Папярэдняя старонка: Янковский Плакид

Wspomnienia szkolne i uniwersiteckie   


Аўтар: Jankowski Placyd,
Дадана: 10-12-2011,
Крыніца: Kłosy, 1884, t. XXXVIII, Ng 983-985.



WSPOMNIENIA SZKOLNE I UNIWERSITECKIE JOHNA OF DYCALPA (ks. Płacyda Jankowskiego) Urywek z pamiętnika pisanego dla własnych dzieci 1886 r.

Szkoły Świsłockie. - Szkoły Brzeskie. - Uwagi o szkołach zakonnych. - Główne Seminarium Wileńskie. - Koledzy: Ignacy Kosowicz, Tomasz Dobszewicz, Ignacy Hołowiński. - Profesorowie: Kłągiewięz, Bobrowski^ Skidell, Sosnowski, Fijałkowski, Dowgird, Capelli, Miinnich, Leon Borowski, Żukowski, Oczapowski. - Regenci Seminarium: Herburt, Markiewicz. Kaznodzieje: Borowski, Trynkowski i Gąsowski.

Początkowe nauki odebrałem w domu pod przewodnictwem ojca. Za dojściem do lat ośmu oddany zostałem do szkół w Świsłoczy, gdzie brat mój kończył już gimnazyalne nauki. Nieszczęściem, nie mogłem być w tych wybornych szkołach dłużej nad rok jeden, gdyż Jan, po ukończeniu szkół, wyjechał do Uniwersytetu, a rodzicom moim ze wszystkich innych względów dogodniej było oddawać mię do Brześcia, trzykroć od Świsłoczy bliższego, i w którym szkoły liczyły się też na stopniu gimnazjum. Skończyłem więc nauki szkolne w Brześciu, lecz po pięciu latach, w ciągu których, jak brzmiały świadectwa nauczycieli, uczyłem się dobrze, nie odniośłem żadnej innej rzeczywistej korzyści, prócz tej tylko, że podrosłem; sławne misistis vitulum, remittimus vobis bovem [1], mogło zastosować się do mnie w całej mocy. Z tym wszystkim nie zbywało mi na pojętności i mogę oddać sobie to świadectwo, że nauka nie była dla mnie ciężarem. Lecz nie korzystniej kończyły się trudy i tych, którzy więcej mieli ode mnie zdolności i usilniejszej dokładali pracy. Widoczna więc,,że nie była tu wina na stronie uczących się wyłącznie, i teraz mocniej jeszcze utwierdzam się w tym przekonaniu. Zapewne, że więcej niżeli chwalebnem jest poświecenie się zgromadzeń zakonnych, trudniących się wychowaniem młodzieży; lecz dopóki utrzymywane pod kierunkiem tych zgromadzeń zakłady szkolne wyjęte były z pod bezpośredniej wiedzy uniwersytetu, potrzeba było nader szczęśliwego zbiegu okoliczności, ażeby dosięgały swojego celu. Główną w tej mierze przeszkodą był niedostatek dobrych nauczycieli, nie źeby zakonom zbywało na ludziach pełnych zdolności i chwalebnych chęci, lecz, że ludzie tego rodzaju nader krótko pracowali w zawodzie naukowym i postępowali zwykle na zakonne urzędy. Tak nazwane nowicjaty, chociaż utrzymywane po większej części pod sterem ludzi biegłych i zasłużonych, nie zaradzały bynajmniej temu niedostatkowi, gdyż ograniczały się pospolicie kursami teologii i filozofii; cel ich zatem był więcej zakonny, niżeli naukowy. Gdy nakoniec zwierzchność zakonna, ulegając jawnej potrzebie, zaczęła posyłać swoją młodzież do uniwersytetu na nauki świeckie, zjawiła się nowa niedogodność, która przetrwała aż do ostatniej reformy szkół zakonnych. Nie mówię tu o krótkości czasu, na jaki posyłano młodych zakonników do uniwersytetu, gdyż to może być usprawiedliwione rychłą potrzebą zapełnienia posad nauczycielskich, i nie zupełnie jeszcze naówczas pokonanym przesądem zgromadzeń zakonnych przeciwko uniwersytetowi; nie myślę także powtarzać zarzutu zbytniej łatwości, z jaką początkowo udzielano zakonnikom stopni uczonych, gdyż łatwość ta jeszcze lepiej daje się usprawiedliwić, i zmniejszając się z każdym rokiem, przyniosła z czasem dobre owoce: mówię tu o nadużyciu, które nie pierwej ustało, aż władza mianowania i prszemiany nauczycieli została odjętą Prowincjałom. Trudno wypowiedzieć, jak zgubnemi były skutki tego nadużycia dla wzrostu szkół klasztornych; nie przesądzając słuszności skarg wład[z zakonnych, iż wychodzący z uniwersytetu często zaniedbywali ustawy i unikali karności, ani też przypisując tych skarg zadawnionej niechęci i przesądowi ku uniwersytetom, nie można zaprzeczyć, iż obediencjc, odrywające od obowiązków nauczycieli, lub przeznaczające im do wykładu takie przedmioty naukowe, do jakich zgoła nie byli usposobieni, najgorsze wydały skutki. Przemiany te, bądź miały na celu przypomnienie ustawy nieograniczonego posłuszeństwa, bądź upokorzenie zarozumiałych i udowodnienie im tej niewątpliwej prawdy, iż stopień uniwersytecki nie udziela bynajmniej daru wsźeehwiedności; zawsze jednak były złem straszliwym, na które patrzyliśmy własnymi oczyma.

