hrabianki.

W zakładzie istniały jeszcze panie, dobrowolne współpracowniczki, otrzymujące mieszkanie i utrzymanie, ale niepłatne i nie zabezpieczone na starość, jak zakonnice w każdym zakonie. Ketty, która jakiś czas spędziła w Zakopanem i była gotowa zaliczyć się do ich grona,

278

najżywiej współczuła ich losowi, mówiąc, że każdy zakon lepiej troszczy się o swoje zgromadzenie. P. jenerałowa została obdarzona wielkimi darami rozumu i cnoty. Asceza jej była poniekąd wrodzona. Brak praktyczności za młodu tak jej dokuczył, że chciała wszczepić znajomość gospodarstwa młodym i nieumiejętnym istotom, ale łącząc to z kształceniem ich charakteru, nauce o pieczeniu bułeczek nadawała pozory umartwiania. P. jenerałowa jeździła do Paryża tylko trzecią klasą i siedziała półtorej doby na twardej ławce, prosta i cienka, ale towarzysząca jej uczennica ze słabością młodości słaniała się ze zmęczenia. Opowiadano mi jeszcze, że w Kuźnicach powstawały obozy, rzecz nie do pomyślenia w innych zakonach. Rozumniejsze panny opowiadały się za p. jenerałowa, bardziej uczuciowe za panną Marią, osobą pełną ognia, obdarzoną talentem do malowania i ślicznym głosem.

Najdziwniejsze opowieści dotyczyły p. Władysława Zamoyskiego. Twierdzono, że wszystkie panny w zakładzie kochają się w nim po kolei i że tylko ze względu na niego panna Hanka Mężyńska odmówiła tylu konkurentów. Opowiadano sobie, że umartwia się do tego stopnia, że śpi na fortepianie, z dykcjonarzem pod głową zamiast poduszki. P. Koziebrodzka, patrząc na nas błękitnymi oczami spod powiek w kształcie migdałów, mówiła, że w Zakopanem codziennie zastanawia się nad tym, czy p. Władysław oprze się pokusie małżeństwa, czy też j ej ulegnie?

Co do mnie, to do wychowania w klasztorze lub do szkół uczących gospodarstwa, jak Kuźnice i Chyliczki, czułam ten sam rodzaj odrazy co intelektualiści XIX w. do służby wojskowej i mieszkania w koszarach. Podobnie jak oni szukałam dialektycznych uzasadnień dla mojej antypatii. Wśród krążących pogłosek wyłowiłam przypuszczenie, że duch Kuźnic nie jest ściśle prawowierny i że żaden spowiednik nie może się tam długo utrzymać, bo te "panie" samodzielnie interpretują dogmaty i Pismo Święte. Asceza wywoływała u mnie za młodu pogańskie odruchy gniewu, godziłam się więc na zarzutjanse-nizmu robiony Kuźnicom. Czytałam przecie Port-Royal St. Beuve'a, czyli historię najsubtelniejszej herezji, opisanej przez najinteligentniejszego ze sceptyków, i ta lektura była ostrą bronią w moim ręku.

Do innych tematów rozważań z p. Koziebrodzka należało pytanie, dlaczego na Gubałówce, to jest na południowym stoku z wystawą słoneczną, nikt nie buduje willi i sanatorium? Oraz opowieści o rodzinie Uznańskich z pobliskich Szaflar, mających jakoby we krwi instynkty zbójeckie. Osiedli tam bracia kłócili się i procesowali między sobą i dalszymi krewnymi. Jedyny Jerzy, układny i niedziki, wyróżniał się

279

w tym gronie. Raz przemknęła się przez Skoczyska ks. Sułkowska, z domu Uznańska, młoda wdowa po ostatnim ordynacie rydzyńskim. Przyjechała z Szaflar grać w tenisa, a ponieważ zimy spędzała w Paryżu, kostium jej z brązowego surowego jedwabiu wyróżniał się swoim krojem.

Wyczytałam w książce gościnnej, że parę dni przed naszym przyjazdem bawił tam Adam Żółtowski. Był! Przyjechał! Nieokreślone nadzieje, na które sobie od czasów rzymskich nie pozwalałam, zaczęły nabierać skrzydeł. Poczułam jak gdyby powiew szczęścia, zaczęłam tracić głowę i zaraz, może trochę zbyt entuzjastycznie, napisałam o tym do Ketty. Za to ona, będąc w posiadaniu wszystkich sekretów strony przeciwnej, prowadziła swoistą politykę, bo odpowiedź jej była jak najbardziej zniechęcająca, po prostu podobna do kubła zimnej wody.

