17 maja 1987 r. w Lidzie został założony Klub Miłośników Kultury Polskiej im. Adama Mickiewicza. Jest to data historyczna ponieważ Polski Klub w Lidzie był się pierwszą polską legalną organizacją nie tylko na terenie Białorusi, ale i na terenie całego Związku Radzieckiego. Potem byli założone polskie organizacji w Wilnie, Lwowie, Grodnie i w innych miastach, ale Lida była pierwszą. Wyprzedziliśmy wszystkich o cały rok.
Byłem inicjatorem tego pierwszego spotkania Lidzkich Polaków. Żeby lepiej to zrozumieć, dlaczego ja Rosjanin z urodzenia i paszportu, zainicjowałem powstanie Polskiego Klubu w Lidzie, muszę napisać trochę o sobie i niech mi czytelnicy to wybaczą.
Mamusia moja była Białorusinką ze Wschodniej Białorusi, a ojciec Rosjaninem. Chociaż on i czuł się stuprocentowym Rosjaninem, jego matką była Polka. Moja babcia -Wiktoria Koszek w wieku 19 lat, była wywieziona ze swym zakładem z Łodzi do Petersburga. Był to rok 1914, szalała I wojna światowa. W stolicy carskiego imperium moją babcię spotkał żołnierz carskiej armii Jakow Siemionow, mój dziadek. Między Rosjaninem a piękną Polką wybuchła wielka miłość. Po wojnie babcia już nie wróciła do Łodzi - dziadek zawiózł ją do swojej wsi w guberni Nowgorodzkiej. Oczywiście wśród Rosjan babcia z czasem zapomniała język polski. Ojciec nigdy nie afiszował, że ma matkę Polkę. Więcej tego, moi rodzice wychowali trzech swoich dzieci w duchu antypolskim, nawet nie wiem, skąd u nich było tyle niechęci do Polski i do Polaków. Przykro mi o tym pisać, ale taka prawda.
Rodzice moi byli zwykłymi sowieckimi ludźmi. Ojciec był komunistą, lecz należał do partii, bo tak było wygodniej i idei Lenina-Stalina jego zupełnie nie obchodziły. Mamusia, chociaż i nie należała do partii, była większą komunistką niż ojciec. Ona poszła w ślady swego ojca, który również nie należał do partii, ale był oddanym lenińcem. Będąc już staruszkiem marzył tylko o jednym - dożyć do 22 kwietnia 1970 r. ponieważ w ten dzień cały ZSRR obchodził 100-lecie z dnia urodzin Lenina. Marzenie dziadka nie spełniło się - 22 kwietnia szedłem za jego trumną. Oczywiście, wychowanie w domu w takim duchu dało swoje wyniki. Miałem niechęć do Polski, do polskości, chociaż mnie to nie przeszkadzało mieć przyjaciół i dziewczyn polskiej narodowości. Bo ci chłopacy i te dziewczyny ni w czym nie różnili się ode mnie. Wszyscy byliśmy komsomolcami, skończyliśmy rosyjskie szkoły (innych nie było) i wszyscy w większym lub mniejszym stopniu byliśmy "homo sowieticus". I mało kogo obchodziło jaka narodowość jest wpisana w dowód osobisty. W latach 70-tych nie słyszałem w Lidzie języka polskiego, wszyscy mówili po rosyjsku, a młodzież tym bardziej. Tak było do 1975 r., kiedy to spotkałem Polkę Teresę Malinowską. Powtórzyła się historia mego dziadka i babci. I w tym przypadku Rosjanin pokochał Polkę. Pod koniec roku odbyło się skromniutkie wesele. Moje rodzice, oczywiście, nie byli zachwyceni moim wyborem. Po pierwsze - narzeczona była Polką, a po drugie - była sierotą, a to znaczy biedną. Poszedłem przeciwko woli rodziców i nie żałuję o tym. Powstała nowa sowiecka rodzina.
Tereska przed pójściem do szkoły była wychowywana przez babcię, która pochodziła z Wilna. W latach 50-tych jeszcze Polacy w Lidzie częściowo mówili po polsku i rodzina babci była w tym czasie polskojęzyczną. Dzięki temu Teresa do czasu pójścia do szkoły mówiła wyłącznie po polsku. Ale potem, wiadomo rosyjska szkoła i nauczyciele szybko wybili język ojczysty z głowy.