Rok 1825 pędziłem napróżno Nieszczęściem próżnowanie nie tyle jest złem samo przez się, ile ze swoich przyrodzonych skutków. Jest to urodzajna niwa nagannych nałogów, i plony tej niwy, jak ożywione snopy niwy Jakuba, które kłaniały się we śnie patriarsze Józefowi, same idą do ręki właściciela.

W r. 1826, nie bez przeszkód, jakie mł stawiał wiek i małe przysposobienie, zostałem wysłany do Głównego Seminarium. Przyjęcie do tego zakładu powinienem uważać za szczególne szczęście. Czcigodny starzec, profesor uniwersytetu i kapelan Seminarium, Dowgird, zasadzając się więcej na prawidłach fizjonomiki, niżeli na moich odpowiedziach, dał zdanie, że mogę się uczyć, i na jego słowo zostałem przyjęty. Pierwszy rok nauk uniwersyteckich, jak zwykle, był dla mnie najcięższym. W następnych latach, nie zaniedbując nauk przepisanych, mogłem już swobodnie poświęcić się czytaniu takich ksiąg, które miały dla mnie szczególny powab: to były umowy literackie. Jeżeli z nich odniosłem jaką korzyść, powiedzieć mogę bez zarozumiałości i niewdzięczności ku nauczycielom, że winienem to sobie samemu. Główne Seminarium było bez wątpienia jednym z zakładów najlepiej urządzonych w Europie, lecz co go czyniło takim to niewątpliwie wyborna bibliotelca miejscowa, wolny wstęp do uniwersyteckiej.

W uniwersytecie bowiem nie to, co w szkołach; więcej w nim zależa od zdolności, pracy i chęci uczących się, niżeli od najlepszych nauczycieli. Śmiem nawet utrzymywać, że mierni nauczyciele nie przeszkadzają bynajmniej, aby uniwersytet był uniwersytetem, i przynosił zbawienne dla oświaty owoce. Ludzie genialni zawsze są rzadkimi, a dar wykładu podług natchnienia należy dziś prawie do zatraconych podań. Główna korzyść uniwersytetów zasadza się więc zawsze na tem, iż zgromadzona na jednym miejscu i przenikniona potrzebą nauki młodzież, może porównywać swoje zdolności, poświęcać się wyłącznie nauce upodobanej, i rozprzestrzeniać zakres swoich wiadomości z myślą o całym jego ogromie. Uczącym się znajome już są dobrze pobudki do zamiłowania nauk i niepysznienia się z postępów; dla mistrza pozostaje więc tylko przedstawić obecny stan nauki i wskazać pomoce do jej głębszego poznania. Takież są właśnie warunki książki elementarnej, i dla tego nie waham się powtórzyć raz jeszcze, iż wpływ uniwersytetów nie zależnym jest od nauczycieli.

Można żyć długo w jakimkolwiek wielkim mieście i opuścić je, nie zaciągnąwszy słodkich związków przyjaźni. Lecz opuszczać po kilku latach zakład naukowy, nie unosząc z sobą uczuć szacunku i szczególniejszego przywiązania ku ktoremukolwiek z towarzyszy, jest to niewątpliwym dowodem skażonego i niezdolnego do przyjaźni serca. W zakładach duchownych jakaś podejrzliwa bojaźń, której nawet nie umiem naznaczyć przyczyny, powoduje zwierzchników do zapatrywania się niechętnym okiem na ściślejsze związki pomiędzy młodzieżą, i dlatego zakłady te nie są sławne z przyjaźni. Być może, iż dzieje się to wskutek mylnego mniemania, że przyjaźń przeciwi się chrześcijańskiej powszechnej miłości bliźniego. Szczęściem przesąd ten, od którego (prawda każe mi to wyznać) nie zawsze byli wolnymi przełożeni Głównego Seminarium, nie miał żadnego wpływu na uczniów tego instytutu. Przykłady przyjaźni szlachetnej, opartej na podobieństwie Uczuć, skłonności, i na wzajemnym szacunku, nigdy nie były rzadkiemi w tym wybornym zakładzie, i czas okazał, że urojone obawy były czymś niewłaściwym.