Tymczasem p. Kronhelmowa oznajmiła nam przyjazd p. Stanisławowej Żółtowskiej z Niechanowa, czyli matki mego rzymskiego znajomego. Była ona bardzo w Zakopanem znana, bo spędziła tu parę lat razem z chorym mężem. Błękitne oczy p. Koziebrodzkiej wyraziły jeszcze coś innego, uznanie i szacunek, jak dla pierwszorzędnej potęgi towarzyskiej. Spostrzegłam zaraz, że stanowisko p. Żółtowskiej przerasta wszystkie dotąd znane mi osoby, że ma tyle w sobie wagi, co w kołach artystycznych nazwisko wielkiego kompozytora albo pisarza. W parę dni potem, przy stoliku w głębi ukazała się siwiejąca pani w żałobie, w towarzystwie dwóch synów, młodego człowieka i dwunastoletniego chłopca. Młody człowiek od razu zwracał uwagę niezwykłą pięknością, miał orli nos, smagłą cerę i ogromne oczy. Młodszy odznaczał się ryżą fryzowaną czupryną. Powaga i dystynkcja starszej pani były uderzające. Uczesana do góry, z falującymi i już siwiejącymi włosami, ubrana była w czarny angielski kostium, z czarnymi paciorkami dookoła kołnierzyka bluzki, służącymi za łańcuszek do zegarka. Szczególnie piękny miała profil i długie ręce ze staroświeckimi pierścionkami, m.in. brylant oprawny w czarną emalię. Zaraz potem juże-śmy się znali, już rozmawiali wspólnie na werandzie, a nawet wybrali na wycieczkę do doliny Kościeliskiej. Odbyłyśmy ją częścią powozem, jedząc podwieczorek gdzieś w głębi doliny, a z powrotem kawałek wracali piechotą i wtedy Tomasz Żółtowski, żeby więcej zażyć ruchu przeskakiwał tam i z powrotem przez strumień. Nie pamiętam treści naszych rozmów, zachowywałam się jak pod wpływem hipnozy. Nie miałam też wiele do powiedzenia pięknemu Pawłowi, który był moim rówieśnikiem.

280

Po paru dniach ta fantasmagoria znikła równie nagle, jak przyszła, ale wrażenie, jakie sprawiła, nie przestało działać na p. Koziebrodzką. Zachwyty jej nad urodą Pawła Żółtowskiego nie ustawały, cały kraj o niej rozbrzmiewał. Okazało się, że p. Idą uczestniczyła w sławnych karnawałach krakowskich, o których mi opowiadano, i była przyjaciółką panny Hanki Mężyńskiej, która wyszła za Leona Żółtowskiego, najstarszego z niechanowskiego rodzeństwa. Małżeństwo to zdaje się nie było szczęśliwe, znajdowało się właśnie w okresie zatargów i rozterki, ale Idą dodawała, że te kłótnie są przejściowe, że ta para będąc młodą i piękną wkrótce się pogodzi. Mówiła, że jej przyjaciółka jest harda, a o Żółtowskich z Niechanowa, że to nie rodzina, ale instytucja. W naszym małym kółku tworzyły się nieomal obozy, bo panna Moess broniła praw do szczęścia młodej pani Leonowej, a ja, jak mi się zdawało, bogata w doświadczenie dereszewickie, opowiadałam się za prawami tradycji. Szczerość sądów p. Koziebrodzkiej wynikała z tego, że do głowy jej nie przyszło, żeby jej opowieści mogły coś znaczyć dla dwóch pań z Litwy przygodnie spotkanych. O tych zatargach mówili zresztą wszyscy, a ona zwierzała się przed nami, gdyż czuła się smutna i bezczynna. Później, w czasie zimy, spotkawszy moją matkę w Krakowie i pod wpływem rozgrywających się wydarzeń nie mogła się powstrzymać od odruchu złego humoru i zawołała: Jak mnie pani podeszła!

281

- XVIII -

Boże Narodzenie w Dereszewiczach - Wyjeżdżamy z moją matką do Krakowa - Powodzenie przerwane przyjazdem Adama - "Nieoficjalne" zaręczyny Adam przyjeżdża 16 kwietnia do Bolcienik - Oficjalne zaręczyny w Dereszewiczach

Ketty była powiernicą wielkiego sekretu. W czasie pobytu w Rzymie siostra Adama zdradziła przed nią jego uczucia dla mnie. Do Zakopanego przyjechał na zwiady, bo chciał, żeby jego matka mnie poznała. Zdaje się, że jej wrażenia o mnie były korzystne, wysunęła jedynie szkopuł zdrowia, mówiąc, że wyglądam blado. Ktoś najmilszy podobno ciągle o mnie myślał, ale miesiące mijały bez dalszych wydarzeń i z powodu nadmiernie wyolbrzymionych przeszkód. Adam jeszcze się nie habilitował w Krakowie i uważał, że nie ma ustalonego stanowiska, a nawet miejsca zamieszkania. Tymczasem od października inne i niezmiernie przykre powikłania pochłonęły całą jego uwagę i tak wstrząsnęły nim moralnie, że o mało nie zgasiły tego uczucia, które tak gwałtownie rozwinęło się w Rzymie. Ketty, korespondując ze stroną przeciwną, musiała jednak otrzymać pomyślne wiadomości, bo z życzeniami na Boże Narodzenie przysłała mi pocztówkę przedstwiającą parę małych całujących się Holendrów, z napisem Je te souhaite pour 1910 la plus rosee des aurores, et les plus jaune des couchants.

