The chapter from the book "Tumbleweed of war". Dr. Deregowski - dr Psychology in the University of Aberdeen.
Burze sieja nas ciemne garściami, pełnemi,Świat depce porzuconych i wiatr nas uprząta.
K. Wierzyński, "Nie ma dla nas ucieczki"
Lida 1939 - 1940
Dom dziadka Kazimierza i babci Kazimiery różnił się bardzo od oficerskiej kwatery wujka Edka i od rodzinnego domu Jaśka. Dookoła domu dziadkow byl sad, a zaraz przy domu był warzywniak. Warzywniak, płaski kawałek przekopanej i zagrabionej ziemi, podzielony na niewielkie prostokąty, nie interesował Jaśka. O wiele ciekawszy wydawał mu się sad z drzewami o różnych kształtach, z pni niektórych z nich ciekła czerwonawa, bardzo smaczna żywica. Zaraz po przyjeździe zaskoczyła Jaska nowość: na skraju sadu wykopano głębokie doły.
- Po co te dziury?
- Wsypiemy tam ziemniaki, żeby potem było co jeść - powiedział dziadek.
- A można sterty ziemniaków zostawić w ogrodzie pod drzewami?
- Nie można, bo zmarzną i będą słodkie i niesmaczne.
Wykopano doły na ziemniaki oraz na rzeczy, które mogły się wydać podejrzane okupantom. Okupantami byli Rosjanie. Najechali ze wschodu i oni, nie Niemcy, okupowali Lidę. Wśród przedmiotów, które dziadkowie postanowili zakopać, były jakieś papiery, jakaś porcelana i różnego rodzaju bibeloty. Dziwne działy się rzeczy. Ale As się nie zmienił.
As, był bardzo mądrym psem, który potrafił podnieść nosem zapadkę niskiej furtki, oddzielającej dom od sadu. Równie dobrze mógłby furtkę przeskoczyć, ale wolał przejść z godnością by podejść do drugiego domu zbudowanego obok i obsikać jego róg. Poprzez ten prosty ale niedwuznaczny gest wyrażał swoją solidarność z babcią Kazimierą.
W sadzie bowiem były dwa domy - stary i nowy. Dziadkowie mieszkali w starym domu, bo babcia Kazimiera nie zgodziła się na przeprowadzkę do nowego. Nie podobała jej się tamtejsza kuchnia. W starej kuchni podłogą było klepisko. Taka podłoga posiadała rzadką zaletę - można było ją zdrapywać i wymieniać gdy tylko zaszła potrzeba. Babcia Kazimiera uważała, więc że w przeciwieństwie do drewnianej podłogi w nowej kuchni, klepisko było bardziej higieniczne, a w dodatku było zupełnie ognioodporne. Nikt nie śmiał kwestionować tych bezspornych argumentów. Nikt zresztą nie odważyłby się kwestionować jakiejkolwiek opinii babci Kazimiery.
W kuchni starego domu stał ogromny bielony piec chlebowy, obok błyszczącej, czarnej plyty. Po płytą palono drzewem. W jej gładkiej powierzchni były cztery, okrągłe otwory. Wielkość każdego otworu można było regulować wkładając weń żelazne krążki. Na każdy otwór przypadały trzy takie krążki i okragla środkowa zatyczka. Kiedy wszystkie wkładki były w miejscu, otwór znikał. Wyjęcie środkowej zatyczki otwierało w kuchennej płycie tylko niewielką dziurę, przez którą od czasu do czasu ogień wysuwał pomarańczowy język. Usunięcie pierwszej fajerki znacznie powiększało otwór, drugiej powiększało go jeszcze bardziej, a po zdjęciu trzeciej zobaczyć można było wnętrzności paleniska. Babcia Kazimiera, używając pogrzebacza, zręcznie zdejmowała i nakładała krążki ale nie zdawała sobie chyba sprawy, że pogrzebacz mógł równie dobrze posłużyć Jaśkowi do zabawy. Po chodnikach Lidy bowiem biegało wielu chłopców tocząc pogrzebaczem kuchenną fajerkę.I Ciotka zwróciła kiedyś Jaśkowi na to uwagę:
- Zobacz, jak zręcznie ten chłopiec toczy fajerkę. Myślisz, że też byś tak potrafił?
W kuchni powstawały wielkie baby ziemniaczane, których miedziana skórka okrywała parującą, aromatyczną, szarą masę, bochenki ciemnego chleba, placki, specjały z kaszy gryczanej, potrawy z duszonego i mielonego mięsa, rzadziej dania z ryb, i nigdy nic słodkiego. Czasem kwaśny, rzadki kompot.