Moja wielka przygoda z językiem polskim rozpoczęła się w 1976 r. Pewnego razu zaprosiła nas na imieniny chrzestna mojej żony. Przychodzimy, mówię tradycyjnie -"zdrawstwujcie", a mnie wszyscy odpowiadają - "dzień dobry". I słyszę, że wszyscy zgromadzeni mówią między sobą po polsku. Byłem zaskoczony, bo po raz pierwszy w życiu słyszałem, że obywatele Związku Radzieckiego mówią nie tak jak wszyscy, to znaczy nie po rosyjsku, a inaczej. Zacząłem uważnie słuchać, byłem zdziwiony, że pierwszy raz słysząc ten język, dużo co rozumiem. Zawsze uważałem ten język za brzydki i nieprzyjemny, jak mnie wbito do głowy. Okazuje się, że język polski jest piękny i przyjemny. Zdziwił mnie i poziom kultury w tym polskim towarzystwie, na każdym kroku - "przepraszam", "proszę" i "dziękuję", ani jednego brzydkiego słowa. Nawet wtedy gdy goście podpili trochę. Byłem zadowolony, że mam taką kulturalną rodzinę. W latach 70-tych była to już jedna z nielicznych prawdziwie polskich rodzin w Lidzie. Niestety ta rodzina wkrótce wyjechała do Wilna. Jedną z przyczyn było to, że czuli się oni dość obco w sowieckiej Lidzie. Ich córka dorastała i rodzice nie chcieli, żeby najmłodsza, jak i starsze, uczyła się w ruskiej szkole. Po tych imieninach zmieniłem swój stosunek do języka polskiego. Przy okazji odwiedziliśmy babcię Teresy, która też dobrze znała język polski i tam przypadkowo zobaczyłem polską gazetę. Był to "Żołnierz Wolności". Pół żartem, pół serio proszę u babci, żeby pokazała mi polskie litery. Zacząłem w ten sposób po trochę czytać i stał się cud - czytanie poszło tak łatwo, że po kilku miesiącach czytałem praktycznie bez trudu, z każdym dniem tego czytania było coraz więcej. W latach 70-tych na Białorusi można było kupić polską prasę. "Trybuna Ludu", "Żołnierz Wolności", "Przyjaźń", "Sztandar Młodych", "Polityka" były w miarę dostępne i o ile prasa była dość tania, kupowałem wszystko co widziałem w kiosku. W tych polskich komunistycznych pismach informacji o świecie było dużo więcej niż w naszych gazetach. Pamiętam, jak przeczytałem w "Polityce", że zapasy złota w ZSRR wynoszą 240 ton i gdy opowiadałem o tym i innych ciekawych faktach z prasy polskiej nikt mi nie wierzył. Mówiono, że dane, które podaję są tajemnicą państwową, i o tym nigdzie nie można przeczytać. To była prawda, lecz to było tajemnicą tylko dla obywateli ZSRR, a cały świat wiedział o tym wszystkim, nawet socjalistyczna Polska. Właśnie dzięki tym polskim komunistycznym gazetom u mnie w głowie zaczęła się rewolucja. Zacząłem patrzeć inaczej na świat. Dzięki temu moje horyzonty zaczęły się rozszerzać. I to jest aktualnie do dnia dzisiejszego. Kto regularnie czyta polską prasę, słucha polskie radio, ogląda TV, ten i myśli po polsku. A kto nie ma takiego kontaktu na codzień, ten i dotychczas jest sowieckim, chociaż i czuje się Polakiem. Znam bardzo dużo jak jednych tak i drugich. Niestety tych drugich jest więcej. Ale trudno ... Oprócz polskiej prasy, kupowałem dużo polskich książek. Polskie radio na tyle nam się z żoną podobało, że się wyłączało tylko na noc. Moim marzeniem była Telewizja Polska. Gdy czasem byłem w Grodnie u znajomych, to rzucałem się do telewizora, jak głodny do chleba i zazdrościłem Grodnianom tej pięknej możliwości. Patrząc na mnie usiadła do nauki języka ojczystego i Teresa, jej ta nauka poszła jeszcze łatwiej.
Poczułem potrzebę porozmawiać ze swoją babcią Polką. Niestety nie zdążyłem. O jej śmierci dowiedziałem się już po pogrzebie. Rodzina pisała, że przed śmiercią babcia już nikogo nie poznawała i coś mówiła w obcym języku. Babcia mówiła w swoim ojczystym polskim języku, który przypomniała w ostatnie chwile swego życia. Widziałem babcię tylko kilka razy, nigdy nie mówiłem z nią o polskości. Teraz miałbym do niej dużo pytań, ale już jest za późno. Teraz moja babcia jest dużo mnie bliższa, niż wtedy, gdy była żywa. Język polski, polska kultura, historia stali dla mnie bardzo bliskimi. Czułem się synem trzech narodów: ruskiego, polskiego i białoruskiego.
Na początku 1986 r. do moich rąk wpadła kolejna polska gazeta, lecz tym razem z Wilna. Był to "Czerwony Sztandar" (dzisiejszy "Kurier Wileński"). Na początku gazeta nie spodobała się, chociaż i po polsku, ale dużo pisała o przodownikach pracy, o kołchozach, o zebraniach partyjnych itd. Ale czas od czasu pisano także o polskich sprawach na Wileńszczyźnie, o polskich zespołach i o polskich szkołach. Gdy opowiadałem o tych i innych faktach miejscowym Polakom to nie każdy chciał, wierzyć, że u nas w ZSRR są polskie szkoły, zespoły i nawet jest polska gazeta. Bo prasa białoruska oczywiście nie pisała, że Polacy mają na Litwie zorganizowane życie narodowe. Nikt tego specjalnie nie ukrywał, ale o tym na Białorusi oficjalnie nikt i nie mówił. Z Lidy często jeżdżono do Wilna po zakupy, bo granicy żadnej nie było, a zaopatrzenie w litewskich sklepach zawsze było na głowę lepsze. Wszyscy wiedzieli, że język polski w Wilnie był słyszany nie rzadziej niż rosyjski. Ale gdy mówiłem naszym ludziom o życiu kulturalnym i oświatowym tamtejszych Polaków, to mało kto mi wierzył.