Święta, jak zawsze, spędziliśmy w Dereszewiczach i w czasie wilii siedziałam między obu mymi wujami, co było uważane za dobrą wróżbę dla szczęśliwego zamążpójścia. Moja babka, która zaczynała się powtarzać, bo traciła pamięć, opowiadała parokrotnie, jak w 1900 r. spotkała państwa Stanisławowstwa Żółtowskich w Kissingen. "Ona z domu Sapieżanka", dodawała za każdym razem. P. Stanisław Żół-towski, wielki i zamiłowany gospodarz, interesował się stanem ekonomicznym nie znanej mu części Polski, wypytywał więc mego dziadka o Polesie i ciągnął na różne opowiadania. Do Bolcienik w czasie Świąt przyszła kartka z życzeniami od p. Żółtowskiej, z fotografią domu w Niechanowie. Klasyczny zajazd z czterema kolumnami przy-

282

pominął wiele podobnych dworów, ale staroświecki dach, kominy i masywne piętrowe mury miały cechy indywidualne.

Pod koniec stycznia wyjechałyśmy do Krakowa i moja matka wynajęła na pierwszym piętrze apartament, którego salon miał ściany z różowego marmuru. Grand Hotel został przerobiony z pałacu należącego do ks. Marceliny Czartoryskiej i marmurowy salon był pozostałością dawnych apartamentów. Karnawał, o wiele huczniejszy niż poprzedni, odbywał się pod znakiem pięknych panien i kojarzących się małżeństw. Wysoka i poważna panna Sołtanówna miała rysy klasyczne. Asystował jej Zdzisław Grocholski i pobrali się w tymże roku. Panna Russanowska była szczuplejsza, także ciemnowłosa, ze śniadą cerą i zaręczyła się zaraz potem z Tadeuszem Grocholskim ze Strzy-żawki. Panna Hania Sobańska należała do mniej ładnych, za to szykownych i obdarzonych wybitną indywidualnością. Jej brat Adam zdobywał właśnie rękę najpiękniejszej ze wszystkich, panny Skrzyń-skiej. Zaraz na pierwszych balach mówiono, że są po słowie, że rodzina panny nie bardzo życzy sobie tego związku i że z zaręczynami czekają na przyjazd jej brata Aleksandra, który miał stanowisko przy ambasadzie austriackiej w Rzymie. Myśmy dostały pod opiekę Zulę Gie-czewiczównę, bo jej matka czuła się zbyt schorowana, żeby z córką wysiadywać po wieczorach, we dnie spotykałyśmy się rzadko, gdyż wysypiałyśmy się do późna.

Zostałam zaproszona, ale tylko do kościoła, na ślub p. Kazimierza z panną Lebowską. Zdziechowski znalazł tę dobrą i świątobliwą istotę, której potrzebował do szczęścia, zadawalającą się małym i naturalnie stroniącą od błyskotek. Odznaczała się dużym wdziękiem. Mówiono, że jest bardzo zamożna, bo jej ciotki są właścicielkami wielkich terenów naftowych pod Gorlicami. Widzę jeszcze Maryszkę w roli drużki, prowadzącą wuja do ołtarza. Przyglądałam się tej uroczystości bez najmniejszego uczucia zawodu, bez niepokoju, jaki powstaje na widok straconej możliwości. Maryszka zareagowała odmiennie i na wiosnę tegoż roku wstąpiła do klasztoru, a dla uroczej i świetnej cioci Stani zaczął się paroletni okres choroby i melancholii.

Na ostatni dzień karnawału wypadł piknik zorganizowany w resursie przy ulicy Wolskiej. Starsi panowie grający w brydża przeciwni byli tego rodzaju fetom, ale się poświęcili. Tej zimy bawiłam się znacznie lepiej niż poprzedniej, bo miałam więcej znajomych, więcej wprawy towarzyskiej, a także powodzenia. Na balu w resursie, w przerwie między tańcami wysunęłam się z głównej sali balowej do owalnej przy wejściu i stojąc koło okna rozmawiałam z p. Janem Jędrzejewiczem, ale w pewnej chwili przestałam rozumieć, co do mnie mówi.

283

Z sieni weszło dwóch młodych ludzi i zaczęło się witać z paniami siedzącymi z prawej strony, pod ścianą, między innymi z ks. Kazimierzową Lubomirską. Pierwszym był Adam Żółtowski, drugim jego przyjaciel, Kazimierz Marian Morawski. Zaraz potem przetańczyliśmy z moim znajomym rzymskim jednego walca i w czasie kotyliona ofiarował mi bukiet białych kwiatów. Wieczór przed środą postną skończył się przed dwunastą.