Chciałbym, kochane dziatki, abyście dzieliły uczucia waszego ojca dla tych, którzy z nim w Seminarium Wileńskićm szczerą połączeni byli przyjaźnią. Napomknę tu o tych tylko, z którymi od roku 1830 już się nie widziałem, i których Bóg wie, czy mi zobaczyć przyjdzie. Kossowicz Ignacy (rodem z powiatu Bracławskiego) w przeciągu czteroletniego pożycia był dla mnie bratem w zupełnym tego wyrazu znaczeniu. Posiada on najlepsze serce, jakiego tylko można żądać, duszę szlachetną, nieprzystępną obłudzie, wyobraźnię nader żywą, i czysty rozsądek. Obdarzony pięknymi zdolnościami i poświęcający się naukom z zapałem, uczynił on w nich w krótkim przeciągu czasu postępy zadziwiające. Lecz ta nieograniczona żądza nauk i łatwość, jaką się mu one użyczały, przywiodły go do lekkomyślnego kroku. Jeszcze przed wyjściem z Głównego Seminarium, powziął on myśl wyrzeczenia się prawa, naszemu obrządkowi służącego, i pozostania bezżennym, dla swobodniejszego oddania się naukom. Było to bez wątpienia postanowienie szlachetne i godne uwielbienia, lecz ja znałem ognistą duszę mojego przyjaciela i byłem przekonanym o niepodobieństwie tej myśli. Pomimo to, spełnił on ją zaraz po ukończeniu Seminarium, i przyjąwszy stopnie duchowne, wyjechał do Uniwersytetu Petersburskiego. Upłynęło tym sposobem trzy lata. W ciągu ich Kossowicz coraz mniej i mniej rozwodził się w swoich listach nad korzyściami życia bezżennego pod względem naukowym, nakoniec w jednym z nich wyczytałem odwołanie wszystkich zarzutów przeciw stanowi małżeńskiemu, przypisanie mi daru prorockiego i panegiryk jakiejś kobiety, którą mój przyjaciel nazywał swoją żoną. Początkowo wziąłem to wszystko za żart, chociaż nie wiedziałem, coby on znaczył;, lecz w kilka dni potem dowiedziałem się z pewnego źródła, że mój pojednany ze stanem małżeńskim przyjaciel ożenił się doprawdy. Jak Dmóchwski, opuścił on stan duchowny, i dziś jest nauczycielem gimnazyum w Krożach. [2]

Dobszewicz Tomasz (rodem ze Żmudzi). Pod względem słodyczy i jednostajności temperamentu, może się z nim porównać jeden tylko Maliszewski, o którym powiem potem. Z tym szczęśliwym usposobieniem nie mógł on mieć nieprzyjaciół, ani nawet niechętnych; lubiono go powszechnie, i - aby się nie i obeszło bez ugryzka dla Żmudzi - nazywano aniołem-opiekunem swojej ojczyzny. W rzeczy samej, jeżeli już nie widzimy nieprzyzwoitości w porównywaniu się z aniołami, imię anioła mogłoby przystać Dobszewiczowi. Nie miał on jednak tej zupełnej nieczułości na umyślne urazy i tego dobrowolnego i poddania się cudzym rachubom, jakich zwykle wymaga się w zamian za to nazwisko; lecz zda mi się, i że nie są to i cechy naszego podobieństwa z duchami. Wyborny rozsądek i szlachetna prostota, to charakterystyczne rysy Dobszewicza. Takim jest on w swoich listach i takim byłby w pismach, jeśli kiedy jakie ogłosi. Nic milszego nad jego styl płynny, naturalny i, co jest prawie bajecznym w Żmudzinie, prawdziwie polski. Kochany mój Dobszewicz jest sekretarzem przy Biskupie Zmudzkim. Do miejsca tego przywiązanymi były niegdyś liczne skargi, a teraz miło mi jest słyszeć oddawane przyjacielowi mojemu pochwały.

Z Ignacym Hołowińskim (jest on rodem z Wołynia) zbliżyliśmy się już w czwartym roku naszego pobytu w Seminarium. Przez pierwsze trzy lata byl on prawie niedostępnym. Niemiecka żelazna pilność zabierała mu wszystkie chwile, i te nawet, które przyrodzenie na sen, a ustawy na wytchnienie przeznaczały. Nie wiem, czy się on rozbierał pięć razy do roku, czy kiedy kładł się i wstawał, czy sprótnował choć jedną chwilę. Jak rajskiego ptaka, nie widziano go nigdy spoczywającym. I owoce tej nadludzkiej pracy były też nadzwyczajne. Wstąpiwszy do zakładu z małemi przygotowaniami, bez cudzej pomocy poznał on wszystkie niemal nowsze i uczone języki, przeczytał wszystkie dzieła klasyczne, i zgłębił literaturę krajową. Jeżeli dodać do tego niepospolitą zdolność poetycką, i pisma w obojej mowie, bądź własne, bądź tłumaczone, nad któremi już w Seminarium wiele i szczęśliwie pracował, zdumiewać się przychodzi, jak i kiedy mogło do tej znużonej duszy zlatywać natchnienie?

I teraz jeszcze wspominam z bojaznią, że piękne te i tak pracowicie kształcone zdolności omal nie zostały zniszczonemi ręką szaleńca. Nie podobna zda się wierzyć, ażeby zawiść naukowa mogła posunąć się aż do kresu, jakiego tylko dosięga zazdrość miłośna w dzikim i zepsutym sercu; lecz skłonny raczej jestem do mniemania, iż tu działało pomieszanie. Nędznik, dręczony postępami i wyższością Hołowińskiego, postanowił wydrzeć mu oczy.