Szczerze mówiąc ja też miałem wątpliwości, że są szkoły polskie. Dlatego w jeden chłodny lutowy dzień przyjechałem do mego kochanego Wilna z jedyną myślą - zobaczyć na żywo polską szkołę. Nie wiedziałem jak trafić do takiej szkoły, pytać wstydziłem się i dlatego poszedłem za pierwszymi napotkanymi dzieciakami. Pierwsza próba była nieudaną. Trafiłem do rosyjskiej szkoły. Druga była litewską. Ale na trzeci raz nareszcie przyszedłem do polskiej. Wchodzę, stoję i słucham w jakim języku rozmawiają dzieci między sobą. Okazuje się po polsku! Jak że było to przyjemne. Dotychczas gdy rozmawiali dorośli po polsku to wszystko odbierałem zwyczajnie, ale gdy słyszę jak rozmawiają dzieci, to cieszę się jak dziecko. Zadzwonił dzwonek na lekcję i tutaj podchodzi do mnie jakiś pan. Okazuje się, że jest to dyrektor szkoły i pyta (po polsku oczywiście) czy potrzebuję jakiejś pomocy. Powiedziałem mu swoje nazwisko, a także, że jestem radnym Rady Miejskiej w Lidzie i że mnie interesuje polskie szkolnictwo na Litwie. Pan dyrektor był bardzo zdziwiony. Powiedział mi, że za tyle lat pracy jest to pierwszy przypadek, że ktoś przyjeżdża z Białorusi i interesuje się polskim szkolnictwem. Na moje słowa, że u nas na Białorusi jest dużo Polaków, on lekceważąco machnął ręką i powiedział z uśmiechem: "A znam jakie u was Polacy!" Zaprosił mnie do swego pokoju i odpowiedział na wszystkie moje pytania, później przyszła polonistka (Anna Gulbinowicz) i my we trzech bardzo długo dyskutowali o polskich szkołach, o polityce, religii. Byłem naprawdę zaszokowany, że ludzie widząc mnie po raz pierwszy, a do tego znając, że mają sprawę z Rosjaninem, tak otwarcie i szczerze ze mną mówili o wszystkich skomplikowanych sprawach. U nas wtedy jeszcze panował strach, a tam w Wilnie w 1986 r. po raz pierwszy odczułem gorbaczowską przebudowę. Powiem więcej, wtedy mieszkańcy Litwy bali się dużo mniej niż obecnie mieszkańcy Białorusi w 1997 roku. Po naszej długiej dyskusji pani od polskiego zaprosiła mnie na lekcję. Oczywiście stracić taką okazję nie mogłem. Poprosiłem u niej dziennik klasy, mnie ciekawiło jak Polacy na Litwie nazywają swoich dzieci. I tu kolejne zaskoczenie - ani jednego rosyjskiego imienia, same polskie (gdy w 1977 roku u nas urodził się syn nazwaliśmy go po polsku Andrzej, nasi znajomi byli bardzo zdziwieni, o reakcji moich rodziców nawet wspominać nie będę, było dużo problemów w Urzędzie Stanu Cywilnego, ale ja postawiłem na swoim). Siedziałem na lekcji, słuchałem piękny język polski i ze szkoły wyszedłem tylko w końcu dnia i wyszedłem nie synem trzech narodów, za kogo siebie dotychczas uważałem, lecz ... Polakiem. Nie mogło się to stać w ciągu jednego dnia, przed tym były 10 lat polskich gazet i książek w domu. Ale właśnie od tego dnia, 2 lutego 1986 r., czuję się Polakiem. Nie darmo mówią, że od wielkiej nienawiści do wielkiej miłości tylko jeden krok. Zrobiłem ten krok, zrobiłem dobrowolnie, bez żadnego przymusu. Zostałem Polakiem z wyboru. Znam w Lidzie Polaków z urodzenia, którzy stali się Białorusinami z wyboru. Rozmawiam z nimi po polsku, a oni ze mną, po białorusku i to nam absolutnie nie przeszkadza. Ja szanuję ich wybór, a oni mój. Tak i powinno być. A jak poczułem się Polakiem to i w domu zacząłem rozmawiać po polsku.
Długo zastanawiałem się dlaczego Polacy na Litwie tak dużo mają, a Polacy na Białorusi nie mają nic. Jedynym co łączyło naszych Polaków z polskością jest kościół katolicki, tylko tam oni czują się Polakami, słyszą język polski i modlą się po polsku.
Kobiety z mego okręgu wyborczego zaproponowały zaprosić do Lidy Polski Teatr z Wilna. Ponownie pojechałem do Wilna, znalazłem teatr, poznałem kierowniczkę pani Irenę Rymowicz. Byłem na przedstawieniu, niezapomniane wrażenia, potem zespół zrobił dla siebie zabawę w restauracji. Byłem razem z nimi, wrażenie, że się jesteś w Polsce. Wszyscy członkowie tego zespołu mówili tylko po polsku i to wszędzie - na scenie, na ulicy, w restauracji. Pod dobry nastrój nawet zaśpiewali na przystanku autobusowym "Jeszcze Polska nie zginęła..." i niech śpiewali w pół głosa, ale śpiewali śmiało, nie patrząc na krzywe spojrzenia Litwinów. I gdy jakiś rosyjskojęzyczny człowiek spytał u nich w jakiej stronie jest dworzec kolejowy, grzecznie wytłumaczyli po polsku. Pani Irena była zadowolona, że chcemy zaprosić teatr do Lidy, ale powiedziała, że takiego jeszcze nie było i to nie będzie taką łatwą sprawą. Nigdy jeszcze Polski Teatr z Wilna nie był zapraszany na Białoruś.