Następnych parę tygodni należało dla mnie do rzędu wyrafinowanej udręki. Ze zdrowym i słusznym instynktem długo trzymałam swą naturę na wodzy, przeczuwając, że drzemią we mnie dereszewickie namiętności. Chodziło mi teraz tylko o jedno, o możność spotkania Adama raz na dzień. Wszelkie względy światowe przestały mnie obchodzić. Półsłówkami zbywałam starannie przedtem dobrany zespół tancerzy. Na rautach, na które jeździłyśmy z Zulą, błąkałam się bezradna. Jeden z pierwszych tego rzędu odbył się przy Krupniczej u ks. Celiny Radziwiłłówny, uświetniony obecnością arcyksiężniczek z Żywca. Żuła bardzo się koło nich kręciła i była z tego uradowana. Znalazłwszy się koło mnie, Żółtowski spytał, czy nie wybieramy się do Włoch. Na co odpowiedziałam, że nie mamy tego zamiaru i ta odpowiedź ogromnie go stropiła, bo konkury pod okiem ciotek i gawiedzi zupełnie mu nie dogadzały i wyobrażał sobie, że o wiele lepiej dojdą do skutku za granicą. Na nieszczęście ani on, ani ja nie mieliśmy tego roku w Krakowie nikogo sobie bliskiego, jak Ketty, żadnego domu, gdzie by się można było spotykać, żadnej umiejętnej krewnej, która by nam ułatwiła wycofanie się z deptaniny światowej. Zaręczyny inscenizowane przez rodziny i swatów należafy do obyczajów przeszłości, my zaś żyjąc wśród anarchii i pogardzając konwenansami narażaliśmy się na nieporozumienia jak w komedii.

Prof. Jerzy Mycielski, który zaraz potem zaczął wydawać Polskie portrety, zorganizował wystawę mogącą służyć jako wstęp do tego przedsięwzięcia. Wszyscy znajomi zeszli się do sal "Zachęty", a najwięcej przykuwał uwagę portret Wintherhaltera, sławnej z piękności ks. Heleny Sanguszkówny. Dziwię się, że go zauważyłam, bo zamiast patrzeć na portrety ciągle poprzez głowy męskie i kapelusze damskie, starałam się rozpoznać twarze wchodzących. Na żadnej wystawie nie spędziłam tyle czasu. Już wczesny zmrok zapadł i trzeba było wychodzić. Wracałyśmy wiec z moją matką chodnikiem koło Starego Teatru i wtedy zobaczyłam po stronie przeciwnej Żółtowskiego i Morawskiego maszerujących w kierunku "Zachęty". Gorszy zawód spotkał mnie w teatrze na przedstawieniu amatorskim. Grano kilka jednoaktówek, między innym sztukę Marivaux, w strojach z XVIII wieku. Występo-

284

wali w niej p. Władysław Giinther, urocza panna Pawlikowska i ks. Izabella Radziwiłówna z Balic. We wszystkich lożach siedzieli znajomi, a także parter był zapełniony osobami w strojach wieczorowych. Do naszej loży, trzeciej z prawej strony od sceny, przychodzili kolejno w czasie pierwszego antraktu różni panowie, jak to było wtedy we zwyczaju. Jeden z nich, Berezowski, przezwany przez nas prelegentem, bo mówił jak z katedry, dosiedział do podniesienia się kurtyny. Zaraz dostrzegłam Żółtowskiego w czwartym czy piątym rzędzie parteru i to od naszej strony, ale nie przyszedł ani się nie ukłonił i to wtrąciło mnie w najgłębszą rozpacz. Doznany zawód gotowa byłam rozkrzyczeć na cały teatr, a właśnie Adama paraliżowała obawa przed pokazaniem cienia tego, co czuł i zamierzał. Ludzie bardzo inteligentni i wrażliwi lubią sobie i swemu otoczeniu robić na przekór.

Ostrożności te były zupełnie bezcelowe. Naokoło nas wszyscy od razu zgadli, do czego rzeczy zmierzają. Na nabożeństwie żałobnym u reformatów (bo ktoś właśnie umarł, jak to się często w Krakowie zdarzało), stojąc w kruchcie, spostrzegłam, że starszy pan mniej mi znany pokazuje mnie swojej sąsiadce. Kiedyśmy szły przez Rynek za karawanem z trumną, p. Edwardowa Raczyńska zbliżyła się do posuwającej się obok nas wspólnej znajomej, z widocznym zamiarem, aby nas poznać, i przez jakiś czas bardzo uprzejmie rozmawiała. Powiedziała wtedy, że jej starszy syn Roger zaraz opuści Kraków, bo wybiera się w poznańskie na praktykę rolną do p. Adama Żółtowskiego, ale - dodała - nie do tego, który tu obecnie bawi, i uczułam, że utkwiła we mnie swoje przenikliwe wejrzenie.