Pod kuchnią znajdowała się piwnica. Stała tam beczka kiszonej kapusty. Kiszonka przyciśnięta była drewnianym krążkiem i wielkim kamieniem zawiniętym w płótno. Żeby wyjąć kapustę, trzeba było podnieść kamień za lnianą kitę i wyciągnac ten krążek. Następnie wszystkie te czynności powtarzało się w odwrotnej kolejności. Krążek pływał na powierzchni kapuścianego soku. Kładło się nan kamień i tak obciazona tratwa z gulgotem zanurzała się w soku, zatapiając kapustę blado zielonym płynem. W spiżarni stała też beczka kiszonych ogórków i stał kopiec misternie zbudowany z marchewek. Były tam też ziemniaki. Ale nie było jabłek. Jabłka przechowywano na strychu.
Obok kuchni był pokój, w którym przyjmowano gości, i do którego wchodziło się z tego samego przedsionka co do kuchni. W pokoju gościnnym stał niezwykły mebel o obco brzmiącej nazwie "etażerka". Był to zestaw małych orzechowych półek jedna nad drugą, jak strzeble drabiny, połączonych smukłymi słupkami. Na półkach leżały różne kamienie. Była tam zielona bryła malachitu, bezkształtny odłamek z jedną płaską i pięknie wypolerowaną powierzchnią. Był płaski kamień z odciśniętą skorupą dużego ślimaka, skamieniały jeżowiec, blado zielony, szklisty, sześcioboczny kryształ, i duża bryła miki, od której można było odłupywać cienkie, przezroczyste płatki, gdy w pobliżu nie kręcili się dorośli. Te płatki można było dzielić na jeszcze cieńsze i bardziej przezroczyste.
Zaraz przy drzwiach, na oddzielnym stoliku, stał złoty samowar. Samowar, na którego rurze przysiadł mały czajniczek, syczał rozkosznie jak egzotyczny, objedzony kot, który nie potrafi mruczeć jak należy. Tam właśnie, zanim wydarzyło się nieszczęście, dziadek Kazimierz siadywał w wysokim krześle i popijał herbatę. Tam goście i interesanci, stojąc w progu, odprawiali skomplikowany rytuał powitania:
- Dzień dobry panu, panie Deręgowski.
- Dzień dobry panu, panie Domejko.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
- Na wieki wieków, amen.
- Przychodzę w sprawie komody na ślubny prezent dla mojej Magdy...
Rytualy różniły się. Pan Zilberstein nigdy nie mówił "pochwalony" a mówił:
- Mam nadzieje, że u pana wszystko dobrze.
Na co dziadek Kazimierz odpowiadał:
- Wszystko dobrze, i mam nadzieję, że u pana też jak najlepiej, panie Zilberstein.
- Przychodzę w sprawie konika dla mojego wnuczka.
- Już gotowy, Panie Zilberstein. Spodziewałem się pana. Chce go pan zabrać?
- Syn go zabierze, chciałbym go tylko obejrzeć.
Dziadek wziął pana Zilbersteina pod łokieć, odwrócił i obaj spojrzeli na małego konia na biegunach, który stał w sieni tuż za gościem. Pan Zilberstein delikatnie dotknął jego głowy. Konik w odpowiedzi zakołysał się .
- Bardzo ładny konik. Chętnie bym się na nim przejechał.
- Musiałby być z dziesięć razy większy i z dębu - powiedział dziadek.
Na co pan Zilberstein prychnął a jego olbrzymi brzuch zadygotal. Śmiejący się pan Zilberstein wyglądał jak wielki bulgoczący sagan na babcinej płycie. Kiedy się wreszcie uspokoił, dotknął ręką brody i powiedział rzeczowo:
- Ten frędzel przy szyi nie jest biało-czerwony?
- Nie. Jest pomarańczowo i biały. To są kolory grodzieńskich ułanów. Mój krewny tam służy.
- Myśli pan, że tu przyjdą? - zapytał pan Zilberstein niespodziewanie poważnym głosem.
- Słucha pan radia po angielsku. Co mówią Anglicy ? Myśli pan, że przyjdą brunatni z zachodu albo czerwoni ze wschodu ? Co mówi angielskie radio?
- Niech Bóg nas broni przed jednymi i drugimi. Nikt tego nie wie. Wszyscy żyjemy nadzieją.
- Wszyscy żyjemy nadzieją - powtórzył pan Zilberstein.