W Lidzie poszedłem do Rady Miejskiej, do kierownika działu kultury Michała Jorsza, uważnie mnie wysłuchał i powiedział, że wie że w Lidzie mieszka dużo Polaków i on nic przeciwko przyjazdu Polskiego Teatru nie ma, ale przed tym musi się poradzić z miejskim komitetem partii. Czasy były takie, że bez zgody władz partyjnych nic nie można było zrobić. Za jakiś czas zadzwoniłem do niego i usłyszałem, że sekretarz do spraw ideologicznych pani Siewizdrał też nic nie ma przeciwko, tylko trzeba poradzić się z I sekretarzem. Pomyślałem wtedy, że naprawdę nie łatwo będzie zaprosić Polski Teatr do Lidy. Poszedłem sam do tej pani, długo dyskutowaliśmy, lecz ona bała się wziąć na siebie odpowiedzialność. Poszedłem do II sekretarza. Na moją prośbę on zaproponował, żeby ci ludzie jechali do Wilna na własną rękę. Byłem naprawdę wściekły. Postawiłem mu zarzut, że lidzcy Polacy są dyskryminowani. Zdecydowałem, że za wszelką cenę Teatr zaproszę do Lidy, albo złamię sobie kark. Powiedziałem mu w łeb, że moje wyborcy mieli rację, gdy mówili, że sowieci nie dopuszczą Polskiego Teatru do Lidy. Po tych słowach wściekły II sekretarz schwycił się za długopis i zapotrzebował, żeby ja podał nazwiska tych ludzi, co ośmielają się mówić takie rzeczy o partii. Zagroziłem mu, że jeżeli on nie da zgody, to przejdę przez korytarz i będę rozmawiać z I sekretarzem. To poskutkowało i on widząc, że ja przestałem prosić, a zacząłem żądać skierował mnie z tym pytaniem do Rady Miejskiej, mówiąc, że jest władza radziecka i partia nic tu nie decyduje. Właśnie na to czekałem. Poszedłem do wydziału kultury, uzgodniliśmy wszystkie szczegóły, zamówiliśmy salę w Klubie Fabryki Obuwia (dawny "Ardal"). Kierowniczka Teatru po rozmowie telefonicznej autobusem przekazała afisze i bilety. W domu z Teresą na afiszach w języku polskim pisaliśmy po rosyjsku cenę biletów, czas przedstawienia i miejsce. Wieczorem z kolegą Eugeniuszem Mogilnickim rozwieźliśmy samochodem afisze do najbardziej uczęszczanych miejsc miasta. Następnego dnia kolega dzwoni mnie, że już nie ma kilku afisz. Co robić? Ponownie piszemy z Teresą afiszy, malutkie i ponownie wieczorem rozwieszam na miejscu zerwanych. W jednym miejscu ludzie widzieli jak afisze zrywali milicjanci, ale nie mogę dzisiaj jednoznacznie powiedzieć, że taki był rozkaz władz, ponieważ były także miejsca gdzie afisze wisiały przez 2 tygodnie. Afisze te wywołały u niektórych ludzi szok ponieważ pierwszy raz po wojnie w Lidzie były napisy w języku polskim. Z 250 przysłanych biletów - 50 wziąłem sobie, a 200 oddałem do kasy klubu. Wśród swoich znajomych rozpowszechniłem wzięte bilety. Przychodzę za 4 dni przed przedstawieniem i pytam w kasie ile biletów sprzedano? Okazuje się 10, biorę znów 50 i też rozpowszechniam. Za 2 dni przed przedstawieniem przychodzę i znów pytam, sprzedano jeszcze 12. Byłem tym bardzo mocno zmartwiony, więc nic nie zostawało jak zabrać ostatnie 100 biletów i też rozpowszechnić. Zrozumiałe, że nie robiłem to sam, pomagali koledzy z pracy, znajomi Polacy. W pracy zawołałem kilku Polaków i mówię im o przedstawieniu, mówię jak długo chodziłem po różnych gabinetach, zapraszam, bo bilet nie jest drogi. Będę zawsze pamiętał oczy tych moich Polaków - one były... obojętne. Myślałem, że można szarżą kawaleryjską odrodzić w Lidzie polskość. Wtedy zrozumiałem, że 50 lat tępiło się wszystko co polskie i teraz trzeba będzie tyle samo, żeby odrodzić.
W ostatnią noc przed przyjazdem Teatru nie mogłem zasnąć, leżałem i myślałem, co będzie jutro. Z rana dzwonię do zastępcy mera Tichona Awdziejenko i proponuję mu jako przedstawicielowi Rady Miejskiej spotkać razem ze mną Polski Teatr. Po pierwsze, że Rada Miejska wysłała do Wilna oficjalne zaproszenie, a po drugie, że z Teatrem przyjeżdża przedstawiciel Rady Miejskiej Wilna. Zastępca mera jest wściekły z mojej propozycji i pyta mnie: "Czy ten Polski Teatr nie może zarobić na siebie siedząc w Wilnie?" Przypominam mu, że według oficjalnych danych w Lidzie mieszka około 40% Polaków. Wściekły wice odpowiada, że u nas na Białorusi nie ma Polaków, a tylko okatoliczone Białorusini. Więc dzwonię do kierownika działu kultury. Z panem Jerszom problemów nie ma, przychodzi natychmiast.