Zaraz potem dostałyśmy zaproszenie na odczyt Żółtowskiego o Heglu mający się odbyć w Towarzystwie Filozoficznym. Pani Raczyńska przyszła na to i siedziała obok panny Fedorowicz, siostry delegata, starszej panny, która właśnie wyróżniała mnie swoją sympatią i przysłała mi wiersz po francusku, tak strasznym wypisany pismem, że trudno go było odcyfrować i zrozumieć. Odczyt o filozofii był dla mnie dziedziną równie zagadkową i nieprzystępną jak wyższa matematyka. Słyszałam dźwięk słów, ale nie łowiłam sensu dwóch zdań związanych ze sobą. Takie upośledzenie umysłowe czy brak wprawy w ścisłym myśleniu wcale mnie nie zawstydzały, nie czułam.żadnych skrupułów na myśl, że mogę nie sprostać umysłowo zainteresowaniom mego przyszłego męża. W danej chwili żadne rozważne myśli nie miały dla mnie znaczenia, bo moja normalna inteligencja przestała działać. Życzyłam sobie w ciągu całego dnia spotkania z Adamem, ale kiedy nareszcie doczekałam się upragnionej chwili, traciłam wątek moich myśli albo raczej zdawało mi się, że nie wiem, co mówię.

285

Uczucie, karmiąc się własną treścią, przesłaniało mi nawet przedmiot swego natchnienia. Zdawać by się mogło, że żyło samo dla siebie, a jednak nieuchwytnymi węzłami z ognia tylko z jednym wybranym było połączone.

Po owym odczycie moja matka zaczęła zapraszać Adama na herbatę co wieczór. W czasie pierwszych odwiedzin długo i wnikliwie rozwodził się nad stanami duszy nowoczesnych panien, mówił, że z przesadą buntują się na konwenanse, zanadto są spragnione samodzielności i okazują bezwzględną twardość w stosunku do rodziny. Moje osobiste poglądy były tak przeciwne emancypacji, że nie rozumiałam, o co i o kogo chodzi. Były to właśnie echa ciężkich przeżyć i powikłań, które Adama pozbawiły beztroski poprzedniej wiosny. Trzeciego wieczora z rzędu poprosił moją matkę o rozmowę na osobności. Ta ostatnia, będąc siebie niepewna i nieśmiała (jeżeli nie ponosiła j ą namiętność), była przerażona takim obrotem rzeczy. Adam powiedział jej Je n 'ai Hen, co znaczyło: jestem ubogi, i dodał, że nie ma fachu w ręku, bo chce się habilitować, a jego stosunek do uniwersytetu nie został jeszcze uregulowany. Dlatego prosił, żeby nasze zaręczyny pozostały nieoficjalne, tym bardziej że jego matka nie mogła prędko przyjechać z Włoch. Moja matka, na szczęście, wierzyła w niezwykłe wartości, jakie jej przyszły zięć przedstawiał, i ta wiara została nie tylko usprawiedliwiona, ale stokrotnie prześcignięta. Niemniej jednak nadmiar skrupułów i delikatności ze strony mego narzeczonego rzucił jak gdyby cień na pierwsze chwile otwartego i szczerego porozumienia. Za to zaręczyny, choć nieoficjalne, uspokoiły na razie wzburzoną moją uczuciowość. Leon, starszy brat Adama, chorując w Niechano-wie, napisał z łóżka list z odpowiednimi frazesami. Mój ojciec przyjechał na jeden dzień. Wszyscy byliśmy tak wzruszeni i oszołomieni, że jego bytność nie zostawiła żadnego śladu w mojej pamięci, nie rozumiem tylko, dlaczego nie wyjechałyśmy z nim razem. Ostatnie dnie pobytu w Krakowie zeszły na przemyślnym organizowaniu spotkań z dala od znajomych w celu oszukania ich czujności. Zamysły te okazały się niewykonalne. Poszliśmy zwiedzać chińską i japońską kolekcję Jasińskiego, przezwanego Manga, w Zielonym Baloniku i tam od razu natknęliśmy się na rozradowane twarze i powitania. Spacer w parku Jordana zaczął się od uprzejmego ukłonu spotkanego tam jednego z moich tancerzy. W hotelu odwiedził nas wuj Staś Orda, bawiący przejazdem w Krakowie i z właściwą mu natarczywością powtarzał w kółko to samo pytanie: Co słychać? Co się dzieje? Odpowiadałyśmy różnymi opowiastkami. Już ja się prawdy na mieście dowiem,

286

zawołał przy pożegnaniu i w parę godzin potem przysłał mi bukiet żółtych róż.

Wyobrażaliśmy sobie, że wieczory do nas należą. Nie znając siebie prawie, mieliśmy sobie wszystko do powiedzenia, każdy akcent głosu, każdy nowy temat wydawał się wstrząsający. Raz koło dziesiątej wieczorem, kiedy siedzieliśmy bezpiecznie we dwójkę, ktoś nagle do drzwi zastukał. Ruchem prawie machinalnym Adam schował się we wnękę, za szafę, aja pobiegłam do drzwi, aby wstrzymać intruzów. Na progu stali już ciocia Sofineta i wuj Staś Horwatt, którzy w drodze za granicę zatrzymali się w Krakowie. Nie zdążyłam im powiedzieć, że mama jest niezdrowa i że zaprowadzę ich do jej pokoju, kiedy autorytatywnie wysunęli się na środek pokoju i zaraz dostrzegli nieznajomego pana przy szafie. Utarte ścieżki konwenansu są o wiele mniej kłopotliwe i dziś jeszcze sądzę, że łatwiej byłoby, dla mnie przynajmniej, znieść obiady, przyjęcia i powinszowania. Na szczęście byłam jak zahipnotyzowana i chodziłabym po rozpalonym żelazie bez szwanku.