Nie wymieniam nazwiska tej nikczemnej duszy, przez wzgląd, iż tak się nazywał jeden z wielkich ludzi naszego narodu, i przez szacunek dla zakładu, w którym odebrałem wychowanie. Szczęściem namiętność oślepiła go aż do tego stopnia, iż chciał dopełnić zbrodni przy świadkach. Pod pozorem jakiejś tajemnicy, ujął on za głowę biednego Hołowińskiego i poranił mu nożem powieki; lecz niebo nie dozwoliło dokonać zamysłu: widok krwi zatrzymał na chwilę niewprawnego zbrodniarza, a w tern dopadli i rozzbroili go przytomni. Nie zapierał się on swojego nikczemnego zamiaru i, zapytywany o przyczynę, odpowiedział z uśmiechem: że Homer, Hezyod, Ossyan byli także ślepymi.

Hołowiński, już kanonik Żytomierskiej katedry, podróżuje teraz po Europie. Wszystko wnosić każe, iż będziemy w nim mieli znakomitego pisarza. Poetyckie pisma, którym on jest więcej oddany, nosiły na sobie jeden tylko niedostatek: zbyteczną obfitość wyobraźni i wygórowane, zbliżone aż do przesady, podniesienie uczuć. Lecz tego dwojga nie uniknęli za młodu wszyscy niemal wyższego rzędu poeci; można nawet powiedzieć, że są to nieuchronne warunki dla wieszcza naszych czasów. Umiarkowańsza wyobraźnia i mniejszy zapał nie zniosły by powiewającego zewsząd chłodu.

Miałbym sobie do wyrzucenia, gdybym w tym miejscu nie oddał hołdu czci i wdzięczności tym, pod których sterem przykładałem się do nauk. Imiona profesorów Uniwersytelu Wileńskiego należą wprawdzie mniej więcej do historyi literatury naszego kraju, lecz biografie, jakie nawzajem piszą o sobie profesorowie, wszystkie niemal odlane są na wzór pochwalnych mów Akademii Paryskiej, z których, jak mawiał Wolter, tylko wyrozumieć można, iż Richelieu był nader wielkim człowiekiem, zmarły akademik wielkim człowiekiem, a jego następca będzie też swojego czasu, wielkim człowiekiem. Wspomnienia i postrzeżenia uczniów, jakkolwiek drobiazgowe, często jednak dają wierniejszy rys zasług i zalet mistrza, niżeli rozprawy, czytane na uczonych posiedzeniach. Wspomnę więc o nauczycielach, których słuchałem w uniwersytecie, z uszanowaniem należnym ich pamięci - i prawdzie.

Zarządzający dziś Diecezyą Wileńską, Biskup Kłągiewicz, za mojego pobytu w Seiminaryum skończył zawód nauczycielski. Słuchałem go jednak jeszcze dwa lata, i z chlubą powtarzać będę, że mi się dostało słyszeć choć jednego z patriarchów. W rzeczy samej, było coś patriarchalnego, wprost idącego do serca, w prostym wykładzie tego czcigodnego nauczyciela. Widzieliśmy w nim -najwymowniejszy przykład tej prawdy, że cnotliwe życie dodaje podwójnej ceny słowom człowieka. Były to tylko słowa rozsądku, wolnego od przesądów i przeniknionego miłością dobra powszechnego; z tym wszystkim zdały się nam one czymś zupełnie nowym, przyciągały uwagę i władały naszym przekonaniem. Być może nawet, że wysłowienie się Kłągiewicza, niekiedy szorstkie, niezwyczajne, lecz zawsze dobitne i zgodne z prawdą, głębiej wrażało się w pamięć, niżby zdołały wyrazy zimnej poprawności. Wykładał on nam teologię dogmatyczną i historyię kościelną. W obudwu tych przedmiotach znane mu były tylko dzieła łacińskie i francuskie.

Czterej inni profesorowie fakuletu teologicznego byli niegdyś uczniami Kłągiewicza. Bobrowski, który lat kilka podróżował po Europie z korzyścią, pierwszy dał poznać Wilnu obecny stan nauk teologicznych. Nieszczęściem prace tego uczonego człowieka, już przygotowane do druku, zgorzały. Odtąd ograniczył się on wykładem swojego przedmiotu: ekzegetyki biblijnej. Wykład ten oznaczał się ciągle pięknym językiem i poglądem na rzeczy z wyższego stanowiska.

Jako człowiek, Bobrowski wyższym jest nad wszelkie pochwały. Dusza piękna, szlachetna, serce czułe, wyane, charakter prawy i sprężysty. Od kilku lat, jak go znam bliżej, odkrywam coraz więcej powodów do kochania go i poważania. Nieporównana szkoda, że wiek i odwyknienie od prac literackich nie dają już nadziei, aby on nam zostawił jakąkolwiek godną siebie pamiątkę. Nic milszego nad jego listy. I w ogólności włada on stylem wybornie i z wielką łatwością.