A jednak przyszli. I brunatni z zachodu, i czerwoni ze wschodu. Teraz ci ze wschodu byli w Lidzie a dziadkowie gościli Jaśka, mamę i Babę, Ciotkę Krystynę i panią, którą Jasiek pamiętał z Ułanki, a która teraz wraz z Ciotką mieszkała w nowym domu.
Niedaleko pokoju z samowarem znajdowało się wejście do zupełnie innego świata - warsztatu dziadka. Był to jeden z jego dwóch zakładów stolarskich - drugi był gdzieś w mieście. Na lewo przy wejściu było maleńkie biuro. Wisiało w nim całe mnóstwo pożółkłych papierów, rachunków, kwitów nanizanych na druty jak grzyby na nitki w babcinej kuchni i we wszystkich kuchniach kresów. A na zakurzonych półkach i na stole leżały narzędzia. Pachniało tam świeżo heblowanym drewnem i gorącym klejem.- karukiem.
Pomiędzy drzwiami do biura a drzwiami do warsztatu, pośrodku przedpokoju, stała na dwóch kozłach bardzo elegancka, okuta trumna z czarnego dębu.
- Dla kogo ta trumna, dziadku? - zapytał raz Jasiek.
- Dla mnie. Na mnie czeka.
Okazało się jednak, że czekała na kogoś innego. Po tym jak Niemcy przepędzili Rosjan i zaprowadzili własne porządki w Lidzie, zginął pewien Polak i ze względu na okoliczności jego śmierci trzeba go było pochować szybko i bez rozgłosu. Do Dziadka przyszli młodzi mężczyźni i poprosili o trumnę. I Dziadek oddał im ją. Niedługo potem sam umarł i pochowano go w trumnie bez mosieznych okuc, z cienkich, niewygładzonych sosnowych desek.
Był wrażliwym, cichym człowiekiem. Babcia Kazimiera była jego druga żoną. Po śmierci pierwszej żony, Olgi, w połogu, wyjechał do Bostonu do Ameryki i mieszkał tam przez pewien czas. Wrócił do Lidy, a potem znów wyjechał do Bostonu i znów wrócił do Lidy. W końcu, podjąwszy decyzję, zostawił swojego dorosłego syna z pierwszego małżeństwa w Stanach, wrócił do Lidy i ożenił się po raz drugi.
Jego wybór żony wywołał chyba ogólne ciche zdziwienie, bo Babcia Kazimiera nie była kobietą o słodkim i łagodnym usposobieniu. Była duża i koścista, większa niż dziadek. Mówiła mało i bała się jej cała rodzina. Na jednej z ocalałych fotografii babcia siedzi na krześle, jej dzieci - tata, ciocia Aleksandra i wuj Alek oraz synowa - stoją za nią w półkolu, niczem łuk aureoli a dziadek przykucnął na stołeczku, daleko po jej lewej stronie. Może wolałby być bliżej swych dzieci, ale wie, że każda próba zbliżenia się spotka się z babciną dezaprobatą. Na zdjęciu dziadek uśmiecha się miękko, jak to miał w zwyczaju. Dziadek odzywał się rzadko, gdy babcia była w pobliżu. Od czasu do czasu wstawał z krzesła przy samowarze i szedł do warsztatu, żeby pogadać czeladnikiem lub odkurzyć trumnę. Albo robił sobie szklankę herbaty czarnej jak trumienne drewno.
Wiele lat później, w innym kraju, w zapadającym mroku, o godzinie, w której łatwo o wspomnienia, mama nieoczekiwanie powiedziała do taty:
- Ojciec rzadko się odzywał. Ale gdy mówił, to mówił bardzo ciekawie.
- To prawda. Był bardzo inteligentnym człowiekiem, który zwiedził kawał świata i znał się na wielu sprawach. Żeby się o tym przekonać wystarczyło z nim porozmawiać.
- Myślisz, że bał się matki?
- Chyba nie. Jego uśmiech onieśmielał ją . Taki zwiazek ma miejsce chyba pomiędzy zwierzęciem cyrkowym a treserem.
- A ona, myślisz, była szczęśliwa?
- Nie wiem, czy kiedykolwiek się nad tym zastanawiała. Życie traktowała jako żmudny obowiązek, i im więcej trudu ten obowiązek wymagał, tym stawał się szlachetniejszy. Oczywiście nigdy nie ujęłaby tego w taki sposób.
- Byli dość niezwykłą parą. Ale lubiłam oboje - powiedziała Ciotka.