Sytuacja stała się naprawdę poważna ze względu na Dereszewicze. Można było zbyć uśmiechami aluzje znajomych, jak np. p. Dominika Dowgiałły, spotkanego w pociągu poleskim, ale moi dziadkowie chcieli cieszyć się, rozrzewniać, błogosławić i mieli do tego prawo. Tajemnicze półsłówka tylko ich urażały i pozbawiały naturalnych przywilejów. Dziunia i Lela pisały do siebie z informacjami i nawzajem montowały. Łopacińscy siedzieli w Wenecji i tam spotkali Henryka Skirmunta, który miał cięty język i nie taił przed nimi, że w niczym nie jestem godna tak wyjątkowego człowieka jak Adam Żółtowski.

Powrót mój do domu był właściwie melancholijny. Początki marca należą na Litwie do najprzykrzejszej pory roku, zmiennej, wilgotnej z lodowatymi wiatrami. Skorupa lodu pokrywała drogi. Na krajobraz pozbawiony światła nachodziły nagłe zamiecie śnieżne. Żyłam tylko czekając na pocztę, która co dzień przynosiła kopertę z niemieckim znaczkiem, zaadresowaną prześlicznym pismem. W listach odczytywałam niezwykłą opowieść rzymskiego poznania i spotkań. Nawzajem musiałam się silić na odpowiedzi i to było bardzo trudne, bo nie miałam wrodzonego talentu do stylu i daru ujmowania każdej myśli w ładne słowa. Moja matka z początku czytała listy mego narzeczonego, twierdząc, że musi go poznać, ale właściwie dlatego, że uważała mnie za s woj ą własność. Szczęściem przyjechała do Bolcienik Madzia i zbuntowała mnie, mówiąc, że za nic nie zgodziłaby się sama na podobne naruszenie swoich przywilejów. Mój ojciec, jak zwykle, nie zdradzał swoich myśli i uczuć, tylko od czasu do czasu podśpiewywał arię z Halki: "I ty mu wierzysz, biedna dziewczyno!"

287

Nareszcie przyszedł dzień 16 kwietnia, data zapowiedzianego przyjazdu Adama. Czekaliśmy go wieczorem, bo pociąg z Wilna przychodził koło dziewiątej, i wedle ówczesnego zwyczaju czekaliśmy z kolacją. Mój ojciec pojechał na dworzec, a matka i ja siedziałyśmy w gabinecie nadsłuchując na szum wiatru i odgłos powozu, dudniącego po bruku. Błoto na dziedzińcu przygłuszyło hałas kół, ale zaraz potem skrzypnęły drzwi od przedpokoju, bo służący wyszedł na ganek i po chwili mój ojciec wprowadził upragnionego gościa. Powitania na razie były krótkie, bo Adam powiedział, że musi jeszcze pójść na górę i umyć ręce. Właściwie był dość tym przerażony, żeśmy go wszyscy czekali z kolacją.

Dziś, kiedy sobie przypomnę ten krótki epizod, nie mogę się dość nacieszyć z dobroci losu. Najlepszym przewodnikiem przez życie są bajki. One jedne w różnorodne szaty ubierają tajemniczych dawców szczęścia czy nazywają się one wróżkami, czy jak u Andersena "Towarzyszem podróży". Życie Adama i istnienie Bolcienik skojarzyły się później w nierozerwalny sposób. Wszystko, co w nich zakwitło, zależało od jego woli i starania. Witając go i kochając wtedy, przeczuwałam zapewne, kim był, a jednak skarby dobroci są tak niewyczerpane i różnorodne, że prawie trudno je zgłębić i opisać.

Mój narzeczony spędził w Bolcienikach dwa tygodnie. Był ślicznie ubrany. Z rana chodził w krótkich spodniach i wełnianych pończochach do kolan. Wieczorem przebierał się w ciemnoszare ubranie i nakładał lakierowane pantofle. Był ogolony, rzecz nieznana w naszej okolicy, co jeszcze dziwniejsze, był zajęty i pracował co dzień do obiadu, pisząc swoją książkę. Usposobienie jego odznaczała niezwykła wesołość, potrzeba ruchu zdawała się przerażająca. Po południu obiegał drogi i lasy okoliczne, jak w następujących dziesięcioleciach. Nie było jeszcze wielmożnie rozpanoszonych psów i nie wiem, czy jakie zabierał na spacery. Mówił mi, że praca jest istotą i zadaniem życia, a także opowiadał o tym, jak systematycznie co dzień biegał po parę kilometrów jak uczestnicy konkursów atletycznych. Zdawał się należeć do innego nowoczesnego świata. Obecność jego była zjawiskiem tak różnym od wszystkiego, co się przedtem działo i do czego przywykłam, że z trudem się do niej przyzwyczajałam i nie mogłam wyjść ze stanu oszołomienia. Toteż jeszcze po paru latach małżeństwa ogarniało mnie chwilami zdziwienie, że mam do czynienia z obcym panem, z którym mnie nic nie łączy, a bez którego żyć nie mogę.