Profesor Skidell, mumia wskrzeszona. W rzeczy samej, patrząc nań i stuchając jego wykładu, zdawało mi się czasem, że wskrzeszony przez Zbawiciela Łazarz przemawia do nas jężykiem tamtego świata. Był to głos rozsądku, wolnego od namiętności i zda się niedorozumiewającego się, aby mogły być w innych namiętności. Żaden przedmiot nie był obcym temu gruntownie uczonemu człowiekowi; w języku polskim i łacińskim tłumaczył się on z niewymowną łatwością i z doskonałą znajomością rzeczy, lecz zaniedbane wysłowienie i angielska monotonia nie dozwalały prawie spodziewać się, aby opowiadane przezeń prawdy były ważne i wielkie. Skidell i zmarły niedawno profesor Dowgird, są to dwaj święci, których znałem, i oba posiadają przy tym sławę gruntownej nauki. Lecz Skidella, nie nadużywając wyrazu, można nazwać uniwersalnym.

Zmarły w 1826 r. profesor Sosnowski był mężem waszej nieporównanej ciotki. Zaledwo kilka razy byłem na jego lekcjach, lecz pozostało mi o nich nader miłe wspomnienie. Nie wchodząc w inne zalety wykładu, o których wówczas sądzić jeszcze nie mogłem, pamiętam, że ujął mnie przyjemny organ mówienia i czysty język polski. Sosnowski deklamował swoje lekcje i przygotowywał się do nich pracowicie. Usiłowanie dorównania swojemu wymownemu poprzednikowi (Chodąniemu), często i gorliwie mawiane kazania, a nadewszystko zaniedbana w początkach słabość piersiowa, przed czasem zaprowadziły go do grobu. Bobrowski skreślił krótki rys jego życia. Jam nie znał go dość blisko, lecz gdybym nawet nie miał innych świadectw zdolności i cnót zmarłego, żal waszej ciotki, która na całe życie włożyła po nim żałobę, byłby dla mnie dostatecznym dowodem, że przez śmierć jego ponieśliśmy wielką i nieocenioną stratę.

Fijałkowski, którego także słuchałem rok jeden, może się nazwać anachronizmem w fakultecie teologicznym. Jeśliby kto na wzór Chattertona, Ligori, Wagenfelda, i innych podrabiaczy pism starożytnych, umyślił nas zadziwić jakimkolwiek pomnikiem z wieków średnich, dość by miał na przejęciu się duchem i stylem Fijałkowskiego. Największa przebiegłość i sztuka nie zdołały by umiejętniej przybrać barwy starożytności, jak tu natura uczyniła

przez igraszkę. Po pierwszych lekcjach Fijałkowskiego, któryś z uczniów, z tą szubrawską nienaśladowną trafnością, właściwą tylko uczniom, zastosował do niego przydomek sławnego Skotta: Doctor subtilis, i odtąd nie nazywano go już inaczej. Bywały wszakże chwile, że przez sprzeczność, która by nawet świętego pobudziła do śmiechu, mistrz nasz piorunował przeciwko Scholastykom. Ach! była to Medea, przeklinająca własne dzieci. Z tym wszystkim, pomimo pedanteiji, która już w naszym wieku jest do nie przebaczenia, Fijałkowski wykładał swój przedmiot gorliwie i z całej duszy chciał być pożytecznym.

Profesor Dowgird, o którym już wam wspominałem, wykładał w Uniwersytecie logikę i filozofię. Nie miał on daru tłumaczenia się, a jakby dla kontrastu, był poprzednikiem i następcą genialnego Gołuchowskiego.

Z tym wszystkiem, czcigodny ten człowiek pisał po polsku wybornie i poświęcał się swojemu przedmiotowi z zapałem. Pełen najczystszej pobożności i wysokich cnót chrześcijańskich, był on powszechnie szanowanym; lecz, jako pisarz, nie zdołał; ujść płochych żartów młodzieży, z powodu drobnostki. Uważał bym za rzecz błahą i niegodną pamięci zasłużonego człowieka wspominać o tem, gdyby fraszka, o której mam mówić, nic była skazą stylu dość pospolitą i u innych pisarzy. Zmarły Dowgird miał swoje ulubione słowo: wyłuszczać. Nie było lekcji, aby go nie użył kilkanaście razy, a w swoich pismach, jak wyliczyli próżniacy, miał je powtórzyć przeszło tysiąc razy.

Stąd poszło, że młodzież uniwersytecka, pod karą śmiechu, nie ważyła się już używać tego pięknego słowa, nazwała je "dowgirdowskim", i parskała ze śmiechu, ilekroć szanowny starzec wymówił je w zapomnieniu. Śmieszność, jakkolwiek powtarzana, jeżeli daje się słyszeć z katedry nauczycielskiej lub z kazalnicy, ma, że tak powiem, przywilej nie starzenia się, i zajmuje zawsze uwagę słuchaczy z uszczerbkiem dla prawd opowiadanych.

Szczegóły, których się tu dopuściłem, nie ubliżają bynajmniej zasługom Dowgirda. Ojciec Wasz miał dla niego szczególne jeszcze obowiązki. On mi ułatwił przyjęcie do Głównego Seminarium, o czem już Wam wspomniałem, i jakby było moim przeznaczeniem być obowiązanym za całą przyszłość temu czcigodnemu człowiekowi, on mię po wyjściu z Seminarium zaznajomił z Marszałkiem Czudowskim i polecił do tego nieporównanego domu.