"Dlaczego oni pamiętają tak wiele, a ja zapamiętałem jedynie zapachy: zapachy stolarskiego kleju w warsztacie Dziadka i jabłek ułożonych w równe rzędy na strychu, a także zapach jedzenia, gotowanego przez babcię Kazimierę, oraz wilgotny, ziemisty zapach jej piwnicy i zapach mokrego po deszczu Asa?" - pomyślał Jasiek.
Przerażające wieści o wywiezionych w lutym rozchodziły się powoli, jak plama krwi przesiąkająca przez bandaże. Krążyły historie o głodzie, chorobach, zimnie i o ciałach porzuconych przy torach. Ludzie modlili się. Mieli nadzieję, że to tylko pogłoski. W głębi duszy wszyscy znali prawdę. Plama krwi rosła.
Kiedy znów przyjdą? Czy przyjdą po nas?
Ciotka została miejskim ogrodnikiem. Sadziła kwiaty, najczesciej czerwone, w miejscach publicznych, między innymi na dużym okrągłym klombie w centrum miasta. Pośrodku klombu stał duży, stary, drewniany krzyż, który teraz służył za stelaż wywieszonych tam obrazów. Obok siebie wisiały na nim portrety Engelsa, Marksa i Lenina, pod nimi portret Stalina.
Wszystkich rodziców dzieci w wieku szkolnym wezwano na spotkanie, dotyczące nowej polityki szkolnej i ponownego otwarcia szkół. Mama wróciła z niego w dobrym humorze.
- Zebranie było bez ładu i składu, a dyskutowano głównie na temat braku podręczników i materiałów szkolnych - powiedziała.
W pewnym momencie jakiś starszy pan w wyblakłej marynarce z zatkniętą w klapę niebieską, emaliowaną jaskółką, chyba jeden z twoich pomocników Krysiu, wstał i wyrecytował wierszyk:
"Kagda był Mikołaszka - była kaszka,
Kagda pryszoł Paljak - był i maślak,
No kak pryszoł Sowiet - tak niczeho niet."
- Zapanowała ogólna wesołość, tylko ci za stołem przewodniczącego spoglądali ponuro, szczególnie komisarz. - Chyba wiem, o kim mówisz. Powinien być znacznie ostrożniejszy. Porozmawiam z nim - powiedziała Ciotka.
Czy znów przyjdą? Czy przyjdą po nas?
- Czas na lekcję - powiedziała Ciotka, która sama zdecydowała, że nauczy Jaśka pisać kaligraficznie.
Jasiek nie przepadał za tymi lekcjami, bo Ciotka nie tolerowała niechlujstwa.
- Trzymaj palec wskazujący równolegle do ołówka inaczej nigdy nie nauczysz się ładnie pisać. Trzymaj palec wskazujący prosto i pisz: "Jowialny Jan, Józef i Jakub przyjechali z Jarosławia".
- Kto to ten jowialny Jan ? - głowił się Jasiek. Zaczął podejrzewać, że Ciotka wymyśliła całą historię, tylko po to by użyć cztery wyrazy zaczynające się od dużego "j", a wielka litera "J" była jedyną literą alfabetu, która ciągnęła się przez całe trzy linijki i trudno ją było ładnie napisać.
- Nie. Nie napiszę! - powiedział Jasiek.
- Jak sobie chcesz, ale wtedy nie dam ci tego ołówka, który kupiłam jako nagrodę za ładne pisanie. Położę go tu na górze na kredensie - powiedziała Ciotka i wyszła z pokoju.
Jasiek wdrapał się na krzesło i zdjął ołówek. Był to dziwny ołówek, inny niż te, które widział do tej pory. Na jednym z końców miał małą gumkę przymocowaną błyszczącą, metalową nasadką. Jasiek położył go na miejscu.
Czy przyjdą po nas? Czy przyjdą po nas?
Kiedy przyszli, tak jak to mieli w zwyczaju, późno w nocy, wybuchła panika. Baba biegała w kółko jak przerażona kwoka. Dziadek Kazimierz i babka Kazimiera stali sztywno pod ścianą. Dziadek się nie uśmiechał. Mama i Ciotka próbowały uspokoić Babę. Czuć było zapach walerianowych kropli.
Przyszło ich trzech - cywil z papierami i dwóch żołnierzy z długimi karabinami, na które zatknięte były bagnety.
- Nakaz deportacji dotyczy czterech osób - powiedział cywil i odczytał imiona i imiona ojców i nazwiska Baby, mamy, Ciotki i Jaśka:
- Helena Henrykowa Enskajt, Szczęsława Bronisławowna Deręgowska, Krystyna Bronsławowna Kukiel-Krajowska, Jan Janowicz Deręgowski
- Spakujcie się - dodał.