Oficjalne zaręczyny mieliśmy obchodzić w Dereszewiczach w czasie Wielkanocy starego stylu, to jest tego roku niezwykle późno. Wyjechaliśmy, jak w ciągu tylu lat wieczornym pociągiem, przesiedli-

288

śmy się w Łunińcu, dotarli do dworu w Dereszewiczach koło południa, ale to szczęście, tyle razy przeżyte i odtworzone w wyobraźni, zagasło w chwili swego urzeczywistnienia. Może zbyt silne uczucia zabijają wrażliwość, a może radości, których się zanadto spodziewamy, przynoszą ze sobą rozczarowanie, a naprawdę miłe są te, które spływają niespodziewanie? Zachowanie się mego narzeczonego zupełnie się różniło od nuty rodzinnej egzaltacji. Należał do innej epoki, wymykał się i stronił od pokazu uczuć. Mój dziadek był zawiedziony, że nie chciał mnie pocałować w jego obecności i jak gdyby na komendę Ma-dzia powiedziała mi: Hę has a well cut face. Lela zupełnie zgasła, wszystkie jej kokieterie nie znajdowały wzajemności. Dziesięcioletni Heruś był tak podniecony widokiem pary narzeczonych, że nie mogliśmy się odłączyć od reszty towarzystwa na krótki spacer po parku, żeby nie biegł za nami, a psotami starał się ciągle zwracać naszą uwagę. Mała Tekla okryła się sławą. Posłano ją do kredensu po więcej babki do herbaty i po chwili wróciła mówiąc: Nie ma już szafranowej babki. Narzeczony zjadł. Pojęcie narzeczonego odgrywało w jej wyobraźni rolę jakiegoś niesamowitego stworu albo bożka.

P. Żółtowska z Zosią przyjechały z Warszawy bardzo prędko po nas. W czasie powitań na ganku zostałam zaskoczona pięknością mojej przyszłej bratowej. Nos miała orli, ciemne oczy o niezwykłym blasku, bujny zarost włosów mienił się złocistymi odblaskami. Wzrost jej był może za drobny w porównaniu z piękną głową, a strój, niestety, bezbarwny i pozbawiony elegancji. Zachwycając się jej urodą, dziwiłam się, że tak mało o niej słyszałam, a jeszcze bardziej, że Adam moje uwagi przyjmuje z zasępieniem.

Pogoda tymczasem zdawała się wymarzona. Piaski na wysokim brzegu rozgrzewały się łatwo, cały park pokrył się zieloną mgiełką wpółotwartych liści, kiście czeremchy pachniały gorzko. Nieskończenie wiele wróbli, kosów i wilg zapełniało gwarem gałęzie. Rzeka płynęła bez zmarszczki, odbijając jasne niebo, łąki za nią zdawały się skąpane w złotej mgiełce. Dzień naszych zaręczyn wypadł 8 maja nowego stylu. Ksiądz z Petrykowa, który na tę uroczystość przyjechał, zaczął robić zastrzeżenia, kiedy go poproszono o poświęcenie pierścionków. Starano się go przekonać argumentem nie dość może zbożnym, że ceremonia poświęcenia nie musi chyba wiele różnić się od dokonywanej corocznie nad wielkanocnymi jajami i ciastkami. Wśród różnych innowacji, jakim moje zaręczyny zostały poddane, znalazła się i ta, że moja matka opowiedziała się przeciwko kwiatom, cukierkom i w ogóle prezentom. Zdziwiłam się naiwnie, kiedy w chwili pójścia do kaplicy, na ganku nowego domu od strony rzeki, Adam wyjął

289

z kieszeni brązowe, skórzane pudełko, wytłaczane złotem, i powiedział, że chce mi ofiarować pamiątkę z Rzymu. Skazana na płynięcie pod prąd, już zapomniałam o normalnie ustalonych obyczajach i spodziewałam się znaleźć w pudełku książkę do nabożeństwa. Otworzywszy je, zobaczyłam naszyjnik misternie wyrobiony w złocie i spięty z przodu perłą między brylantami i rubinami. Krzyknęłam z radości, byłam tak szczęśliwa, że aż Adam się zdziwił. Ten narzeczeński klejnot pozostał dla mnie najdroższym i symbolicznym przedmiotem łączącej nas jedności.

Pierścionki zamieniliśmy w dereszewickiej kaplicy, przed ołtarzem z szarego marmuru i pod oknami o kolorowych szybach, za którymi wiatr poruszał wierzchołkami drzew. Na dworze, po mszy wszyscy zaczęli nam składać życzenia, a Zosia zalała się łzami i rzuciła na szyję brata. Zostałam wychowana w poszanowaniu dla namiętności i zdawało mi się, że rozumiem, a zatem współczuję siostrze, która traci ukochanego brata dla obcej i nieznanej panny. Dorównywała mu inteligencją, dzieliła jego zamiłowania, co zimy razem jeździli do Włoch i nagle to współżycie zostało potargane i zmienione. W czasie niezwykle pięknej wycieczki do Kaciecznego Zosia leżała na dnie łódki jak osoba nie tylko nieszczęśliwa, ale osłabiona fizycznie pod wpływem melancholii.