Prawo kanoniczne wykładał nam profesor obojga praw Capelli. Nie wiem, jakim on był w pierwszych latach po objęciu katedry w Uniwersytecie Wileńskim; za moich czasów miał już pensję emerytalną i piękny dziedziczny majątek niedaleko Wilna. To zabezpieczenie się względem przyszłości spowodowało go zapewne do odrzucenia maski i ukazywania się na lekcjach takim, jakim był w domu i jakim go utworzyło dobre włoskie niebo. Nie przebrany w żartach i nie krępujący się w ich wyborze, zamiast prawa kanonicznego, dawał on nam lekcje gimnastyki doweipu, i widoczne było, że uważał te lekcje za część swojej diety. Z tym wszystkim, był on dość biegłym w swoim przedmiocie i tłumaczył się nader płynnie, lubo nie zupełnie wzorowie, w języku łacińskim i francuskim: co przekonywa, iż zarzut czyniony Uniwersytetowi Wileńskiemu, jakoby Capelli, przed powołaniem do tego Uniwersytetu, był dyrektorem teatru marionetek, może być bezzasadnym.

Wielkiego Gródka już nie zastałem. Następcą jego był Mttnnich, który za moich czasów i umarł w Wilnie. Miinnich był najświeższym dla Wilna przykładem, jak niebezpiecznie jest dowierzać pierwszemu wrażeniu. Po pierwszych jego lekcy ach jednomyślnie okrzykniono, że Grodek został przewyższonym. W rzeczy samej, niepodobna było żądać wykładu swobodniejszego, ani słyszeć piękniejszego i ozdobniejszego łacińskiego języka. Nie znajdowano porównań i pochwał. Lecz entuzjazm nie długo potrwał. Godziny literatury łacińskiej i greckiej zaczęły być poświęcane autobiografii profesora, potem nastąpiło długie opisanie przestarzałych uczonych, potem wszystkich uniwersytetów Rzeszy Niemieckiej, potem powtórzenie i powtarzanie powtarzanego. Po kilku miesiącach, wszyscy się przekonali, ze lekcje MUnnicha były uczoną katarynką, w której na pierwszem miejscu figurowało: Ego, potem Wolf, Heine, Mitscherlich, Buttmann i tak dalej, i potem znowu Ego, Wolf, Heine, Mitscherlich, Buttmann i tak dałej. Okazało się, że Mtinnich nie lubił czytać i nie chciał wiedzieć o tem, co się mogło dziać bez niego w uczonym świecie. Obojętność tę rozciągnął nawet i do Niemiec. Słuchacze zapłacili mu takąż samą monetą, lecz obojętność ich przeszła wkrótce w oburzenie, a potem w urąganie i pogardę, gdy Munnich, wziąwszy pozostałe pó ś. p. Grodku papiery, zaczął je z razu krytykować z nikczemną stronnością, a potem wykładać z nich lekcje bez najmniejszej Odmiany. Jako człowiek, Munnich odrażał wadą niepojętą w bezźennym stanie, haniebną w oświeconym: skąpstwem, posuniętym do ostateczności. Profesor Onacewicz [3] z właściwym sobie dowcipem, powiedział raz o nim: "Patrzcie! MUnnich chodzi w kołdrze!" I w rzeczy samej, zwyczajny ubiór był też dla niego pościelą. To nierozsądne ujmowanie najpierwszym potrzebom przyprawiło go o śmierć w kwiecie wieku. Przeziąbł, być może w swoim nieopalanym mieszkaniu, i - czy byście uwierzyli? nie chciał się rozstać z kilku złotemi na pijawki. Umarł z zapalenia, nikim nie żałowany.

Lekcje estetyki i literatury polskiej wykładał nam Leon Borowski. Nie mógł bym wybrać wspomnień do dnia dzisiejszego stosowniej szyęh nad te, które mi tu przyszły. Są one dla mnie tak uroczyste (darujcie mi to porównanie) jak dzisiejsze święto. Profesor Borowski jest tym dziś dla nas, czym Hazłitt dla Anglików, czem Yillemaine i Saint-Beuve dla Francuzów, czym Menzel dla Niemców. Sądy jego o przedmiotach i dziełach literąckićh noszą na sobie cechę wyższego rzutu oka, głębokiej prawdy, wybornego smaku i szczęśliwego taktu krytycznego. Nieocenionym było by darem dla mowy polskiej, gdy by on lekcje swoje drukiem ogłosił. Każdy, komu nie ubliżyło przyrodzone uczucia piękności i upodobania w naukach nadobnych, wychodził z tych lekcji przenikniony szlachetną dumą ze swojego mistrza i wyższy na parę cali, jak niegdyś Grek po wysłuchaniu Peryklesa. Nie wiele było słów we wszystkim, co mówił Borowski, i tych słów szukał on z trudnością, nie dlatego, aby mu brakowało pamięci i daru tłumaczenia się, lecz że przez szczęśliwy nałóg nie używał nigdy słów niepotrzebnych. Pisma jego, łatwo jest przepowiedzieć, staną się miarą doskonałości, a jedyny zarzut, jaki je czeka, ten będzie: dla czego tak długo leżały w tekach?