Podjeżdża nareszcie autokar z litewską rejestracją. Pierwsze serdeczne przywitanie polskich artystów z Litwy. Pani Irena pyta mnie czy udało się chociaż by troszkę ludzi zebrać i jest zadowolona gdy odpowiadam że wszystkie bilety rozpowszechniono. Jednak do ostatniej chwili denerwuję się, czy przyjdą ci, co kupili bilety, bo z tym różnie bywa. Sala powoli napełnia się ludźmi, serce mi rośnie.
Wilniuki pokazali nam wspaniałe przedstawienie "Zagłoba swatem". Piękna reżyseria, dużo humoru i śmiechu, miły język ojczysty. Ja mniej patrzyłem na scenę, a więcej na twarzy lidzian. W przerwie rozdałem kalendarze "Czerwonego Sztandaru". Po przedstawieniu serdecznie podziękowałem zespołowi w imieniu lidzkich Polaków. Pani Irena też zabrała głos i opowiedziała ludziom jak ja chodziłem przez 4 miesiąca po różnych naczelnikach z prośbą o ich zaproszenie do Lidy. Mówiła o tym, że ona nie rozumie lidzkie władze, przecież Polacy na Białorusi są takimi samymi obywatelami ZSRR, jak i wszyscy pozostałe. W nas widzą jakichś szpiegów, skończyła ona pod oklaski widzów.
Ten dzień 28 lutego będę pamiętać do końca swego życia. Jestem dumny, że mnie samemu udało się zorganizować występ Polskiego Teatru u nas na Białorusi. Nawet dotychczas dziwię się, że mnie się to udało. Pomogło to, że byłem w tym czasie radnym Rady Miejskiej. Po raz kolejny przekonałem się, że ten kto chce coś zrobić, zrobi więcej niż ten, kto może.
Na tym przedstawieniu poznaliśmy z Teresą dwóch młodych lidzkich Polaków - Olka Kołyszko i Grażynę Pacyno. Byliśmy zachwyceni ich polszczyzną.
Wkrótce ponownie pojechaliśmy z żoną do Wilna obejrzeć kolejne przedstawienie Polskiego Teatru. Po przedstawieniu spotkaliśmy się z Bogdanem Sobieskim, z którym korespondowałem. Bogdan zapoznał nas z jakimś Józefem Adamskim. Teraz pana Józefa zna każdy Polak na wschodzie i zachodzie. Wówczas pomagać Polakom na Wschodzie można było tylko nielegalnie, co pan Józef i robił.
W jednym ze swych listów mój wileński przyjaciel Bogdan podrzucił nam ideę o zorganizowaniu Polaków w Lidzie. Długo myśleliśmy z żoną co i jak zrobić i ona zaproponowała założyć polski klub. Wkrótce potem w "Czerwonym Sztandarze" przeczytałem list prawnika z Lidy Michała Karczewskiego, w liście on z zachwytem pisał o występie w Lidzie PTLu. Pomyślałem wtedy, że jest pierwszy kandydat do Polskiego Klubu. Odnalazłem go, okazało się że jest to młody człowiek, który doskonale mówi po polsku. Opowiedziałem mu o pomyśle założenia w Lidzie polskiej organizacji. On poparł tą ideę i powiedział, że czytał kilka moich artykułów w "Czerwonym Sztandarze" i też planował odnaleźć mnie.
Nareszcie - 17 maja 1987 r. W naszym mieszkaniu spotkało się 9 młodych Polaków: Anna i Tadeusz Kominczowie, Teresa i Aleksander Siemionów, Aleksander Kołyszko, Michał Karczewski, Grażyna Pacyno, Wacław Mackiewicz, a dziewiątego nie przypominamy z nazwiska, ponieważ był tylko na dwóch zebraniach. Będziemy pamiętać ten dzień do końca życia. Przyjemnie było zaśpiewać po polsku, porozmawiać po polsku, pomówić o przyszłości. Planowaliśmy, że nasze pierwsze spotkanie będzie krótkim, ale gdzie tam, nie mogliśmy rozstać się ani za godzinę, ani za cztery. Rodzice Ani Komincz później przyznali się, że obawiali się, że córkę i zięcia zamknęło KGB. Teraz to może i śmiesznie, ale wtedy było nie do śmiechu. 17 maja po raz pierwszy po wojnie na Białorusi zebrała się grupa Polaków, którzy uwierzyli w przebudowę Gorbaczowa i zdecydowali się coś robić i założyć polską organizację. Uważam, że starsze pokolenie Polaków nie mogło pozwolić sobie taki czyn, bo oni na własnej skórze doświadczyli "miłość sowietów do Polski" i dobrze pamiętali stalinowskie czasy. Nasze pokolenie było już z innych czasów.
Wybraliśmy na prezesa naszej organizacji Michała Karczewskiego. Za 2 tygodnie ponownie zebraliśmy się w naszym mieszkaniu. U Teresy zabrakło filiżanek i krzeseł - zebrało się już 17 osób. Postanowiliśmy nazwać naszą organizację - Klub Miłośników Kultury Polskiej im. Adama Mickiewicza. Zaczęliśmy myśleć gdzie znaleźć lokal dla naszego Klubu. Ktoś powiedział, że kierowniczka Klubu Kolejarzy jest Polką. Poszedłem razem z Wackiem Mackiewiczem do niej, przedstawiliśmy jej nasze plany. Zgodziła się. Zaczęliśmy regularnie spotykać się w Klubie Kolejarzy. Słuchaliśmy polskie płyty, czytaliśmy na głos "Pana Tadeusza" (najlepiej to wychodziło u p. Wacława Giebielta), śpiewaliśmy, dyskutowaliśmy itd.