Raz pod wieczór, unikając czujności Herusia, zaszliśmy z moim narzeczonym aż na koniec parku i usiedli na ławce, nad brzegiem rzeki, koło altany zwanej Belwederem. Woda i niebo zdawały się koloru ametystu, za nami drzewa w parowie i w parku pachniały świeżością. Słońce już zaszło, ale półmrok nie nadchodził i ptaki, podniecone całodziennym ćwierkaniem, nie przestawały odzywać się z rzadka. Ukojenie nieba i cisza ziemi były nie tylko pełne pogody, ale i szczęścia. Po raz pierwszy od lat czułam, że mój stosunek do Dereszewicz się zmienił. Dotychczas one ulegały przemianie czasu, a ja stałam jakby na miejscu, teraz przeciwnie, opuszczałam je i chciałam prowadzić własne życie, gotowa na szereg przygód i doświadczeń. Przywiązanie moje usypiało pod wpływem gwałtownej miłości. A jednak zaręczyny nasze słusznie odbyły się w domu moich dziadków. Dereszewiczom zawdzięczałam i to, czym byłam, i moje małżeństwo. Tu w ciągu lat nasiąkłam poglądami o ludziach i świecie, tu nauczyłam się cenić pewien poziom oczytania i ogłady. Ten wpływ rodzinny i towarzyski był bodźcem nie tylko dla mnie, ale i dla mojej matki. Jeżeli z kim się liczyła i o kogo zabiegała, to o rodziców. Przedstawiali oni ustrój obyczajowy, na którym się wzorowała, i wedle tych przykładów kierowała mną i zabiegała o moje małżeństwo. Gdyby nie ta podnieta dla tej am-

290

bicji, o wiele łatwiej wsiąkłaby w ów stan letargu i anarchii, właściwy tylu dworom.

Nie mogłam bez wdzięczności myśleć o moich rodzicach i o wszystkim, co mi dali, szczególnie o ich staraniach w chwili, kiedy dorosłam. Dobry los pozwolił odwdzięczyć się im nawzajem. Zawsze byłam zdania, że małżeństwo to związek rodzinny i że nie tylko zainteresowani powinni z niego korzystać. W znaczeniu światowym i towarzyskim robiłam wielką partię. Różne zawiłości charakterów i wydarzeń wpłynęły na to, ażeby przyćmić chwałę i rozgłos mego wyboru, niemniej dereszewicka rodzina w pełni oceniała jego wartość. Wprawdzie mój dziadek, należąc do starszego pokolenia, tylko teoretycznie godził się na karierę profesorską Adama i mówił: Co to mu da? Chyba zostanie ministrem szkolnictwa dla Galicji?

Mój ojciec bardzo sobie cenił prozapię mego przyszłego męża i to, o czym często wspominał - dobrą krew. Zaraz po naszym powrocie do Bolcienik odszukał w Niesieckim ustęp dotyczący Żółtowskich i szczególnie tym się cieszył, że w XVIII w. w konwikcie jezuitów "dowcipy naukami polerowali".

Za to ciocia Wiga zareagowała samorodnie i zapytała się mojej matki, czy nie obawia się wydawać córki za członka zdegenerowanej arystokracji. Jej brat, wuj Staś Horwatt, trochę później powiedział o mnie: Ona się będzie obracała w innym od nas środowisku. Sąsiedztwo Bolcienik zachowało się biernie. Ciocia Połcia Houwaltowa przyjęła nas w Rakliszkach niekończącym się poczęstunkiem. Po późnym podwieczorku wnoszono do salonu lody, torty, cukierki i wino, a koło dziesiątej w nocy wystąpiła okazała kolacja. Ale ani profesura, ani wielkie koligacje, ani zagraniczny typ wychowania niewiele znaczyły dla ludzi, których zainteresowania były wrośnięte w glebę prowincjonalną.

Jeżeli oddalałam się z Dereszewicz bez żalu, to z Bolcienikami rozstawałam się z uczuciem ulgi. W dzieciństwie ich nie lubiłam, najmilsza dotychczas spędzona w nich epoka skończyła się z lekcjami i wyjazdem p. Trypolskiej. W ówczesnych warunkach nic im nie zagrażało, a stan bierności tak mi dokuczył, że każda zmiana wydawała mi się pożądana. Pochłonięta gwałtownością uczuć i przeżyć, myślałam tylko o przyszłości do tego stopnia, że wyjazd na ślub do Warszawy niczym nie zapisał się w mojej pamięci.

Londyn, 30 września 1949

 
Top
[Home] [Maps] [Ziemia lidzka] [Наша Cлова] [Лідскі летапісец]
Web-master: Leon
© Pawet 1999-2009
PaWetCMS® by NOX