Zmarły niedawno Żukowski wykładał lekcje hebrajskiego i greckiego języka. Wyróżniony i zachęcony przez niezapomnianego Gródka, w dojrzałym już wieku przyłożył się on do tych języków i poświęcił im najlepsze swoje lata. Wydane przezeń dzieła elementarne i pomniejsze pisma filologiczne są dowodem jego pożytecznych prac i zdolności. Za moich czasów, zacny ten człowiek przeżył już siebie samego i był tylko zwaliskiem. Nazywano go powszechnie dobrym człowiekiem, w takiem znaczeniu, jak Francuzi nazywali dobrym swojego Lafontaine'a, i jak nasi ojcowie używali tego wyrażenia: dobra dusza. W rzeczy samej, trudno jest widzieć twarz, na którejby czytelniej malowały się dobroć, prostota, i jakieś zaniedbanie, będące skutkiem prac umysłowych i przyrodzonej ociężałości. W głosie i sposobie lekcji Żukowskiego było coś szczególniej ujmującego, coś, że tak powiem, ojcowskiego. Nie lubił on zatrzymywać się nad szczegółami gramatycznemi i z góry powtarzał uczniom, że one są już im wiadome: młodzież nie gniewała się za to pochlebne przypuszczenie, i lubo mniej usposobieni nie wiele odnosili korzyści z tej prędkiej metody, nie mogąc dotrzymać kroku swojemu mistrzowi, wszyscy go jednak kochali. Egzaminy z języków hebrajskiego i greckiego, zwykle udawały się nie najlepiej. Żukowski, który był szczerze przekonanym o naszych postępach, przypisywał to pospolicie naszej lękliwości; lecz zwierzchność uniwersytecka domyślała się prawdy, i dla tej-to podobno przyczyny, Żukowski aż do śmierci był tylko adjunktem.

Agronomię wykładał nam znany w tym rodzaju pisarz Oczapowski. Jako profesor, nie umiał on uczynić powabnym swojego ważnego przedmiotu. Jego czytane lekcje i, jakby na domiar złego, w godzinach wieczornych, siały agronomicznie słodkie spania i sny pożądane. Lecz i bez tej cytaty powiedzieć można, że Oczapowski obchodził się z agronomią niedbałej, niżby wypadało, pomnąc, iż on pierwszy zaczął ją wykładać w Uniwersytecie Wileńskim;

Literatura francuska za moich czasów miała dwóch przedstawicieli w panach: Pinabel i de Neve; lecz byli to przedstawiciele tak nazwanego we Francyi tiers-etat [4]. Pierwszy z nich był niegdyś lektorem przy Królu Stanisławie Auguście, który, jak wiadomo, nie wymagał po swoich lektorach innych warunków, prócz dobitnego i zrozumiałego czytania; drugi, do objęcia katedry, utrzymywał pensyonat w Wilnie.

Regensem przez pierwsze trzy lata mojego pobytu w Seminarium był Herbut, czyli, jak on lubił się nazywać, Mamert de Fulsztyn Herburt. Ta heraldyczna dokładność mimowolnie przypomina innego jeszcze spólczesnego jej miłośnika; - Wincentego z Ciechanowa Kiszkę Zgierskiego; i w rzeczy samej, można by upatrzyć coś pokrewnego w tych dwóch szlachetnych latoroślach starożytnego szczepu. Nieszczęściem Głównego Seminarium nazwać się może, iż od samego założenia wdzierali się doń na Regensów ludzie bez powołania i zdolności, wyjąwszy Kłągiewicza, który tę posadę krótko zajmował, i ostatniego Markiewicza, który był do niej zdolnym. Herburt był to środek oddalający od swojego celu, była to niedołężność. Bez uczucia swoich obowiązków, bez przywiązania do nauk, bez daru przenikliwości, pojawił się on ze swoją władzą jak gdyby dla sponiewierania jej zawsze nie w porę. Nie przebaczył bym sobie tych wyrazów, gdybym się poczuwał do myśli, iż mogą być one skutkiem nie zupełnie jeszcze zatartych wspomnień przeszłej mojej zawsiłości. Ale, dzięki niebu, nie czułem się nigdy zdolnym do tej niegodnej słabości; nigdy mi nie było ciężko widzieć czyjekolwiek zasługi i mówić o nej z uniesieniem: tym jednak razem nie mogę się odjąć przykremu uczuęiu, iż nie podobna mi ukazać pięknej strony i powiedzieć cośkolwiek na pochwalę człowieka, na którego tak długo i z tak blizka patrzyłem.