Cały czas myślałem jak zachęcić Lidzkich Polaków do przyjścia do naszego Klubu. Najpierw trzeba było znaleźć zainteresowanych. Wpadła mi do głowy myśl znaleźć w mieście ludzi czytających polską prasę. Poszedłem na pocztę, powiedziałem, że jestem radnym Rady Miejskiej i poprosiłem adresy prenumeratorów polskiej prasy. Otrzymałem taką listę. Czytelników takich w Lidzie okazało się razem ze mną 59. Chodziłem po tych adresach. Słowo za słowem rozpoczynałem z nimi rozmowę o Polsce, informowałem, że w Lidzie powstał Polski Klub, zapraszałem na nasze spotkania. Reakcja tych ludzi jak na tamte czasy była zwyczajna - podejrzliwe spojrzenie, milczenie i niechęć. Widziałem strach w oczach ludzi, ale niektórzy później przyszli do naszego Klubu i włączyli się do pracy. Gdy za rok ponownie zwróciłem się do kierowniczki na poczcie o informację w sprawie prenumeratorów prasy polskiej otrzymałem stanowczy sprzeciw. Powiedziała mi, że jej zabronili podawać taką informację. Domyślam się kto.
Nasze spotkania w Klubie Kolejarza trwały 2 miesiące, dopóki władze nie dowiedzieli się o nich. Kierowniczka klubu powiedziała Michałowi Karczewskiemu, żebyśmy więcej u niej nie zbierali się, ponieważ ona będzie w pokoju robić remont i w ogóle ona nie wie czym się my zajmujemy. Poszliśmy do innego klubu, gdzie dyrektorem także był Polak. Zwróciliśmy się do niego z naszą prośbą o lokal. Oczywiście, że pomoże, ma właśnie wolny pokój, ale musi poradzić się z sekretarzem organizacji partyjnej swego zakładu. Dzwonimy do niego przez tydzień - niestety sekretarz nie pozwolił. Miejski komitet partii dowiedział się, że my poszukujemy lokalu i zablokował wszystkie kluby w Lidzie. Ponownie zostaliśmy na ulicy. Znów zbieramy się po prywatnych mieszkaniach.
Gdy tylko założyliśmy Klub Polski napisaliśmy podanie do władz miejskich z prośbą o rejestrację i przydzielenie lokalu. Zrozumiałe, że władze nie chcieli nas legalizować, nie było takiego precedensu w całym ZSRR i myśleli, że z czasem nasz entuzjazm spadnie i Polski Klub w Lidzie przestanie istnieć jak setki innych kółek zainteresowań. Pewnego dnia zaprosił mnie do swego pokoju sekretarz partyjnej organizacji mego zakładu pracy i prosto w łeb zapytał: " Aleksander, po co tobie, Rosjaninowi potrzebny w Lidzie Klub Polski?" Powiedziałem mu, że to nie ja założyłem, lecz 9 osobowa grupa, wśród których byłem i ja z żoną. Ale on nie chciał nic słuchać i uparcie twierdził, że wie, że to ja założyłem Polski Klub. Po dłuższej dyskusji okazało się, że on ma żonę Polkę. Zaprosiłem nią do naszego Klubu, na co otrzymałem odpowiedź, że jest osobą bardzo zajętą. Sekretarz uważnie patrząc na mnie poinformował, że mną interesowało się dwóch towarzyszy. Domyśliłem się skąd są ci towarzysze. Zrobiłem obrażony wygląd i spytałem dlaczego mnie nie zaproszono, ja bym chętnie podyskutował z nimi o polskiej kulturze, języku. Jeżeli mnie nie zawołali wtedy, to ja teraz sam pójdę do tej organizacji na rozmowę. Mój sekretarz był przerażony taką postawą, cel jego był inny - zastraszyć mnie. Nie udało się. Sekretarz prosił mi, żeby ja nigdzie nie chodził, a cała rozmowa żeby została między nami. Było to dawno, teraz należymy z tym sekretarzem do jednej parafii i razem chodzimy do jednego kościoła. Tylko, gdy go widzę zawsze przypomina mi się ta dawna historia.
Wiosną 1987 r. napisałem dwa listy. Jeden do Rady Najwyższej Białorusi, a drugi do KC partii. W czerwcu przyjechał w związku z moim pierwszym listem jakiś urzędnik z obwodowego kuratorium, zaprosili mnie do komitetu miejskiego partii i tam odbyła się dyskusja. Stawiałem pytanie o nauczaniu języka polskiego w naszych szkołach. Po długiej rozmowie, on mi powiedział, że jestem pierwszym, kto stawia takie pytanie na Grodzieńszczyźnie. Wszystko dokładnie zanotował i zaprosi mnie ... na spacer po Lidzie. Był to porządny człowiek i szczerze dyskutował o sytuacji Polaków na Grodzieńszczyźnie. Jego naprawdę ciekawiło jak ustosunkowują się Polacy w Lidzie do nauki języka polskiego. Kilkakrotnie zaczepiał ludzi na ulicy i w księgarni przy dziale polskiej książki i pytał, czy chciałby Pan(i), żeby ich dziecko uczyło język polski. Przy tym on przedstawiał się i przedstawiał mnie jako radnego Lidy. O, Boże! Ile strachu było w naszych ludziach. W księgarni na kasie pracowała młoda kobieta, o której dokładnie wiedziałem, że jest prawdziwą Polką i katoliczką. Ona w ogóle nie mogła słowa wymówić. Chociaż czasami, niektórzy dość otwarcie mówili, co oni myślą o tym. Odpowiedzi były różne.