- Co mamy zabrać? Co mamy zabrać? -krzyknęła Baba.
- Bierzcie co się tylko da! - powiedział jeden z żołnierzy.
- Pomożemy się wam spakować - powiedział drugi.
Oparli karabiny o ścianę i zaczęli pakować. Mężczyzna w cywilu stał z boku przy ścianie, przyciskając papiery do piersi.
Było to gorączkowe pakowanie. Pakowanie ubrań i jedzenia. Żołnierze wzięli dwie poduszki, jedną ozdobioną kiśćmi i liśćmi winogron i drugą ozdobioną kasztanami i liśćmi kasztanowca. ściągnęli z nich poszewki, i ku zdziwieniu Jaśka, jedną poszewkę napełnili mąką, drugą suszonym grochem, który babcia Kazimiera przyniosła ze spiżarni. Stos pakunków rósł w oczach.
Żołnierze przenieśli bagaże do czekającej ciężarówki. Razem z wywożonymi wspięli się na ciężarówkę, i ciężarówka zawiozła wszystkich na dworzec. Jasiek nigdy więcej nie zobaczył ani dziadka Kazimierza ani babci Kazimiery.
Do transportu ludzi przystosowano wagony bydlęce. Po obu stronach drzwi, w połowie wysokości każdego wagonu, wstawiono solidne półki. Dzięki tym półkom prawie dwukrotnie zwiększyła się przestrzeń, którą mogli zajmować podróżujący. Pośrodku podłogi, naprzeciw drzwi, wycięto mały prostokatny otwór, który miał służyć do załatwiania wiadomych potrzeb.
Wchodząc do wagonu, ludzie wybierali z wciąż wolnych miejsc. Te na półkach dawały dostęp do zakratowanych, prostokątnych okienek, przez które będzie można patrzeć na mijane miejscowości a te na podłodze gwarantowaly łatwiejszy dostęp do dziury w podłodze. Baba wybrała miejsce na półce po lewej stronie wagonu, w prawym kącie.
Jakaś rodzina zajęła półkę naprzeciwko. Mężczyzna z żoną i małym dzieckiem. Kobieta trzymała dziecko, które jęczało i wymiotowało. Baba wstała, przeszła przez wagon i usiadła obok niej...
Jasiek został na swoim miejscu, chciał tam pojść z Babą ale bał się, że będzie musiał wysłuchać długiej, nudnej rozmowy. Siedząc nieruchomo przypatrywał się uważnie babie, dziecku, kobiecie i mężczyźnie. Głównie mężczyźnie, bo ten zdjął z siebie koszulę i dawał sobie bardzo glosne klapsy gdziekolwiek poczuł ugryzienie komara. Po każdym klapsie, wyjmował korek buteleczki jodyny i odciskał w miejscu ugryzienia dużą, okragla, brązową kropkę.
Pociąg turkotał rytmicznie. Na nagim torsie i ramionach mężczyzny przybywało coraz więcej brązowych plam. Powoli, stopniowo, w zapadającym zmroku, człowiek zmieniał się w lamparta.
- Kto to jest? - Jasiek zapytał Baby, gdy wróciła.
- To żydowski elektryk z Lidy - powiedziała Baba, która wiedziała wszystko.
Odpowiedź Baby zdziwiła Jaśka. Wiedział, że są żydowscy prawnicy i lekarze, i sklepikarze... ale elektryk? Żydowski elektryk, który zmieniał się w lamparta w zapadającym mroku?
- Czy on się zamienia w lamparta? - zapytał.
- Przestań się na niego gapić. To niegrzeczne - powiedziała Baba.
- Przestań się na niego gapić. To niegrzeczne - powiedziała Baba.
- Ale ja chcę to zobaczyć. Może się zmienić znienacka.
- Znienacka, znienacka... Pomyśl o czymś innym. Mają bardzo mało bagażu - powiedziała Baba, do Ciotki.
- Zauważyłam to. Mieliśmy szczęście, że zabrało nas wojsko. Zabieranym przez służbę bezpieczeństwa nie mowiono, żeby wzięli, co tylko się da. "Tam będzie wszystkiego w bród" mówili. No i dawano bardzo mało czasu na spakowanie.
- Ci młodzi żołnierze, którzy pomogli nam się spakować, byli bardzo mili. Traktowali mnie z szacunkiem. Mówili do mnie "babuszka" - powiedziała Baba.