Markiewicz, który nastąpił po Herburcie, gdyby nawet nie miał właściwych sobie zalet, a tylko był wolnym od wad swojego poprzednika, już i tak wydał by się korzystnie. Nie można jednak powiedzieć, aby ten ostatni Głównego Seminarium Regens był bez talentów. Umiał on zbliżyć ku sobie i poznawać swoich młodych podwładnych, wyższym był nad drobnostki, któremi Herburt napełnił grubą księgę tak nazwanych dekretów, i dbał o sławę zakładu. Lecz stwierdził on tę znaną dyplomatyczną prawdę: iż badacz bywa zbadanym. Nader się mylą ci, którzy uważają przenikliwość za dar nabyty i nie udzielający się młodzieży. Ludzie tego rodzaju dowodzą tylko przez to, że nie mają prawdziwej przenikliwości, i że jej cudów nie widzieli w kobietach. Przeciwnie, powiedzieć można, że przenikliwość jest zdolnością wrodzoną, i jak wszystkie inne zdolności, przytępiającą się już w wieku dojrzałym, bo ze stanu instynktu, rzadko mylnego, przechodzi w zimną rachubę, w sztukę, w doświadczenie. Kto więc z miejsca swojego obowiązanym jest do badania młodzieży i posyła własną przenikliwość na zwiady, nie powinien nigdy dozwalać sobie tego przypuszczenia, iż młode serca są tylko do czytania, same zaś czytać nie zdolne. Markiewicz, prócz tego, miał w swojej powierzchowności i układzie coś dwuznacznego i wzywającego do ostrożności; a w uniesieniach gadatliwej wymowy bardzo często przypominał natchnionego derwisza. Już w pierwszym roku swojego zarządu, który, był ostatnim rokiem mojego pobytu w Seminarium, obudził on ku sobie nieufność. Dalszy czas okazał, ile mi wiadomo, że nieufność ta nie była bezzasadną.

Dziś wspomnę o trzech celniejszych wileńskich kaznodziejach, których słyszałem: o Borowskim, Trynkowskim i Gąsowskim. Pierwszy z nich brat znakomitego. Leona, był kaznodzieją Uniwersyteckim. Posiadał on w wysokim stopniu dar wymowy i najszczęśliwszą powierzchowność. Ci, ktrórży słyszeli kazania Kardynała Maurego, znajdują taka sarnę okazałą postać, toż wymowne spojrzenie, tęż pełność głosu w Borowskim. Lecz dla zachowanią mocnego wrażenia i dla sławy tego kaznodziei, potrzeba go słyszeć tylko raz jeden. Nie umie on być rozmaitym podług przedmiotu i wkrótce się do niego przywyka, jak do pięknego krajobrazu. Prócz tego, porównanie między nim i sławnym Maurym nie stosuje się bynajmniej do treści i stylu kazań.

Z Trynkowskim rok czy lat parę słuchaliśmy razem lekcji uniwersyteckich, lecz stosunki nasze tym się tylko ograniczały, gdyż był on uczniem Diecezjalnego Wileńskiego Seminarium. Nie mogę więc powiedzieć, abym go znał blisko. Wtedy zaczynał on dopiero zawód kaznodziejski. Głos gibki, podatny, ozdobne wysłowienie i młodzieńczy zapał, przemawiały za nim korzystnie i obiecywały z czasem znakomitego kaznodzieję. Takim stał się on teraz, jak tego dowodzą oddawane mu zewsząd pochwały. Lecz jego drukowane mowy pogrzebowe, które czytać mi się zdarzyło, nie zupełnie odpowiadają tej, tak prędko pozyskanej sławie, i po zostaje do obawy, ażeby wymuszenie i chęć zle pojętej górności, wada, którą przypisywano w początkach jego wiekowi, nie pozostała przy him na zawsze.

Gąsowski obrał najpożyteczniejszy rodzaj wymowy kościelnej: homiletyczny i katechistyczny; w rodzaju tym nie ma on sobie równego. Ujmująca łagodność twarzy, głos słodki, dowody nie wyszukane lecz mocne i szlachetne, i - co tak jest rzadko, dar, prawdziwy dar, mówienia pięknie i bez przygotowania: wszystko to tak korzystnie uprzedza i zniewala, że słuchacz wychodzi ze świątyni, przemieniony mocą prawd opowiadanych i z mimowolnym szacunkiem ku mówcy.



[1] «Pryzsłaliście nam ciołka, odsyłamy wolu».

[2] P. Kossowicz, mając sobie użyczone do przeczytania wspomnienia Johna of Dycalpa po śmierci jego, w tem miejescu na marginesie manukryptu zrobił taki dopisek: «Ten P. Ignacy Kossowicz był unita; chciał nim pozostać na zawsze. Kiedy mu zaproponowano być prawosławnym, on się i na to zgodził, tylko z warunkiem rzucić stan duchowny, w którym powinien był piastować wyższe urzędy, i rządzić duszami drugich, do czego on nie miał ani chęci, ani zdolności. Do Prawosławia jego nawrócili biskupi uniccy: Józef i Bazyli. Bóg jego pobłogosławił w zawodzie nauczycielskim i oto jut lat 40, jak on honorowie spełnia obowiązki swojego stanu. Diejstwitielnyj Statskij Sowietnik i Kawaler, profesor Imperatorskogo Warszawskogo Uniwiersiteta, Ignatij Kossowicz, 1873, 26 Jula.»

[3] Autor pisał ten ustęp w Wigilią Bożego Narodzenia.

[4] hist. tu: trzeciego gatunku.

 
Top
[Home] [Maps] [Ziemia lidzka] [Наша Cлова] [Лідскі летапісец]
Web-master: Leon
© Pawet 1999-2009
PaWetCMS® by NOX