Miesiąc później zaprosił mnie pan Udarcew, I sekretarz miejskiego komitetu partii w związku z moim listem do KC KP Białorusi. Przyszedłem, jest I sekretarz i sekretarz do spraw ideologicznych, i nieznana mi dama. Okazało się, że jest to wielka szycha partyjna - sekretarz obwodowego komitetu partii do spraw ideologii Maria Biriukowa. Podczas dyskusji próbowałem udowodnić jej, że Polacy na Białorusi są dyskryminowani. Pani Biriukowa spytała: "A kto u pana w zakładzie jest dyrektorem? Jakiej narodowości?" Wiedziała, że mój dyrektor Polak. Spytała czy znam ja, że niedawno w naszym obwodzie nadano order Pracownej Chwały i że jego otrzymała robotnica z naszej fabryki obuwia i była to Polka. Jak widzi pan, powiedziała, na Białorusi nie ma dyskryminacji Polaków. Zgodziłem się z nią, że pod tym względem u nas nie ma dyskryminacji. Polacy na Białorusi mogli w swej karierze zajść bardzo daleko, taka sytuacja jest dotychczas. Ale ... był i jest jeden warunek - nie wolno głośno mówić o swojej polskiej narodowości, a tym bardziej walczyć o polskość. Są z tego wyjątki, ale takie wyjątki tylko potwierdzają regułę. Mamy i teraz w Lidzie i nie tylko tysięcy ludzi z wyższym wykształceniem: lekarzy, nauczycieli, inżynierowie, oficerowie, urzędnicy polskiej narodowości. A czy dużo wśród nich świadomych Polaków, którzy przynajmniej umieją czytać po polsku i mówić? Niestety nie, bo oni czytają i myślą po rosyjsku, są to ludzie sowieckiej kultury, jak ja ich nazywam - papierkowi Polacy. Jestem Polakiem z wyboru i dlatego tak srogo sądzę naszych Polaków, niech mi to oni wybaczą. A zresztą oni tych słów i nie przeczytają, ponieważ nie znają języka ojczystego. Gdy zgodziłem się z panią Biriukową ona spytała: "Czego pan w takim razie chce?" Odpowiedziałem jej natychmiast: "Chcę żeby wnuki mego dyrektora i dzieci tej nagrodzonej robotnicy mieli możliwość uczyć w szkole język ojczysty. Zaproponowałem pani sekretarz zapytać u ludzi, czy oni tego chcą. Ona też powiedziała, że słyszy o takim problemie po raz pierwszy. Ona dobrze wiedziała, że Polaków na Grodzieńszczyźnie jest 27%, a w Lidzie - 37%. Dla tych wszystkich sekretarzy, którzy przyjechali do nas na Kresy po wojnie, polskie pytanie skończyło się w drugiej połowie lat 50-tych, gdy skończyła się ostatnia repatriacja Polaków do Macierzy. Wyjechali Polacy, którzy nie chcieli żyć według sowieckiego prawa, a raczej bezprawia, uczyć swych dzieci w rosyjskich szkołach. Ci co pozostali bali się nawet myśleć o polskich szkołach, nie mówiąc już o żądaniu tego co im się należy. I tu raptem po dziesięcioleciach znów powstaje "polskij wopros". Widziałem, że pani sekretarz jest bardzo zdenerwowana, że powstaje znów ten problem i podnosi go Rosjanin. Sądzę, że gdyby to pytanie stawiał Polak, ta pani sekretarz rozmawiałaby z nim inaczej. A Rosjaninowi zarzucić polski nacjonalizm naprawdę nie wypadało, no i nie 1937 r. był na ulicy, a 1987 r.(na moje szczęście). Denerwowało ją i to, że byłem radnym i występowałem jakby w imieniu swoich wyborców. Byłem i jestem prostym robotnikiem. Gdyby byłem lekarzem, nauczycielem, to wtedy było by łatwiej przycisnąć do ściany. A w sprawach narodowych Polaków czułem siebie pewnym i mogłem dyskutować z każdym sekretarzem. Dla nich był to problem nowy i oni często nie wiedzieli jak na to reagować.
W tym samym miesiącu na jednym z posiedzeń Rady Miejskiej jeden z radnych głośno zapytał: "Kiedy nareszcie w Lidzie skończą się Polacy i zaczną się Białorusini? Jego zdenerwował duży procent ludzi polskiej narodowości. Na to kierowniczka USC odpowiedziała, że ich urząd niema prawa zmieniać narodowość w paszportach. Ta rozmowa mnie bardzo zdenerwowała, oczekiwałem, że moi koledzy polskiej narodowości, a byli wśród nich i tacy, którzy uważali siebie za prawdziwych Polaków, wzbuntują się na tak jawną prowokację. Przynajmniej ja bym na ich miejscu tak uczynił. Lecz oni bali się bronić swą narodowość, mogę ich zrozumieć i wybaczyć te tchórzostwo, ale nie mogę dotychczas wybaczyć sobie, że przemilczałem i nie wstałem w obronie Polak?w w Lidzie.
W rozmowie ze wszystkimi sekretarzami partii miałem żelazny chwyt, chwyt nie do odrzucenia, który zawsze był bardzo skuteczny. I tym razem ponownie go wykorzystałem. Pytam u pani sekretarz, czy pani, jako komunistka, jako sowiecka kobieta ma coś przeciwko radziecko-polskiej przyjaźni? Jak zawsze po takim pytaniu jest chwila ciszy. Panią sekretarz zatkało. Patrzę na nią złośliwie i już znam, co pani teraz mi powie. Na te pytanie może być tylko jedna odpowiedź. Nie, ona nic przeciwko radziecko-polskiej przyjaźni nie ma i zaczyna się długi monolog o tej przyjaźni, co ona daje narodom, jak trzeba ją umacniać itd. Nie daję jednak jej skończyć, brutalnie przerywam i mówię, że to wszystko są hasła i ja mogę też dużo takich haseł przytoczyć. Ona patrzy i po jej oczach widzę, że ona naprawdę nic nie może zrozumieć. W końcu pyta czego ja chcę. Odpowiadam, że chcę żebyśmy przestali mówić puste słowa o przyjaźni, a coś konkretnego zrobili dla tej przyjaźni. I tu mówię jej o powstaniu w Lidzie Klubu Polskiego, po jej reakcji widzę, że ona jest o tym dobrze poinformowana. Proszę pomoc przy rejestracji i uzyskaniu lokalu. Władze planują zniszczyć w Lidzie zabytkowy historyczny cmentarz, proszę o pomoc w tej sprawie. Mnie dają do zrozumienia, że dyskusja skończona.
Poszedłem na drugą zmianę do pracy, tylko przyszykowałem się, aż patrzę idzie cała trójka sekretarzy. Zaprosili wszystkich na rozmowę, a pani sekretarz z Grodna zadała wszystkim jedne pytanie: "Czy chcecie, żeby wasze dzieci uczyły w szkole język polski? Wasz kolega Siemionow stawia takie pytanie." Odpowiedzi były różne, ponieważ byli nie sami Polacy. Szczerze mówiąc nie oczekiwałem, że pani sekretarz przyjdzie i będzie pytać. Był to wielki postęp dla władzy partyjnej.
We wrześniu 1987 r. władze partyjne nakazali księdzu z Wawiórki, żeby jego nie było we wsi w jeden z dni. Przyczyną tego nakazu była ekshumacja prochów legendarnego majora Jana Piwnika "Ponurego". Władze obawiali się jakichś polskich manifestacji z tego powodu. Dowiedzieliśmy się o tym i nasi członkowie Czesław-senior i Olek Kołyszkowie, Grażyna i Tadeusz Pacyno pojechali tam wcześniej. Oni uporządkowali grób "Ponurego" i jego kolegów, położyli piękne kwiaty. Później przyjechał tłum milicji, konsul polski i nasze miejscowe władze. Gdy konsul usłyszał rozmowę po polsku spytał skąd oni przyjechali i był zdziwiony, że są miejscowymi. Obiecał pomoc dla Klubu. Na cmentarz przeszło dużo miejscowych ludzi, gdy nasi spytali skąd oni o tym dowiedzieli się, chłopi powiedzieli, że o tym już tydzień mówi BBC.
I chociaż Klub żył i działał władze w dalszym ciągu nie chcieli nas legalizować. Wreszcie mieliśmy dość czekania i napisaliśmy list, że jeżeli nas do 1 stycznia nie zalegalizują, to my zwrócimy się do Moskwy, że władze w Lidzie są przeciwko radziecko-polskiej przyjaźni. Był to oczywiście szantaż z naszej strony, ale poskutkował. 13 grudnia nasz Klub został nareszcie zarejestrowany przy Miejskim Domie Kultury i odbyło się pierwsze legalne spotkanie w klubie "Energetyk", gdzie nam przydzielono lokal. Nie wiem dlaczego, ale władze byli przeciwni nadaniu imienia Adama Mickiewicza, a my trzymali się swego patrona.
Po moim liście w tygodniku "Przyjaźń", w którym prosiłem o pomoc naszemu Klubowi w kompletowaniu biblioteczki zaczęli nadchodzić paczki z książkami. Nigdy nie myślałem, że będzie taka reakcja na mój apel. Nie miałem wtedy roweru, żeby jeździć po paczki na dworzec kolejowy i z workiem na plecach prawie każdy dzień chodziłem tam. Za kilka miesięcy przyniosłem do domu około 3 tysięcy książek. Za rok takich próśb w prasie polskiej było już dużo, ale w początku 1988 r. mój apel był pierwszym i u nas w domu powstała pierwsza polska biblioteka na Białorusi. W historyczny nie tylko dla Polaków w Lidzie, ale i dla wszystkich Polaków na Białorusi i nawet w ZSRR, dzień 13 grudnia 1987 r. została zalegalizowana pierwsza polska organizacja Klub Miłośników Kultury Polskiej im. Adama Mickiewicza. Jesteśmy dumni, że Lida wyprzedziła i Wilno, i Lwów, i Grodno.